Wielka, większa i największa

Wielka, większa i największa

Taki tytuł nosiła książka przygodowa dla młodzieży, opublikowana niegdyś przez Jerzego Broszkiewicza. Jak nie przypomnieć tego tytułu w dzisiejszym politycznym kalejdoskopie?

Trwa ten kalejdoskop już prawie pięć lat, ale ostatnio zabawa nabrała rumieńców. Przygoda wielka zaczęła się 8 kwietnia, gdy Jarosław Gowin odszedł z rządu, zalecając równocześnie swoim posłom głosowanie po myśli rządu. Ludzie niewiele z tego rozumieli. Drugą odsłonę tej przygody ujrzeliśmy 6 maja – gdy wszystko zdawało się zmierzać do rozpadu koalicji rządzącej, dwóch posłów, Gowin i Kaczyński, odwołało wybory. Ludzie rozumieli z tego jeszcze mniej.

Kiedy przed paru laty Gowin głosował, ale się nie cieszył, później zaś głosował za ustawą jeszcze ostrzejszą, ale już się cieszył, tłumaczył, że priorytetem było dlań utrzymanie władzy przez prawicę. Czy w dobie pandemii priorytet ten jest aktualny? Staram się zachowywać domniemanie dobrej woli, dlatego przyjmuję z uznaniem – umiarkowanym – tajne apele Gowina do PiS o ogłoszenie stanu klęski żywiołowej, a z jeszcze bardziej umiarkowanym jego sejmowe próby przekonania opozycji do przełożenia wyborów o dwa lata. Czy jednak nie można było grać czyściej i prościej? Porzucić koalicję z PiS, stworzyć nową koalicję (niekoniecznie rządową, wystarczyło parlamentarną), ogłosić wreszcie stan klęski żywiołowej? Wszystko to było możliwe, gdyby… naprawdę szło o zdrowie obywateli.

Rozumiem, że Gowin – wytrawny polityk – wiedział, że w przypadku rozpadu Zjednoczonej Prawicy Kaczyński doprowadziłby do totalnej już destabilizacji państwa, i tak wystarczająco zdestabilizowanego. Rozumiem, że takiej totalnej destabilizacji chciał Gowin w czasie pandemii uniknąć. Ale prawicowi intelektualiści? Ci przecież nie powinni uprawiać doraźnej polityki. I oto przygoda kolejna – większa od poprzedniej.

Piotr Trudnowski, prezes krakowskiego Klubu Jagiellońskiego, wrzucił ostatnio do sieci swój artykuł „Przesunięte wybory i »pakt Jarosławów«”. Chwali w nim Gowina za „wizję choć trochę lepszej i minimalnie bardziej idealistycznej polityki”. Idealistycznej? Mogę zrozumieć poparcie autora dla układu Gowina z Kaczyńskim, który nawet media niemieckie uznały za rozsądny, ale czy nie powinien on przynajmniej wspomnieć o fenomenie, jakim było odwołanie wyborów przez dwóch posłów? Czy – nawet chwaląc efekty – nie powinien zauważyć naruszenia prawa? No i – bagatela! – czy nie mógłby bąknąć choć słówko o priorytecie względów zdrowotnych? Brak empatii to cecha charakterystyczna dla ludzi bardzo jeszcze młodych. Kontrastuje on z deklarowaną (wciąż przyjmuję, że szczerze) empatią 60-letniego Gowina.

„Jesteśmy republikańskim i niepartyjnym stowarzyszeniem – pisze o sobie Klub Jagielloński – które próbuje oddziaływać na politykę w duchu troski o dobro wspólne”. A oto prezes Klubu: „Dymisja rządu z powodu niesubordynacji maksymalnie kilkunaściorga posłów w jednym głosowaniu byłaby aberracją, która mogłaby nie tylko pozbawić prawicę władzy, ale i na lata uniemożliwić jej powrót do niej”. Nie można jaśniej. A więc nie tylko dla prawicowego polityka, lecz i dla prawicowego publicysty priorytetem jest nie jakieś tam dobro wspólne, lecz dobro własne, prawicowe – trwałość prawicowych rządów. Ostatnie działania Gowina (zgoda na głosowanie w lokalach wyborczych, czego dotąd tak się obawiał) zdają się wskazywać, że i tu interes partyjny zwycięża. Zwycięża on też w kolejnych enuncjacjach Trudnowskiego.

Ale dopiero do przygody największej jest kandydatów naprawdę sporo. Na przykład Andrzej Duda, który dziś nam zamilkł, już nie deklamuje, że „nie będą nam tutaj narzucali w obcych językach”, nie wizytuje kolejnych obiektów w zabawnym mundurku, nawet nie koresponduje z Ruchadłem Leśnym. Jest też Kamil Zaradkiewicz, który, zdaje się, wprowadził wreszcie porządek w Sądzie Najwyższym. No i nieoceniony wicepremier Jacek Sasin, do końca zapewniający, że wybory 10 maja da się zrobić, i drukujący miliony kart wyborczych, które teraz nadają się tylko na przemiał. A jednak nikt nie przebije ministra zdrowia Łukasza Szumowskiego.

Nie chciałem pisać o nim źle. Ani o jego przeszłości z Deklaracją wiary lekarzy katolickich na czele, ani o bruderszafcie z Kaczyńskim, ani o przespaniu początku epidemii, nawet o miganiu się w sprawie rekomendacji wyborczych. Wiedziałem, że na barki Szumowskiego została złożona odpowiedzialność za nasze zdrowie, i nie uważałem, że do tego brzemienia trzeba mu coś dokładać. Ale teraz? Maski przeciwwirusowe załatwiane po znajomości, po wygórowanych cenach, bez troski o certyfikaty, przyjmowane z fanfarami przez najwyższe czynniki państwowe, maski, które na koniec (co najmniej w liczbie 100 tys.) okazują się bezużyteczne, ale które trafiły już częściowo do szpitali! Ilu pacjentów i lekarzy im zaufało jako sprzętowi rekomendowanemu, więc bezpiecznemu? Do ilu chorób, do ilu śmierci mogły się przyczynić? Szumowski twierdzi, że ze sprawy zakupu masek się „wyłączył”, ale to przecież jeszcze gorzej, bo znaczy, że o nim wiedział. Czyli wiedział też, że to znajomości jego i jego rodziny w ten sposób zadziałały. Lecz nawet gdyby nie wiedział, i tak ponosi odpowiedzialność. W roku 2009 minister sprawiedliwości Zbigniew Ćwiąkalski nie był winien samobójstwa w jednym z polskich więzień, ale natychmiast podał się do dymisji.

Nasza prawica ma jednak inne standardy. A i samobójstw w polskich więzieniach już parę mieliśmy. Z ludzi prawicy, nawet gdy usiłują zachować się przyzwoicie, wychodzi zawsze… to co zawsze.

Wydanie: 2020, 21/2020

Kategorie: Andrzej Romanowski, Felietony

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy