Wielcy przegrani – rozmowa z prof. Jackiem Tittenbrunem

Wielcy przegrani – rozmowa z prof. Jackiem Tittenbrunem

Wzbogacenie się robotników w wyniku prywatyzacji jest krótkotrwałe

Prof. Jacek Tittenbrun
– pracownik Instytutu Socjologii Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza w Poznaniu, badacz problemów własności i zróżnicowania społecznego. Autor najobszerniejszej, czterotomowej monografii o prywatyzacji „Z deszczu pod rynnę. Meandry polskiej prywatyzacji”. Prof. Zygmunt Bauman napisał o niej: „Od wielu już lat nie trafiłem na dzieło o podobnie encyklopedycznym wręcz zamiarze – a w dodatku spełnionym”.

Rozmawia Krzysztof Pilawski

Panie profesorze, od stycznia górnicy z Bogdanki mogą sprzedawać akcje, które otrzymali dwa lata wcześniej w ramach prywatyzacji. Obecna wartość giełdowa pakietu pracowników z najdłuższym stażem, co najmniej 24-letnim, to ponad 120 tys. zł. Nie wszyscy robotnicy są ofiarami przemiany ustrojowej.
– Ta prywatyzacja objęła niespełna 4 tys. osób, tylko część z nich pracuje obecnie na stanowiskach robotniczych. Rzecz jasna, mogą oni poczuć, że wygrali – zwłaszcza jeśli mają długi staż pracy w Bogdance. Nie wiadomo jednak, czy ich zysk nie okaże się doraźny, jak w Kwidzynie. Gdy prywatyzowano tamtejsze zakłady celulozowo-papiernicze, pracownicy natychmiast sprzedawali swoje akcje nowemu właścicielowi. Ulicami miasta popłynęła rzeka pieniędzy. Ludzie wyrzucali – często przez okno – stare meble i telewizory, wstawiali nowe. Drugi telewizor dla żony, wideo dla córki, miniwieża dla syna… Kupowano bez zastanowienia, ustawiając się pod sklepami na długo przed ich otwarciem. Na pniu poszły wszystkie mieszkania, jakimi dysponowały miejscowe spółdzielnie. W jednym tylko miesiącu zarejestrowano w mieście 1,1 tys. samochodów, w tym ponad 700 nowych. Wkrótce potem ta rzeka pieniędzy wyschła i do szyb samochodów zaparkowanych przed fabryką przyklejono kartki: „Sprzedam okazyjnie”. Jak pokazuje dotychczasowa historia prywatyzacji, wzbogacenie się robotników w jej wyniku jest na ogół krótkotrwałe, przemijające.

BOGDANKA NA PRZYNĘTĘ

Podał pan przykład sprzed 20 lat. Teraz czytam, że górnicy Bogdanki wcale nie kwapią się ze sprzedażą akcji – sądzą, że będą zyskiwać.
– W przypadku Bogdanki nie można wykluczyć, że pracownicy, którzy zostawią akcje, zarobią na zyskach kapitałowych i być może dywidendach. Mówimy jednak wciąż o grupie niewielkiej w skali kraju, a poza tym zyski giełdowe – jak doskonale wiedzą wszyscy inwestorzy na GPW – należą do najbardziej niepewnych.
Dlaczego na pierwszy ogień poszła prywatyzacja najlepszej polskiej kopalni węgla kamiennego? W przeciwieństwie do innych Bogdanka zawsze była rentowna.
– Od początku prywatyzacji stawiane jest pytanie, dlaczego nie sprzedaje się ciasta kawałek po kawałku, lecz wyjmuje z niego najsmaczniejsze rodzynki. Zgodnie z założeniami prywatyzacja miała prowadzić do poprawy wyników ekonomicznych i efektywności przedsiębiorstwa poprzez dopływ kapitału, modernizację, wdrożenie nowych technologii i metod organizacji pracy. Bogdanka doskonale sobie radziła, mocno stała na nogach, prywatyzacja nie była w jej przypadku niezbędna.
To dlaczego do niej doszło?
– Kolejnym rządom zależało na przełamaniu oporów społecznych wobec prywatyzacji, dlatego decydowały się na transakcje z góry skazane na sukces. Prywatyzacja Bogdanki nie skończyła się bankructwem lub likwidacją przedsiębiorstwa, wyrzuceniem ludzi na bruk, rozgrabieniem majątku, jak w setkach przypadków z bardziej lub mniej odległej przeszłości. Przeciwnie – stanowi ona wzór do naśladowania. Członkowie rządu Donalda Tuska nie ukrywali, że prywatyzacja Bogdanki ma być właśnie przykładem dla innych przedsiębiorstw górniczych, w pierwszej kolejności dla Jastrzębskiej Spółki Węglowej. Przecież wiadomo, że górnicy w przeszłości byli najzacieklejszymi wrogami prywatyzacji, wielokrotnie zjeżdżali do Warszawy z kilofami i petardami, by dać wyraz swoim poglądom. Rząd, zaczynając prywatyzację od najlepszej kopalni, mówił: zobaczcie, wasi koledzy zarobili, nie macie się czego obawiać, prywatyzacja niczym wam nie grozi.
Mimo to górnicy z JSW strajkowali, wywalczyli lepsze warunki prywatyzacji. Czy będą zadowoleni tak samo jak ich koledzy z Bogdanki?
– Niewiele na to wskazuje. Skala prywatyzacji JSW jest znacznie większa niż Bogdanki – akcje pracownicze uzyska ok. 61 tys. obecnych i byłych pracowników. Już na wstępie mówiono, że mogą liczyć na ponad 30 tys. zł, a więc znacznie mniej niż ich koledzy z Bogdanki, gdy obejmowali akcje. Ponadto obecnie kurs akcji Bogdanki jest dwukrotnie wyższy niż w chwili debiutu na giełdzie, natomiast kurs akcji JSW w dniu ubiegłorocznego debiutu wyniósł 140,5 zł, obecnie zaś zaledwie ok. 94 zł. Rząd, oferując dostęp do kredytów, zachęcał pracowników do zakupu akcji spółki na rynku – mogli nabyć ich dwa razy więcej niż pozostali inwestorzy indywidualni. Ci, którzy zdecydowali się na podobny krok, bardzo zaryzykowali – mogli zyskać, zresztą niewielką sumę, jedynie wtedy, gdy sprzedali te akcje w momencie otwarcia. Nie wiadomo też, jaki będzie kurs akcji JSW za dwa lata, gdy pracownicy będą mogli sprzedać darmowe pakiety. Ale z punktu widzenia rządu działania powiodły się – dokonuje się prywatyzacja JSW, udało się złamać opór załóg.

AKCJE W ZAMIAN ZA PRYWATYZACJĘ

Pamiętam, że nie zawsze tak było – zorganizowany w 1992 r. 32-dniowy strajk udaremnił próbę prywatyzacji KGHM.
– Całe szczęście. Amerykańska firma Asarco miała kupić KGHM za 400 mln dol. W ubiegłym roku KGHM wypracował zysk netto 11,3 mld zł, a więc prawie dziewięć razy większy! Dzięki postawie pracowników udało się zapobiec sprzedaży firmy zagranicznemu inwestorowi. KGHM dotrwał do przyjęcia w 1996 r. ustawy o komercjalizacji i prywatyzacji, skorzystał ze ścieżki prywatyzacji poprzez giełdę. Jego największym udziałowcem wciąż pozostaje państwo.
Janusz Lewandowski, minister przekształceń własnościowych na początku lat 90., twierdził, że ustawowe zagwarantowanie pracownikom części akcji to cena, za jaką kupiono ich zgodę na prywatyzację.
– Z pewnością tak. Przecież na początku przemiany ustrojowej nie było wcale przesądzone, czy prywatyzacja się uda. W angielskiej prasie pisano o polskiej „czerwonej latarni” – bastionie wielomilionowej „Solidarności”, który rozwalił jeden ustrój i może rozwalić drugi, jeśli nie będzie odpowiadał jego, czyli robotniczym, interesom. Dlatego, decydując się na prywatyzację, musiano wymyślić sposób na wyciszenie robotniczego gniewu. Były nim właśnie preferencyjne akcje pracownicze. Dzięki nim osłabiono protesty i stosunkowo bezboleśnie przeprowadzono restaurację kapitalizmu. „Korumpowania” pracowników akcjami dokonywano za rządów lewicy i prawicy. Robił to w ubiegłym roku w JSW wicepremier Waldemar Pawlak, przyznając prawo do darmowych akcji pracownikom, którzy ustawowo nie powinni ich otrzymać.
Dlaczego ja nie dostałem darmowych akcji JSW, skoro jako podatnik dokładałem się przez lata do państwowych dotacji dla nierentownych jastrzębskich kopalń?
– To stary zarzut. Podobnie jak inny, bardzo często kierowany w latach 90. do rzecznika praw obywatelskich m.in. przez pracowników budżetówki: dlaczego ja nie otrzymuję akcji, skoro swoją pracą przyczyniłem się do wypracowania majątku narodowego, a więc powinienem mieć także udział w prywatyzacji? Rządzący zawsze preferują interes skupionej mniejszości (w tym wypadku załóg) w stosunku do rozproszonej większości. Poza tym z punktu widzenia promotorów polityki prywatyzacji akcje dla pracowników, szczególnie robotników, to nie tylko próba kupienia ich neutralności wobec prywatyzacji, lecz także czynnik pogłębiania podziałów społecznych, rozsadnik konfliktów – również wewnątrz samej klasy robotniczej. Najwyższa Izba Kontroli, która badała rozdzielanie akcji pracowniczych w 52 przedsiębiorstwach, wykazała ogromną – sięgającą kilkudziesięciu razy – dysproporcję wartości akcji w poszczególnych firmach. Te dysproporcje są duże nawet w ramach jednego przedsiębiorstwa – pracowników dzieli się na grupy według stażu pracy. To też rodzi nieufność i konflikty.

BEZ GŁOSU

Czy robotnicy, którzy mają akcje swojego przedsiębiorstwa, stają się kapitalistami?
– Tak można mówić jedynie o tych, dla których dochód z akcji nie jest dodatkiem do pensji, lecz przewyższa ich wynagrodzenie. Wówczas robotnik rzeczywiście przekracza granice swojej klasy. W moich badaniach spotkałem się z licznymi takimi przypadkami. Poza tym wielu robotników dzięki sprzedaży akcji pracowniczych zdobyło kapitał na założenie własnej firmy, przechodząc automatycznie do innej klasy. Ten proces był szczególnie widoczny w latach 90.
Czy można powiedzieć, że na prywatyzacji szczególnie zyskały jakieś grupy zawodowe robotników?
– Takiej zależności nie dostrzegłem. Duże różnice w wartości pakietów bezpłatnych akcji występowały w przedsiębiorstwach tych samych branż. Wiele zależało od czasu, w którym dokonywano prywatyzacji, i wybranej ścieżki prywatyzacyjnej. Mogę za to wskazać grupę robotników, która została wykluczona z prywatyzacji – myślę o robotnikach rolnych. Ustawa o likwidacji prawnej pegeerów z 1991 r. nie dawała ich pracownikom żadnych uprawnień prywatyzacyjnych. To jedno ze źródeł katastrofy społecznej w regionach popegeerowskich.
Ustawa z 1996 r. daje pracownikom prywatyzowanych przedsiębiorstw prawo do 15% darmowych akcji. Wcześniej – zgodnie z ustawą z 1990 r. – mogli oni otrzymać 20% po preferencyjnych cenach. W Kwidzynie 20% akcji dostało ponad 4 tys. pracowników – jedynie kilku je zatrzymało, reszta sprzedała nowemu właścicielowi, który objął w posiadanie 99,9% akcji. Czy zna pan jakieś przedsiębiorstwo sprywatyzowane minimum pięć lat temu, w którym udział akcji pracowniczych sięgałby nadal kilkunastu procent?
– Nie znam takiego przykładu. Nie słyszałem też, by w radzie nadzorczej sprywatyzowanego przedsiębiorstwa zasiadał przedstawiciel akcjonariatu pracowniczego. Przez pierwsze trzy lata przemiany ustrojowej pracownicy wykupili tylko 5,1% akcji prywatyzowanych przedsiębiorstw, chociaż należna im pula była kilkakrotnie większa. Ponadto z moich badań wynika, że zdecydowana większość pracowników pozbywa się akcji najdalej w ciągu dwóch-trzech lat. Udział załóg w akcjonariacie był zbyt skromny, by mogły one mieć wpływ na decyzje.
Skoro tak, to wpływ robotników na przedsiębiorstwo, w którym pracują, jest znacznie mniejszy niż w dawnej firmie państwowej, w której działał samorząd załogi, a jej przedstawiciele mieli głos opiniotwórczy.
– Już w pierwszej ustawie prywatyzacyjnej z 1990 r. zawarto klauzulę o możliwości zniesienia wszystkich instytucji samorządu pracowniczego w zamian za uwłaszczenie robotników akcjami.

CO ZOSTAŁO Z TAMTEJ KLASY

To uwłaszczenie wygląda jak wywłaszczenie.
– Oczywiście. Robotnicy nie poczuli się właścicielami, bo nie zostali w swej masie realnymi współwłaścicielami. Dlatego uważam, że klasa robotnicza okazała się wielkim przegranym prywatyzacji. Prywatyzacja przyniosła korzyści – najczęściej doraźne, krótkoterminowe – mniejszości robotników. A bilans strat nie jest doraźny, lecz trwały: prywatyzacja zdziesiątkowała klasę robotniczą, rozczłonkowała ją, skonfliktowała wewnętrznie, doprowadziła do narastania rozpiętości dochodowych wewnątrz niej. Poza tym z jajecznicy jajek już się nie zrobi. Prywatyzacja jest aktem jednorazowym, darmowe akcje pracownicze i pakiet socjalny z okresem ochronnym obejmują tylko aktualnie zatrudnionych. Pracownicy prywatyzowanych przedsiębiorstw tracą dawne przywileje pracownicze – np. wynikające z kart branżowych. Po zakończeniu okresu ochronnego są zagrożeni zwolnieniem.
Robotnicy tego nie rozumieją? W tym miesiącu właściciel chorzowskiej Huty Batory, mimo strajku, zwolnił ponad stu robotników. Część tych, którzy zostali, pracuje na tzw. umowach śmieciowych (pozakodeksowych), inni są zatrudniani przez agencje pracy tymczasowej. W 2006 r. robotnicy tego przedsiębiorstwa, które wówczas znajdowało się w stanie upadłości, dowiedzieli się od ministra skarbu, że ich akcje pracownicze nie są nic warte…
– Zarysowuje się wyraźna prawidłowość – im więcej lat od przełomu ustrojowego, tym większe przyzwolenie dla prywatyzacji, tym większa chęć zdobycia szybkiego, choćby tylko jednorazowego zysku. Opór robotniczy wobec kapitalizmu, obrona własności państwowej – szczególnie silne w latach 1992-1993 – z czasem traciły impet. Trudno się temu dziwić. Państwo stworzyło w przeszłości takie warunki dla publicznych przedsiębiorstw, że ich załogi szukały ratunku w ucieczce od państwa i prywatyzacji. Tak było np. z Fabryką Samochodów Osobowych na warszawskim Żeraniu.
Jan Malanowski w wydanej w 1981 r. książce „Polscy robotnicy” pisał: „Klasa robotnicza objawiła się nam jako podmiot, jako dojrzała siła społeczna, i to siła o wielkich walorach moralnych, wielkich zdolnościach organizatorskich i dużej samowiedzy o własnej pozycji w społeczeństwie”. Co zostało z tamtej klasy?
– Niewiele. Dzisiejsza klasa robotnicza nie ma poczucia własnej wartości: jest zdziesiątkowana, wewnętrznie rozbita i skonfliktowana. Zatraciła solidarność i zdolność do kolektywnego działania w imię wspólnej racji. Wszystko wskazuje, że to nie ona będzie wytyczać kierunek społecznego rozwoju.

Wydanie: 16/2012, 2012

Kategorie: Wywiady

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy