Wielka śmierć wielkich miast

Wielka śmierć wielkich miast

Ucieczka z amerykańskich metropolii


Korespondencja z USA


Nowy Jork, San Francisco, Los Angeles, Chicago to miasta, które dla reszty świata są nie tylko symbolami Ameryki, ale wręcz Ameryką w pigułce. Czy nią pozostaną? Wbrew pozorom od dawna mają się nie najlepiej, a gąsienice pandemii przejechały po nich wyjątkowo brutalnie. Jeśli mają przetrwać, będą musiały się poddać kuracji i bolesnej rehabilitacji, a niewykluczone, że i tak nigdy nie wrócą do poprzedniej postaci.

– Idąc ulicami mojej dzielnicy Forest Hills, co jakiś czas natykam się na tabliczki For sale. Wcześniej nie widziałam ani jednej. Forest Hills uważana jest za miejsce bardzo atrakcyjne do życia, zazwyczaj trudniej tu i coś kupić, i wynająć – opowiada Karina Bonowicz, pisarka od kilku lat mieszkająca w Nowym Jorku. – Na dobre zamknęło podwoje kilka sklepów, w których robiłam zakupy, w tym popularna wśród Polaków drogeria Dar Natury w dzielnicy Ridgewood. Wciąż słyszy się o ludziach, którzy pakują manatki i wyjeżdżają, bo skoro mogą pracować zdalnie, nie widzą sensu siedzenia tu – dodaje.

Rejterada z Titaniców

Nowy Jork był jedną z pierwszych ofiar koronawirusa po jego debiucie na wybrzeżach USA w końcu stycznia mijającego roku. O uciekających masowo mieszkańcach, którzy w ten sposób odpowiedzieli na lockdown, złośliwie mówiło się, że są jak szczury rejterujące z tonącego okrętu. Osiem miesięcy później ten okręt utrzymuje się na powierzchni, ale skala zniszczeń jest niewyobrażalna. Bez pracy pozostaje ponad 1,2 mln nowojorczyków (22% mieszkańców w wieku produkcyjnym). Urząd miasta szacuje, że do końca roku budżet straci co najmniej 10 mld dol., które, gdyby nie pandemia, odprowadziłyby do kasy branże turystyczna, gastronomiczna i hotelarska. Miasto utrzymuje się obecnie w dużej mierze dzięki pomocy stanowej i federalnej, ale i tak jest to pomoc niewystarczająca, by wypłacać wszystkim upoważnionym świadczenia: zasiłki dla bezrobotnych czy zapomogi mieszkaniowe.

Amerykanie uważani są za jedną z najbardziej mobilnych nacji i zwykle reagują na zagrożenie nogami. Jeśli się o tym pamięta, już tak nie dziwi, że wielkomiejski exodus, nie tylko z Nowego Jorku, ale i z innych miast USA, stał się jednym z trendów społecznych doby pandemii po tej stronie świata. Według danych agencji MyMove.com do listopada 2020 r. adres zmieniło niemal 16 mln Amerykanów, a prawie co czwarty zna kogoś, kto się przeprowadził bądź zamierza to zrobić. Nowy Jork stracił ponad 150 tys. „adresów” (liczba osób jest więc wyższa), zaraz za nim jest Chicago ze stratą 32 tys., San Francisco – 27 tys. i Los Angeles – uszczuplone o 26 tys. Mówiąc inaczej, liczba wyprowadzek od marca tego roku pozostaje o 200-500% wyższa niż w porównywalnym okresie rok temu.

Motywy zamiany aglomeracji na dom poza miastem lub na wsi są z pozoru oczywiste. Na pierwszym miejscu mamy czynnik zdrowotny, a na drugim model pracy zdalnej. Jak wyjaśnił Rostislav Shetman, szef jednej z największych firm przeprowadzkowych 9Kilo Moving: – Gdy nagle okazało się, że można pracować z domu, rzesza Amerykanów postanowiła obniżyć koszty życia poprzez zmianę adresu, w tym wrócić do rodzinnych miejscowości, by być bliżej krewnych.

Uczciwa odpowiedź na pytanie, co naprawdę motywuje do ucieczki z wielkich miast, nie jest jednak taka prosta. Bo czym naprawdę są dzisiejsze amerykańskie metropolie? Czy rzeczywiście to wylęgarnie pomysłów i karier zmieniających bieg cywilizacji, miejsca, gdzie spełniają się najśmielsze marzenia i gdzie można żyć luksusowo? Niestety, taka opowieść to wielkie nadużycie. Tym, czego w ekranowym przekazie od dawna brak, jest przerażająca i wciąż rosnąca bieda, która w przeciwieństwie do stolic europejskich czy azjatyckich koncentruje się właśnie w największych miastach. Od czasów wielkiej recesji sytuacja się pogorszyła. Miejska bieda jest dziś na wyciągnięcie ręki: w postaci ludzi żebrzących na ulicy, „gett”, na które składają się osiedla mieszkalnictwa komunalnego sąsiadujące z nowoczesnymi biurowcami, wreszcie zjawisko, które wymknęło się spod kontroli – bezdomność. Pola namiotowe bezdomnych zawłaszczają coraz większe połacie każdej metropolii i, jak w Los Angeles i San Francisco, podchodzą pod okna mieszkańcom nawet najbardziej ekskluzywnych dzielnic, oddzielone tylko ulicą.

Także w metropoliach mamy do czynienia z najwyższym odsetkiem biedy wśród dzieci – to najlepszy probierz skali problemu. Statystyki biedy w USA i tak ścinają z nóg, bo biedne jest tu co piąte dziecko (19%). W Nowym Jorku jednak już co trzecie, przy czym co dziesiąte nie ma stałego adresu, w Los Angeles i Chicago zaś więcej niż co czwarte. Co ciekawe i warte podkreślenia, rok 2019 był uważany za przełomowy, bo po raz pierwszy od 2008 r. rozmiar biedy wśród dzieci wreszcie się skurczył – efekt większego dostępu do świadczeń zdrowotnych dzięki Obamacare i wdrażania programów walki z biedą przez demokratycznych burmistrzów największych miast. Dziś już wiemy, że rok 2020 nie tylko ten postęp zniwelował, ale też najprawdopodobniej zepchnął Amerykanów, w tym dzieci, w biedę nieoglądaną tu od czasów ostatniej wojny światowej. Z raportu socjologów z University of Chicago wynika, że tylko w miesiącach letnich (czerwiec-sierpień) w biedę popadło dodatkowe 7 mln Amerykanów.

Dlaczego warto i trzeba mówić o biedzie w świetle warunków do życia oferowanych przez metropolie? Bieda ma w Ameryce bezpośrednie przełożenie na dwa inne zjawiska, niebywale ważne z punktu widzenia bezpieczeństwa i komfortu życia. Pierwsze to przestępczość, w tym zorganizowana – i zawsze wyposażona w broń. Drugie to konflikty na tle rasowym. Protesty i zamieszki w Ameryce wiosną i latem tego roku nie były spowodowane jedynie pandemią. Ich eksplozja to efekt kumulacji „sprzyjających” okoliczności, w tym wzrostu – w ciągu lat, nie tylko miesięcy – skali bezrobocia, a także nieuzasadnionej przemocy ze strony policji wobec niektórych grup etnicznych i społecznych. Były gorzkim przypomnieniem, z czym mieszkańcy wielkich miast muszą się liczyć i żyć na co dzień. Tego specyficznego „bonusu”, którego nie sposób pomijać, mówiąc o rachunkach za życie w amerykańskiej metropolii.

Nierealna ekonomia Titaniców

Przejdźmy do rachunków w dolarach. Nie owijając w bawełnę, są one kosmiczne, a nadto okazuje się, że i bez pandemii wywoływały u rosnącej liczby mieszczuchów refleksje o konieczności zmiany adresu. Gdy rok przed pandemią, w marcu 2019 r., ośrodek Quinnipiac przeprowadził wśród nowojorczyków badania, aż co trzeci ankietowany rozważał wyprowadzkę z Wielkiego Jabłka w najbliższych pięciu latach, a 40% przyznawało, że koszty życia pochłaniają na bieżąco całe przychody. Oznacza to, że wypadek losowy typu brak pracy przez kilka miesięcy czy choroba wywołałyby u prawie połowy katastrofę finansową. Jak podaje agencja nieruchomości Bungalow.com, koszt wynajmu lokum w Nowym Jorku, średnia dla wszystkich dzielnic, to 3,5 tys. dol. miesięcznie bez opłat. 42 tys. dol. rocznie, czyli kwota przekraczająca medianę rocznych zarobków w USA, którą Economic Policy Institute oszacował w 2019 r. na 40 tys. rocznie (19,99 dol. za godzinę pracy). W San Francisco sytuacja przedstawia się jeszcze gorzej. Tam średnia wysokość czynszu to 3,7 tys. dol. miesięcznie. W obu przypadkach ceny skoczyły o 40-80% w porównaniu z sytuacją sprzed dekady. Tymczasem przychód, zarówno indywidualny, jak i na gospodarstwo domowe, choć wzrósł w wielkich miastach dużo bardziej niż w innych rejonach kraju, zwiększył się o niecałe 15% na Wschodnim Wybrzeżu i o 23-27% na Zachodnim.

Chris Leinberger, szef Center for Real Estate and Urban Analysis, badającego rynek nieruchomości, nazywa ten stan rzeczy „ekonomią nierealnych oczekiwań”. – Bum nieruchomościowy i kolosalne podwyżki czynszów w metropoliach opierają się na założeniu, że miasta są „nietykalne”, zawsze będą magnesem dla młodych, najzdolniejszych oraz najlepiej wykształconych, a to z kolei zapewni im obecność firm goniących za talentami. Niestety, okazało się, że jest coś takiego jak zaburzenie równowagi między podażą a możliwościami nabywcy i nie da się tego łatwo przeskoczyć. Pracownicy zarabiający za mało, by żyć w mieście, mogą się wynieść na przedmieścia i przez jakiś czas godzić na nowe wyzwania: stratę czasu na dojazdy i brak dostępu do atrakcji centrum. Z czasem to przestaje mieć sens – uzasadnia Leinberger. – W Kalifornii, najkosztowniejszym dziś stanie do życia, odpływ ludności z miast zaczął się kilka lat temu. Niemal wszędzie jednak rośnie liczba niesprzedanych nowych mieszkań, a nawet pustoszeją biurowce, bo firmy też zaczynają odpowiadać nogami. Ekonomia branży deweloperskiej w miastach dawno przestała mieć sens.

Dokąd więc wybywają mieszczuchy zmęczone bolączkami społecznymi i kosztami życia w metropoliach? Nowojorczycy najchętniej przeprowadzają się na Florydę, do Teksasu i Karoliny Północnej. Oszczędności są kolosalne – życie jest tam tańsze średnio o 60%, i to w większych miastach (np. w ulubionym przez nowojorczyków Fort Worth w Teksasie). Migranci z Zachodniego Wybrzeża i Midwestu wybierają także Oregon, Idaho, Arizonę i Kolorado. Dom jednorodzinny w Phoenix w Arizonie, gdzie chętnie przenoszą się Kalifornijczycy, to „tylko” 300 tys. dol. w porównaniu z milionem, jaki trzeba wyłożyć w Bay Area. Wreszcie nawet najambitniejsi inżynierowie zastanawiają się, czy jest sens mieszkać w Dolinie Krzemowej (aglomeracja z 3,1 mln mieszkańców), skoro, biorąc poprawkę na inflację, zarabiają tam o 14% mniej niż 20 lat temu, podczas gdy średnia cena domu i mieszkań podskoczyła w tym czasie o niebagatelne 600%! Dokładnie: z 250 tys. dol. pod koniec lat 90. do 1,5 mln dol. obecnie.

Tonie Titanic, niech żyje Titanic!

Reasumując, trudno się nie zgodzić z Nicholasem Bloomem, ekonomistą z Uniwersytetu Stanforda, twierdzącym, że za kilka lub kilkanaście miesięcy, gdy pandemia zacznie odchodzić w cień, amerykańskie metropolie raczej nie znajdą się w czołówce miejsc, które szybko się odkują. Popandemiczne skazy, uważa Bloom, przyśpieszą za to nieuniknione obumieranie aglomeracji w jej obecnym wydaniu: – Pandemia wyostrzyła wszystkim świadomość zagrożeń związanych z gęstością zaludnienia. Obawiam się, że w związku z tym czeka nas oficjalny pogrzeb tego, co do tej pory nazywaliśmy wielkomiejskim centrum. Nie liczyłbym też na wielki powrót tych, którzy uciekli, gdyż opcja pracy zdalnej to zmiana, która z nami raczej pozostanie.

Tam, gdzie jedni widzą pogrzeb, drudzy na szczęście narodziny. Wielkomiejscy emigranci zasiedlający mniej rozwinięte części kraju – a co ważniejsze, inspirujący korpoświat, by szedł ich śladem – wyprowadzają na prowincję nie tylko pieniądze, ale i talent, wykształcenie oraz przedsiębiorczość, są więc jak zastrzyk energii i innowacji tam, gdzie ich do tej pory nie było. Ameryka, która pozostaje krajem wielkich różnic ekonomicznych w dużej mierze na skutek nierównego rozłożenia kapitału, inwestycji i populacji, może na takiej migracji bardzo skorzystać.

Niemała rzesza analityków urbanistów wskazuje przy tym, że odpływ ludności i firm z metropolii może się okazać ratunkiem dla amerykańskiej aglomeracji. Zmusi ją bowiem do tak potrzebnej korekty cen nieruchomości i wynajmu. Richard Florida, autor bestsellera „The Rise of the Creative Class” (Narodziny klasy twórczej), nazywa ten ruch urbanistycznym resetem i jest zdania, że nie będziemy na niego długo czekać. – Każda pandemia, z którą mieliśmy do czynienia w przeszłości, przyśpieszała procesy zmian społecznych i urbanistycznych. Wydaje mi się więc naturalną koleją rzeczy, że w imię przetrwania miasta skoncentrują się na wdrażaniu zmian i reform, które w wielu miejscach rozpoczęły się jeszcze przed pandemią. Chodzi głównie o nowe planowanie przestrzenne, dostęp do mieszkalnictwa dla wszystkich grup społecznych i ekonomicznych, efektywne programy walki z biedą i rasizmem, bo tych spraw nie można dłużej ignorować – postuluje.

Niebieski eksport Titanica

I na koniec pytanie polityczne, od którego uciec nie sposób. Wielkie miasta na obu wybrzeżach to baza demokratów, podczas gdy słabiej zaludnione części Ameryki i jej metropolie pośrodku kontynentu to domeny konserwatystów. Czy jeśli wybrzeże ucieka w głąb kraju, oznacza to istotne przegrupowania również na mapie politycznej? Można, a nawet należy się tego spodziewać.

Mój stan Kolorado jest najlepszym dowodem. Jako miejsce uważane za atrakcyjne do życia (piękno natury!) i dość przystępne cenowo Kolorado w ciągu zaledwie 20 lat powiększyło populację o ponad 30% (z 4,3 mln w 2000 r. do 5,9 mln w 2019 r.). Mea culpa – sama jestem uciekinierką z Doliny Krzemowej, w której pod koniec ubiegłego stulecia rozpoczynałam przygodę z emigracją. Tym samym ze stanu „solidnie czerwonego”, gdzie konserwatyści bez problemu wygrywali fotele gubernatorów, burmistrzów i kongresmenów, Kolorado przekształciło się w „dostatecznie” (bo jeszcze, zdaniem analityków, nie „solidnie”) niebieski. Od 2008 r. we wszystkich wyborach prezydenckich wygrywali tu kandydaci demokratyczni. Podobne zmiany zachodzą w Arizonie (wybory wygrał tam Biden), a nawet… w Teksasie. Jeśli komuś obiło się o uszy, że sondaże przedwyborcze w Teksasie dawały nadzieję na nieoczekiwane zwycięstwo demokratów, wie już dlaczego. Nie wszyscy z 5 mln nowych mieszkańców, których Teksasowi przybyło od 2010 r., to liberałowie, ale co najmniej 30% to przesiedleńcy z miejsc i rejonów o sympatiach demokratycznych. Najgorętszym tematem wyborczym wśród Teksańczyków są zagrożenia dla stanu płynące z jego „kalifornizacji” właśnie. Termin używany jest wymiennie ze słowem demokratyzacja. W tym roku Teksas znalazł się w grupie stanów określanych jako battlegrounds (stany przetargowe), obok kilku innych do tej pory tradycyjnie konserwatywnych: Arizony, Florydy i nawet Georgii.

Gdy kończę pisać tekst, w mediach buzuje od komentarzy na temat „10 niemożliwych przepowiedni dla świata na rok 2021” opublikowanych przez bank inwestycyjny Saxo. Ich autor, makrostrateg Kay Van-Petersen, pisze, że wielkie miasta zapadną się pod własnym ciężarem, nieatrakcyjne w dobie pracy zdalnej, a młode pokolenia, od dawna świadome, że wykształcenie i przeprowadzka tam nie gwarantują awansu ekonomicznego, bez żalu zamkną nad aglomeracjami wieka trumien. Ale zrobią to dopiero wtedy, gdy Ameryka wdroży program uniwersalnego dochodu dla wszystkich. Czy są na to szanse? To już temat na zupełnie inną opowieść.

Fot. Adobe Stock

Wydanie: 2020, 52/2020

Kategorie: Świat

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy