Wiosna w Pekinie

Z gadziej perspektywy

Ksiądz Sieyes, autor głośnych politycznych broszur gotujących francuską Wielką Rewolucję, pytany potem, cóż robił w czasach wielkiego terroru, odpowiadał z westchnieniem „Cóż, żyłem”.
Co można było robić w czasach chińskiej rewolucji kulturalnej? Biedy, terroru, potęgujących się oskarżeń, donoszenia? Można było grać Mozarta, oczywiście pod warunkiem, że był to „słuszny” Mozart. No i starać się żyć.
Film „Balzac i mała Chinka” staje się przebojem tego lata. Nic dziwnego. Ma wszelkie zalety ku temu. Egzotykę, piękno krajobrazów. Znakomitą trójkę aktorów z obdarzoną niezwykłym wdziękiem Zhou Xun. Reżysera emigranta żyjącego od 20 lat w Paryżu, który już może kręcić w ojczystym kraju. Może też po 30 latach pokazywać straszne realia chińskiej rewolucji kulturalnej z ironią, dystansem. Czas przeszły dokonany. Optymistycznie, bo nawet w tamtych czasach terroru można było być wolnym. Dzięki sztuce. Słowu. Artystą zawsze być można, nawet w zabitej dechami wsi, gdzieś w górach, na totalnym zadupiu. Artystów zawsze się szanuje, szepce scenarzysta i reżyser, Dai Sijie. Niekwestionowanym autorytetem we wsi nie jest przecież politycznie wybrany aktualnie rządzący rewolucyjny sołtys, tylko krawiec. Właściwie Pan Krawiec. Noszony, dosłownie i w przenośni, bo potrafiący wyczarować z materii sztukę przyodziewku. I będzie nim też zesłany na reedukację muzyk, bo jest autentyczny. Nie będzie za to reedukowany przyszły redaktor „magazynu literackiego”. Pokornie grający na wsi rolę zredukowanego już prymusa. Tylko po to, aby powrócić do dawnej biurokratycznej roli. „Balzac i mała Chinka” to kolejna wersja Pigmaliona. Hołd literaturze, potędze słowa. Wyobraźni.
Dzisiaj we współczesnych Chinach, skapitalizowanych Chinach tylko dziesiąta część inteligencji czyta klasyków, dobrą literaturę. Reżyser ubolewa. Terror polityczny, zakazy posiadania niesłusznych książek, słuchania muzyki za czasów rewolucji kulturalnej okazały się mniej skuteczne niż terror wolnego, komercyjnego rynku. Sztukę wypiera tandeta.
Jednak możemy zazdrościć Chińczykom, że tam mecenat państwowy nie został zdezorganizowany, jak to się stało w Polsce. Chińczycy korzystają z koniunktury gospodarczej, liberalizacji cenzury, zasobów krajowych i emigracyjnych. Kooperują już z zagranicznymi wytwórniami, powstają tam obrazy w hollywoodzkim stylu, jak choćby wchodzący na nasze ekrany „Bohater” Zhanga Yimou. Zupełnie inny niż dzieło Dai Sijie.
W Chinach, w koprodukcji, zamierza zrealizować swój film Jacek Bromski. Bo ma pomysł, bo potrafił nim zarazić władców szanghajskiej wytwórni, bo w Chinach wzrost gospodarczy przekłada się na wzrost dotacji kulturalnych.
W Polsce od lat nastu środowisko filmowe dyskutuje o nowej, tworzącej warunki dla rozwoju kinematografii ustawie. Nie może ona powstać, bo żyjemy w czasach małego, lecz skutecznego terroru dystrybutorów filmów, właścicieli kin, nadawców telewizyjnych. Nie chcą oni współfinansować polskiej produkcji filmowej. Bo łatwiej jest im zapychać kina produkcjami amerykańskimi. Nawet nie europejskimi. Pomimo apeli i nawoływań zjednoczona Europa nie stworzyła sprawnego systemu kooperacji, produkcji własnych dzieł.
Co zatem pozostanie, by uprawiać wolną od komercji sztukę? Emigrować jak kiedyś do Paryża czy Nowego Jorku? A za lat dziesięć do Pekinu?

 

 

Wydanie: 2003, 27/2003

Kategorie: Blog

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy