Więzienne dzieci

Więzienne dzieci

W zakładzie karnym Sundara Mahila w Katmandu stale przebywa ok. 200 kobiet

Początek: relacja Pushpy
– Studiowałam wiedzę o społeczeństwie. Wybrałam ten kierunek ze względu na małą liczbę zajęć: tylko trzy dni na uczelni i dwa dni pracy w terenie. Nigdy nie lubiłam szkoły i tego całego ślęczenia nad książkami. Chciałam jedynie zrobić dyplom, bo i tak od zawsze wiedziałam, że po szkole, jak reszta rodziny, będę pracować w firmie ojca. Zajmuje się handlem, import-eksport. Pasowało mi to, nie byłam dobrą studentką.

Na drugim roku odbywałam staż na posterunku policji, codziennie w tę i we w tę wertowałam akta więźniarek. Miałam je uporządkować według kategorii czynu kryminalnego. Czytałam historie tych kobiet, wiedziałam, jakie popełniły zbrodnie, jakie mają wyroki. Na zdjęciach prawie wszystkie wyglądały na niegroźne, były drobne i bardzo smutne. Całymi dniami rozmyślałam, kim one są i co je sprowokowało do złego czynu. Zaczęłam się zastanawiać, jak wygląda więzienie. Widziałam je wyłącznie na filmach, i to głównie zagranicznych, nie wiedziałam, jak wyglądają naprawdę. Poprosiłam, żeby wprowadzono mnie do środka.

Mogłam wejść jedynie na dziedziniec. Do cel nie miałam wstępu. Pierwszy raz znalazłam się w takim miejscu. Byłam zdenerwowana i bardzo przejęta. Strażniczka opowiadała o topografii więzienia, gdzie jest kuchnia, gdzie magazyn. Szłyśmy kolejnymi korytarzami. Nie widziałam więźniarek, były w drugiej części budynku, ale słyszałam ich głosy, wyraźnie się do nich zbliżałyśmy. Zobaczyłam małą dziewczynkę, raczkowała po zimnej posadzce w moim kierunku. Niewiele myśląc, wzięłam ją na ręce i zaczęłam przytulać. (…) W tamtej chwili moje życie obrało inny kierunek.

Wróciłam do domu, nie mogłam zapomnieć tego spotkania. Opowiedziałam o nim rodzicom. Tata próbował mi tłumaczyć, że świat jest pełen cierpienia i niesprawiedliwości, że nie zdołam uratować wszystkich. Chciałam tylko ją. Zapragnęłam ją stamtąd zabrać. To była Sanu Kanchi, miała wtedy zaledwie dziewięć miesięcy, stała się moim nowym początkiem, pierwszym znakiem, wskazówką, strzałką pokazującą daleki, ale wyraźny cel. Od tego momentu przestałam żyć po omacku. Dorosłam.

Dwa tygodnie później poszłam na uczelnię po kartę egzaminacyjną. Zamiast karty dostałam informację, że nie zostałam dopuszczona do sesji i ze względu na zbyt dużą liczbę nieobecności zawieszają mnie na rok. Byłam w szoku, nie wiedziałam, co ze sobą zrobić. Ale uznałam to za kolejny znak, powoli uczyłam się je rozpoznawać. Postanowiłam działać. Wróciłam do więzienia z konkretnym planem. Stanęłam przed kierownikiem i oznajmiłam, że chcę tu przychodzić i prowadzić zajęcia dla dzieci osadzonych. Spojrzał na mnie zrezygnowany i powiedział: „Pushpa, rzecz nie w tym, żebyś przychodziła uczyć dzieciaki tutaj. Lepiej pomyśl, jak je stąd wydostać”.
Genialna rada. Zapaliła mi się lampka. Postanowiłam zrobić wszystko, żeby zwrócić im wolność.

Nie wiedziałam, od której strony się za to zabrać. Praca z więziennymi dziećmi musiała otrzeć się o współpracę z rządem. Byłam młoda, nie miałam żadnych kontaktów ani doświadczenia, nikt nie traktował mnie poważnie. Założyłam organizację non profit, wynajęłam prawnika, wspólnie spisaliśmy program. Na początek zorganizowałam dom dziennej opieki nad dziećmi. Od znajomych pozbierałam pieniądze, 70 tys. rupii, wtedy jakieś tysiąc dolarów. Wówczas była to dla mnie gigantyczna kwota. Wynajęłam dwupokojowe mieszkanie, wymalowałam na ścianach całe zoo. Kierownik przyszedł na kontrolę, spodobało mu się. Zaczął kampanię wewnątrz więzienia, rozmawiał z matkami o mojej organizacji. Kobiety go znały, ufały mu. (…) Po dwóch tygodniach były gotowe puścić swoje dzieci na zajęcia.

Pierwszy dzień. Punktualnie o dziewiątej przyjechałam taksówką pod bramę. Miałam kolorowe balony, żeby ściągnąć uwagę dzieci, oderwać je od mam za kratami. Było ich czworo, w tym Sanu Kanchi. (…) Z początku były zachwycone, radosne, otwarte, oszołomione inną, ładniejszą scenerią wokół siebie, lecz po jakimś czasie zorientowały się, że są z obcymi ludźmi, bez ich mam i w nieznanej przestrzeni. Zaczęły płakać. Wszystkie naraz, głośno i histerycznie, ryczały absolutnie cały dzień. O umówionej godzinie, punkt pierwsza, stałam z powrotem pod bramą. Matki wypatrywały oczy, wyciągały ręce przez kraty. Zapłakane dzieci pobiegły w ich objęcia.
Przestały płakać po tygodniu. Gdy podjechałam rano pod bramę, czekały gotowe do wyjścia, uśmiechały się. Zrozumiałam, że dokonała się zmiana, złożyłam im niepisaną obietnicę. Teraz już nie mogę zostawić ich samych, nie ma odwrotu – pomyślałam.

Tak wyglądały pierwsze dwa lata. W trakcie dołączyły inne dzieci, zebrało się ich już ośmioro.

Potem wszystko potoczyło się szybko. W 2007 r. otworzyłam całodobowy ośrodek dla dzieci – Butterfly Home – najpierw w tych samych pomieszczeniach, co dom dzienny. Zaczęło się pojawiać zainteresowanie ze strony mediów, pierwsze wzmianki w prasie, wywiady, powstał też krótki dokument dla telewizji. (…) Zgłosili się sponsorzy.

Zaczęłam brać odpowiedzialność za coraz większą liczbę ludzi – dzieci i matki – a także za pieniądze darczyńców. Wynajęłam większy dom, ten, w którym jesteśmy teraz. Od 2005 r. do dzisiaj przez moje ręce przewinęło się 120 dzieci (relacja z 2014 r.). Niektóre są ze mną na chwilę, inne zostają na długie lata. Nazywają mnie Mamu.

Umowa: relacja Pushpy
– W więzieniach mam kontakt niemal wyłącznie z matkami. Teoretycznie większość dzieci mogłaby zostać w domu, pod opieką ojca albo innych krewnych – dziadków, wujków – ale opiekę nad dzieckiem, zwłaszcza bardzo małym, jeszcze karmionym piersią, przypisuje się kobiecie. Mężczyzna ma problem z głowy, kobieta zaś pierś ciężką od ciepłego mleka i matczyne obowiązki. W Nepalu, gdy żona idzie do więzienia na pięć czy dziesięć lat, nie ma opcji, żeby mąż czekał na jej powrót. Nie martwi się o żonę ani o dorastające za kratami potomstwo, tylko zakłada nową rodzinę i spokojnie żyje dalej.

W więzieniu z matkami są synowie i córki. Do męskiej części więzienia dziewczynki nie mają wstępu z uwagi na ewentualne molestowanie na tle seksualnym. (…)

Spisuję z osadzonymi kontrakt, z roku na rok coraz dłuższy. Obecnie ma trzy strony. To umowa między mną a rodzicem o przejęciu opieki nad jego dzieckiem, wyłącznie na czas odbywania kary pozbawienia wolności. Po wyjściu z więzienia można dziecko odebrać. Staram się je oddawać z końcem roku szkolnego, żeby zaliczyły cały rok nauki. Przez czas objęty kontraktem mam obowiązek dzieci kształcić. Jeśli coś im się stanie, ja ponoszę za to odpowiedzialność. Muszę na nie chuchać i dmuchać, a z reguły są chorowite. Trafiają do mnie wycieńczone, słabe, bez energii, z różnymi problemami skórnymi. W więzieniu brakuje im ruchu, oddychają stęchłym powietrzem, mają ubogą dietę, niewystarczającą ilość czystej wody do picia. Jest tam wilgotno i zimno, często nie ma prądu, brakuje punktów sanitarnych. Jeśli sytuacja jest poważna i dziecko trzeba hospitalizować, zawsze załatwiam matce przepustkę, żeby była przy nim w szpitalu. Zabezpieczam się w ten sposób, poza tym dziecko potrzebuje obecności matki. Koszty leczenia pokrywam ja. Te kobiety nie mają przecież żadnych pieniędzy.

Jeśli ktoś łamie kontrakt, to wyłącznie matki. Tylko one w zasadzie mają taką możliwość, ja nie, bo pójdę za kratki! Niemal w połowie przypadków nikt się po dzieciaki nie zgłasza, na szczęście dla nich i dla mnie. Często się modlę, żeby nikt po jakiegoś malucha nie wrócił. Czasami tak jest lepiej. Poza tym nie lubię pożegnań, ciężko znoszę rozstania z dziećmi.

Nauczyłam się lawirować między matkami a dziećmi. Wykluczanie tych kobiet, ocenianie, odsuwanie od dzieci, jest bez sensu i nie przynosi nikomu nic dobrego, a już na pewno nie dziecku. Uczę dzieci szacunku do rodziców. Dbam o to, żeby nie traciły z matkami kontaktu. Pomagam pisać listy, rysować kartki z okazji różnych świąt, mogą dzwonić, kiedy tylko zechcą. Bardzo tęsknią. W przerwie wakacyjnej jadą na dłużej w odwiedziny. Małe dzieci chętnie zostają z mamami na kilka nocy w celi, starsze nie chcą tam spać.

Sancha Maya Tamang: relacja matki
– Było nas dziewięć i Sanu Kanchi – jedyne dziecko w celi. Razem z córką spałyśmy na macie, zwykłej wiklinowej plecionce, jaką osadzeni otrzymują w więzieniu. Po kilku tygodniach Sanu Kanchi zaczęła gorączkować. Była bardzo mała, miała zaledwie cztery miesiące, gdy trafiła ze mną do więzienia. Od koleżanki z celi kupiłam łóżko, już nie spałyśmy na kamiennej posadzce – wspomina Sancha Maya.

W więzieniu jest możliwość wzięcia pożyczki. W trakcie odsiadki kobiety otrzymują drobne pieniądze i pożywienie. Mają dach nad głową, kąt do spania i wspomnianą matę. Ot, cały komfort. Zgodnie z postanowieniami kodeksu karnego wykonawczego więźniowie otrzymują 450 rupii raz na 10 dni. Poza tym 400 gramów ryżu, 100 gramów masła i 100 mililitrów mleka dziennie. Inne produkty można kupić w więziennym sklepie. Na wykarmienie dziecka przysługuje dodatkowych 100 rupii co 10 dni i garść ryżu na dobę. Im dziecko starsze, tym większy jest przydział ryżu; do ukończenia pierwszego roku życia – jedynie 100 gramów. Poza tym osadzeni dwa razy do roku otrzymują komplet odzieży – jeden na zimę i jeden na lato. Więcej wydatków na więźniów rząd nie przewidział.

Na miejscu nie ma lekarza; gdy trzeba, przyjeżdża z wizytą. Jeśli któraś z więźniarek poważniej zachoruje i jest potrzebna hospitalizacja czy interwencja chirurgiczna, kobietę zawozi się do Bir Hospital – największego i najstarszego publicznego szpitala w Katmandu. Leczy się na własny koszt. Jeśli nie ma pieniędzy, to się nie leczy. Proste.

Raz na jakiś czas organizowane są kursy z zajęć praktycznych: kobiety uczą się szyć, robić na drutach, wyplatać wiklinowe kosze i maty, ścinać włosy, żeby po wyjściu na wolność łatwiej im było zahaczyć się w jakimś zakładzie. Dzieci w więzieniu nie uczestniczą w żadnych zajęciach, chociażby nauce pisania i czytania, nie ma salki szkolnej, kącika zabaw, biblioteki, tablicy, pani prowadzącej zajęcia rytmiczne, żadnego pluszu ani różu, puzzli, klocków, nawet najprostszej drewnianej zabawki. Nie ma opieki psychologa. Spacerów na świeżym powietrzu. Nie ma nic, za to jest mama, jej mleczna pierś i teoria o niezrywaniu więzi między dzieckiem a rodzicielką.

– Więzienie składa się z kilku połączonych ze sobą budynków, otoczonych wysokim murem z drutem kolczastym i wieżą obserwacyjną dla strażników – opisuje Sancha Maya. – Do całodziennej dyspozycji jest wewnętrzny dziedziniec, cele nie są w zasadzie zamykane, w żaden sposób nas od siebie nie izolowano. (..) Same przygotowywałyśmy jedzenie, kuchnia znajdowała się w głębi dziedzińca. Gdy któraś była chora, słaba czy podupadała psychicznie, inne brały jej racje żywieniowe, gotowały dla niej i dla siebie, karmiły ją. Często oszukiwały. Jeśli ktoś nie może zadbać o swoje interesy, inni szybko to wykorzystają, ta sama zasada działa i na wolności, i za kratkami. Bywałyśmy wobec siebie bezlitosne. (…)

W więzieniu Sundara Mahila w Katmandu, gdzie odbyła karę, stale przebywa ok. 200 kobiet, skazanych za różne, mniejsze bądź większe przewinienia: począwszy od drobnych kradzieży i rozbojów, poprzez handel narkotykami i żywym towarem, kończąc na morderstwie (zwykle ofiarą jest mąż). Ich zbrodnie często, a nawet z reguły wynikają z bezsilności, są konsekwencją dyskryminacji, braku wykształcenia, braku perspektyw, uwiązania i zależności od innych, często od mężów – oprawców.

Sancha Maya Tamang ma 41, może 42 lata. Dokładnie nie wie. Pochodzi ze wsi oddalonej o cztery godziny jazdy autobusem i jeszcze godzinę drogi pieszo pod górę, na wschód od Katmandu. Przerwała naukę w drugiej klasie podstawówki. Młodo wyszła za mąż, w wieku 19 lat urodziła pierwsze dziecko, syna, dziś 23-letniego, ma żonę i dziecko. Potem na świat przyszły jej cztery córki. Nie założyły jeszcze rodzin. Wszyscy poza najmłodszą, Sanu Kanchi, mieszkają na wsi.

Gdy Sancha Maya miała lat 30, jej życie rodzinne i wiejskie, bynajmniej nie sielskie i spokojne, dobiegło końca w drastycznych okolicznościach. Zabiła męża, trafiła do kryminału. O pięciu więziennych latach mówi niechętnie, trudno jej przywołać chronologię wydarzeń, jakby czas tam spędzony zlał się w wielką kolczastą kulę, pełną upokorzeń i cierpienia.

– Zostałam skazana za morderstwo. Pięć lat temu wyszłam na wolność. – Wyznania z jej ust padają powoli, cicho, chropowato, są pozbawione linearności. – To był nieszczęśliwy wypadek. Tego dnia znów wybuchła awantura, z jakiegoś błahego, jak zwykle, powodu. Już nie pamiętam, o co. Byliśmy przed domem. Krzyczał na mnie, był agresywny, jak zawsze. Broniłam się, chciałam go nastraszyć, rzuciłam kamieniem. To też robiłam wcześniej wiele razy. Tym razem trafi łam w głowę, upadł, w sekundę nie żył. A mnie osadzono w więzieniu daleko od domu, z Sanu Kanchi na rękach. Starsze dzieci zostały pod opieką brata męża i jego żony, są tam do dzisiaj. Ona była za mała, żeby ją z nimi zostawić, miała cztery miesiące. Musiała iść za kraty. Mam nadzieję, że nic z tego okresu nie pamięta.
Kiedy miała trzy lata, Pushpa zabrała ją na wolność. Najpierw, od dziewiątego miesiąca życia, wychodziła na zajęcia dzienne do ośrodka Pushpy, poza więzienie. Martwiłam się, że jest jeszcze za mała na naukę, na przebywanie z obcymi ludźmi, że już do mnie nie wróci, że mi ją zabiorą. Codziennie po południu z trzema innymi kobietami czekałyśmy przy kratach na powrót dzieciaków. W końcu przestały wracać na noc do więzienia. Było mi ciężko, czułam się osamotniona.

Po wyjściu na wolność nie pojechała na wieś, choć twierdzi, że rodzina męża nie żywi urazy, są gotowi ją przyjąć. Zamieszkała z najmłodszą córką, dziś już dziesięcioletnią Sanu Kanchi, w ECDC (Early Childhood Development Center). Od pięciu lat należy do zespołu opiekującego się dziećmi, których matki odbywają karę więzienia. Robi wszystko, co Pushpa jej zleci: sprząta, pierze, odprowadza dzieci do szkoły. Cieszy się bliskością własnego dziecka. Zarabia pieniądze. Nie planuje przyszłości; mówi, że czeka, aż Sanu Kanchi skończy szkołę, wtedy pomyślą, co robić dalej. Sanu Kachi jest z Pushpą niemal całe swoje życie, pewnie nie będzie jej łatwo ją opuścić. Może wcale do tego nie dojdzie?

Fragmenty książki Iwony Szelezińskiej Kopnij piłkę ponad chmury. Reportaże z Nepalu, Marginesy, Warszawa 2018

Fot. materiały prasowe

Wydanie: 2018, 43/2018

Kategorie: Reportaż

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy