Warianty Leszka Millera

Dlaczego nie ma większości w Sejmie? Jak wygląda mapa polityczna Polski? Jaki będzie rząd? I co dalej?

Koalicja SLD-UP nie uzyskała większości w Sejmie i będzie musiała zadowolić się „jedynie” 216 mandatami. Razem z nią zasiądzie w parlamencie pięć małych ugrupowań. Trzy z nich (Platforma Obywatelska, Prawo i Sprawiedliwość oraz Liga Polskich Rodzin) istnieją dopiero od kilku miesięcy.

Dlaczego przyszło załamanie?

Jak wytłumaczyć sytuację, w której Sojusz zdobył nieco ponad 41% głosów, skoro od wielu miesięcy jego notowania oscylowały w granicach 46-50% poparcia? Dlaczego w ostatnim tygodniu tak poleciały w dół?
Próbując odpowiedzieć na to pytanie, musimy cofnąć się do pierwszych dni sierpnia. To wtedy dynamiczna kampania SLD rozpoczęła wielkie hamowanie. Jeszcze w lipcu politycy Sojuszu i Unii Pracy prześcigali się w pomysłach na poprawę, w sierpniu nabrali nagle wody w usta. Powód tej powściągliwości był prosty. To w pierwszych dniach sierpnia detonowała z hukiem mina, o której wcześniej mówiono szeptem – 90-miliardowa dziura budżetowa, którą ujawnił w projekcie budżetu na rok 2002 min. Bauc.
Dane ujawnione przez Bauca odebrały wszelką nadzieję. Liderzy SLD nagle zorientowali się, że rychło będą postawieni w sytuacji polityków, którzy coś obiecali, a nie ma szans, by obietnice spełnić. Że najbliższe lata będą czasem łatania dziur w pustym budżecie (kto dziś pamięta, jakie nadwyżki zostawił Buzkowi rząd Cimoszewicza?), zupełnie niesprzyjające ambitnym przedsięwzięciom. Więc zaczęli być bardzo poważni i obiecywać społeczeństwu, że lepiej nie będzie.
Można takie zachowanie nazwać naiwnością polityczną. Kampania wyborcza jest przecież jarmarkiem obietnic, wyborcę trzeba czymś przyciągnąć. Tymczasem Sojusz z partii dynamicznej zaczął przekształcać się w partię ludzi zatroskanych.
Mogliśmy to zaobserwować również w telewizyjnej kampanii Sojuszu, tradycyjnie nie najlepszej, przegadanej. Jedna Dorotka, to stanowczo za mało.
W tym samym czasie – w sierpniu i wrześniu – Polacy się radykalizowali, co pokazują badania opinii publicznej i raporty GUS. Rosło w tym czasie bezrobocie, spadało tempo rozwoju gospodarczego, rosło niezadowolenie z rządzących, nie tylko z rządu, ale z całego establishmentu. Naród oczekiwał ostrych słów, tymczasem politycy Sojuszu ich unikali, czasami wręcz wypowiadając się tak, jakby już rządzili. W ten sposób rozmijały się oczekiwania Polaków z kampanią SLD-UP. A logicznym tego następstwem był odpływ głosów.
Jeśli wierzyć sondażom, odpływ nie był niebezpieczny. Poparcie Sojuszu spadło z 50% do 46% – to i tak wystarczało, by zdobyć ponad połowę mandatów.
Politycy Sojuszu mogli czuć się komfortowo, bo nie wiedzieli, że ich partia jest w sondażach nadreprezentowana. Wiemy to po „Wieczorze Wyborczym” z 23 września. Polacy, pytani na kogo chcieliby zagłosować lub na kogo głosowali, chętniej wymieniali SLD niż inne partie. W roku 2001 było modne przyznawać się do głosowania na lewicę. Okazało się, że w powszechnej opinii Sojusz jawił się jako partia „lepsza”, bardziej niż inne predestynowana do sprawowania władzy.
Czy dobre wyniki sondaży nie uśpiły czujności polityków lewicy? Czy za wcześniej nie poczuli, że wygrali wybory, że już rządzą?
Niektórzy pewnie tak. Ale w sztabie SLD-UP zdawano sobie sprawę, że w ostatnim tygodniu kampania siada. Trzeba było więc przejść do ofensywy i takim przejściem była prezentacja przez Leszka Millera kandydatów na kluczowe stanowiska w przyszłym rządzie. To był bardzo dobry pomysł, tendencja spadkowa została odwrócona.
Dzień później nastąpiła najbardziej efektowna katastrofa minionej kampanii. Kandydat na ministra finansów, Marek Belka, podczas konferencji prasowej przedstawił swój plan ratowania finansów publicznych. Belka jest dobrym ekonomista, natomiast nie ma zbyt dużego doświadczenia politycznego. Swój plan zaprezentował tak, że większość Polaków zrozumiała z niego, iż opodatkowane zostaną ich oszczędności, zniesie się wspólne opodatkowanie małżonków – że po prostu będzie gorzej. Kto takie rzeczy mówi na trzy dni przed wyborami?
Efektem był, według rozmaitych szacunków, odpływ 2-5% wyborców. Piątkowa deklaracja prezydenta Kwaśniewskiego, że najlepszym dla Polski byłby samodzielny rząd koalicji SLD-UP, niewiele już pomogła.

Jest więc, jak jest, i co dalej?

W ten sposób otrzymaliśmy Sejm zupełnie niepodobny do poprzednich. Składający się z wielkiego centrum (bo takie jest teraz miejsce SLD na politycznej mapie) oraz otaczających je małych, przeważnie krzykliwych ugrupowań. Ugrupowań, które nie są w stanie dogadać się ze sobą (pomiędzy Samoobroną, Platformą Obywatelską, a Ligą Polskich Rodzin nic przecież powstać nie może). Których jedynym łącznikiem może być SLD.
Sojusz, po raz pierwszy w swej historii, uplasował się w centrum (z lekkim skłonem ku lewicy). I po raz pierwszy jest partią, używając słów liderów PSL, obrotową – taką, która może podjąć współpracę i z Platformą, i z PSL, i z Samoobroną, a nawet w pewnych, bynajmniej nie drugorzędnych sprawach z ugrupowaniem braci Kaczyńskich.
Jest też SLD jedynym centrum stabilności (prof. Jerzy Szacki powiedział w „Gazecie Wyborczej”, że jest zły, iż SLD zdobył aż tyle głosów, a jednocześnie, jest zły, że SLD zdobył jedynie tyle głosów). Pozostałe pięć partii, jak na razie, najchętniej zapowiada, że chce być twardą opozycją. Twardą opozycją chce być Jan Maria Rokita z Platformy Obywatelskiej, twardą opozycją chce być Liga Rodzin Polskich. A także Prawo i Sprawiedliwość, Samoobrona i PSL. Każdy pragnie być w opozycji i zbijać punkty na krytyce rządu, co pokazuje „klasę” partnerów, z którymi przyjdzie politykom SLD pracować.

Trzy warianty Millera

Jak w tej sytuacji zachować się ma SLD? Liderzy Sojuszu obeszli już chyba wszystkie stacje telewizyjne i radiowe, tłumacząc swoje stanowisko.
Sprowadza się ono do wyboru między trzema wariantami rozwoju wydarzeń, które przedstawił Leszek Miller.
Zacznijmy od najmniej prawdopodobnego – przedterminowych wyborów. De facto nikt ich nie chce – żadna z partii, które są w Sejmie, nie ma ochoty na kolejną kampanię wyborczą. Tym bardziej, że trudno dziś przypuszczać, by wyniki nowych wyborów zmieniły radykalnie układ sił. Oczywiście, przedterminowe wybory są możliwe za kilka miesięcy, za rok, ale na razie – możemy to chyba przyjąć – będą rozpatrywane jako wariant ostateczny.
Drugi wariant to rządy „SLD-UP plus”, czyli powiększenie lewicowej koalicji o którąś z partii – może o PSL, może o PO, może o Samoobronę.
W tym wariancie najbardziej prawdopodobna byłaby możliwość aliansu z PSL. Ludowcy co prawda powoli dochodzą do siebie po tym, jak zobaczyli niedzielne wyniki. Ale zaczynają już kalkulować.
PSL to partia władzy, której bardzo zależy na udziale w rządach. Okres 1993-97 jest w Stronnictwie wspominany dobrze i trudno znaleźć tam działacza, który nie chciałby powtórzenia ówczesnego układu sił. Oczekiwania na powrót do władzy są w terenowych ogniwach olbrzymie. Kolejne cztery lata w opozycji partia zniosłaby bardzo źle.
Sęk w tym, że w SLD entuzjazm dla współpracy z PSL jest minimalny. Było to widać podczas ubiegłotygodniowego posiedzenia zarządu SLD. W zasadzie żaden z liderów Sojuszu nie optował za koalicją z PSL, najbardziej popularny był wariant rządu mniejszościowego (o nim za chwilę).
Liderzy SLD, z którymi rozmawialiśmy, nie wierzą, by układ z PSL mógł „zagrać”. „Znów zaczną się odzywać tacy ludzie jak Bogdan Pęk, Marek Sawicki albo Janusz Dobrosz, który już dawno zadeklarował, że PSL bliżej do ROP niż SLD. Na ich lojalność nie będzie można liczyć. Przy pierwszym zakręcie zaczną stawiać warunki i wszystko wywracać”, argumentują.
Czy oznacza to, że koalicja z PSL jest w ogóle niemożliwa? Otóż nie. Wiele zależy od SLD (czy ktoś na Rozbrat wierzy, że chłopi zaakceptują we wspólnym rządzie marka Belkę?), ale jeszcze więcej od samych ludowców. Od tego, jak przebudują stronnictwo po wyborach 23 września. Jakie twarze będą tam dominować. Czy będą to twarze nastawionych na współpracę Janusza Wojciechowskiego i Stanisława Dobrzańskiego czy też Marka Sawickiego lub Bogdana Pęka. Dziś więcej jest tych drugich, co zmusza SLD do powściągliwości.
A jak będzie jutro? PSL – widać to wyraźnie – stoi przed koniecznością przewartościowania. Liderzy stronnictwa muszą zadecydować, czy mają być ugrupowaniem realizującym interesy terenowych grup nacisku, czy też potrafiącym myśleć kategoriami całego państwa. Czy mają szukać popularności na wsi drogą „prezentów” typu awantura a la Gabriel Janowski albo paliwo rolnicze, czy też, po prostu, drogą dobrego rządzenia.
Spektakularna klęska AWS, którego politycy w ostatnich miesiącach zajmowali się głównie zaspokajaniem żądań lokalnych grup nacisku, zaś z drugiej strony sukces Lecha Kaczyńskiego, który nikomu nic nie załatwił, a był „jedynie” dobrym ministrem, pokazują w jaki sposób osiąga się w Polsce polityczny sukces. Ale czy te przykłady przemawiają do ludzi z Grzybowskiej?

Nie wiemy, więc trzeba rozpatrywać inne możliwości. Np. koalicji z Platformą Obywatelską. Jest ona mniej prawdopodobna, oznaczałaby dla Sojuszu dramatycznie ostry skręt w prawo. Taka koalicja istnieje co prawda w Warszawie i, jak twierdzą politycy obu ugrupowań, spisuje się dobrze. Ale trudno przypuszczać, by – utworzoną na szczeblu krajowym – przełknął ją elektorat. Oraz sami liderzy obu ugrupowań…
A koalicja z Samoobroną? Ugrupowaniem, które mija dziś SLD z lewej strony? W tej chwili trudno o niej mówić, bo nie wiadomo, jacy ludzie, poza Andrzejem Lepperem, reprezentują Samoobronę. Kto z jej list dostał się do Sejmu. Na dobrą sprawę nie wiadomo, co to są za ludzie, jaki reprezentują poziom, jakie są ich poglądy. Przypadek Samoobrony jest więc podobny do PSL – musi ona najpierw poukładać się sama z sobą, by można było realizować z nią poważne polityczne przedsięwzięcia. Sam Andrzej Lepper musi zdecydować, kim chce być, jakie miejsce na politycznej scenie zajmować. W każdym razie taka koalicja jest możliwa, ale w przyszłości.
Dlatego też bardzo prawdopodobny jest wariant trzeci – czyli rządu mniejszościowego.
Kusi, bo – mając większość w Senacie oraz poparcie prezydenta, sprawnego szefa frakcji parlamentarnej i marszałka Sejmu, który odpowiada za legislacyjny rozkład jazdy – Sojusz mógłby rządzić długo i z sukcesami. Przy okazji rozpatrywania takiego scenariusza liderzy SLD złapali się na tym, że popełnili spore przeoczenie. Otóż w tym wariancie bardzo istotne byłoby stanowisko szefa klubu SLD. Musiałby to być polityk bez słowa rozumiejący się z Leszkiem Millerem, a jednocześnie posiadający wystarczający autorytet do prowadzenia w Sejmie wielopiętrowych negocjacji. Więc kto?
Na szefie klubu by się zresztą nie kończyło. Wzrosłaby rola posłów – tych polityków lewicy, którzy zostaliby w Sejmie. Na nich spocząłby obowiązek prowadzenia sporów i dogadywania się z opozycją.
Losy rządu mniejszościowego zagrożone byłyby dosłownie w kilku przypadkach. Po pierwsze, w momencie powoływania. Ponieważ konstytucja głosi, że nowy premier musi być powołany bezwzględną większością głosów, Sojusz musiałby namówić 29 posłów, by na czas głosowania opuścili salę obrad. Czyli, de facto, zyskać poparcie jednego z klubów.
Ale tak powołany premier byłby praktycznie nie do usunięcia. Konstytucja stanowi jasno – by usunąć premiera potrzebne jest tzw. konstruktywne wotum nieufności. Czyli pięć partii musiałoby się dogadać i wystawić wspólnego kandydata. Podobny mariaż wydaje się niewyobrażalny.
To byłaby więc siła tego rządu. A słabość? Rząd mniejszościowy skazany byłby na ciężkie chwile podczas głosowania nad ustawą budżetową – konstytucja głosi, że w wypadku jej odrzucenia prezydent może rozwiązać parlament. Może – ale nie musi.
Rząd skazany byłby również na stała grę, na ciągłe zawieranie taktycznych sojuszy. A za to trzeba płacić bardzo wysoką cenę. Pytanie więc, co się bardziej opłaca: zapłacić raz za zawarcie koalicji, czy też płacić wciąż, po kawałeczku, przy każdej inicjatywie.

Czas goni

A inicjatyw będzie dużo. Czas goni. Rząd SLD-UP jest skazany na szybkie podjęcie szeregu niezbędnych przedsięwzięć. Trzeba, po raz drugi w tym roku, poprawiać obecny budżet oraz uchwalać budżet na przyszły rok. Do tego podatki…
Niczym miecz Damoklesa wisi nad rządem (jakikolwiek by był) konieczność przyspieszenia procesu akcesyjnego do Unii Europejskiej. Tu gra jest prosta – jeżeli nie wejdziemy do UE w 2004 r., być może nie wejdziemy wcale. Albo w 2012 r. Skazując się na pobyt w europejskiej trzeciej lidze.
Do tego dorzućmy jeszcze jedno: nowa ekipa będzie musiała posprzątać po bałaganie, który zostawił rząd Buzka. Poza tym wzrost popularności radykałów ma przecież swoje przyczyny – ludzie oczekują elementarnej sprawiedliwości, więc lustracja prywatyzacyjna i lustracja majątkowa buzkowych dygnitarzy jest bardzo oczekiwana. Nowa ekipa musi też zmierzyć się z polską biedą – stworzyć szansę dla ludzi wykluczonych.
Takie są, z grubsza biorąc, oczekiwania wobec nowej ekipy, i to w sytuacji, kiedy ocieramy się o kryzys finansowy państwa. Ten rząd będzie musiał z owymi wyzwaniami się zderzyć – bo jeżeli nie, to podzieli los gabinetu Buzka i w kolejnych wyborach polegnie niesławnie.
Będzie mu ciężko – trudno wymagać efektywnej pracy, mając niepewnego koalicjanta albo, w sytuacji rządu mniejszościowego, lawirując między sejmowymi ugrupowaniami.
Nowa ekipa będzie skazana na uprawiane polityki dynamicznej – w najbliższym czasie wzrośnie rola prezydenta i mediów – ponieważ trzeba będzie mobilizować opinię publiczną do pewnych przedsięwzięć, wzrośnie rola Sejmu. Millerowi będzie trudniej. Ale, jak sam mówi, najlepiej się czuje, mając naprawdę trudne wyzwania.

 

Wydanie: 2001, 40/2001

Kategorie: Wydarzenia

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy