Skini lubią porządek. A Adam był flej i miał drogie buty. Dlatego zginął
I
Wystarczy zapukać, a nie domknięte drzwi do mieszkania uchylają się same. Nikt nie odpowiada na wołanie. Z progu pokoju widać mężczyznę. Wiekiem w sam raz na tatę 17-letniego syna. Leży na wersalce, przykryty niemodnym pledem w pasy. Cepelia sprzedawała takie w latach 70. Widać tylko rękę z prawie pustą butelką i skurczoną w niespokojnym śnie twarz. Z drogiej strony pledu wystaje noga w niepotrzebnym bucie. But jest elegancki. Czarny, błyszczący, nowiutki. Na krześle wisi czarna marynarka. Nowa. Droższa od kanapy, pledu i butelki razem wziętych. Na niej krawat, przerzucony tak, jakby przed chwilą zdjęty był z szyi, chociaż od pogrzebu minął już tydzień.
– Ja z nikim nie rozmawiam, bo nie mam nastroju – ocknął się i mówi, łypiąc hi to na mnie, ni to na butelkę. – Pani wie, syna mi zabili. W zeszłym tygodniu. Ja nie przyjmuję gości – głos jest stanowczy. Chwilę milczy, jakby słuchał i próbował zrozumieć to, co sam przed chwilą powiedział. – Adam… Adam! Adaaam!!! – najpierw cichy i zdławiony, potem potępieńczy krzyk, w końcu wycie. Magnetofon włączyłam jeszcze w pierwszych drzwiach, więc teraz tylko patrzę na skalę pomiaru dźwięku. Czy z tej odległości dobrze słychać? Czy się nagrywa? Bezradnie obserwuję, jak brakuje skali w potencjometrze.
Znowu cisza. Mężczyzna milczy wyciągnięty na kanapie. Stoję w progu.
– A pani do kogo i w jakiej sprawie? – pyta po chwili i nie czekając na odpowiedź, oznajmia znowu: – Bo ja nie przyjmuję gości. Nie mogę rozmawiać, pani wie, syna mi zabili.
Krzyk po następnej ciszy jest jeszcze, głośniejszy. Żaróweczki potencjometru odmawiają pracy. Zapaliły się wszystkie na raz i nie chcą zgasnąć. Potem zaczynają dziwnie wibrować, chociaż mężczyzna w jednym bucie właśnie pociągnął ż butelki i znowu zamknął usta i oczy.
Gdyby w Sevres pod Paryżem była półeczka na rozpacz, stanęłaby na niej menzurka z powietrzem z tego pokoju.
II
Do mieszkania wchodzi jego żona. Stawia siatki z zakupami na podłodze i ciągnie mnie za rękaw? Siadamy w kuchni.
– I po co to komu teraz? – bardziej stwierdza, niż pyta. – Przecież go złapali. Nawet noża nie umył. Butów nie sprzedał – milknie. – Po co to komu teraz? Ja o nim nie chcę ani myśleć, ani mówić. Nawet w sądzie boję się go zobaczyć. A jeszcze bardziej jego matkę. Ona teraz też płacze. Złego ma syna, mordercę.
Długa. Cisza. – A paru z tym magnetofonem po śmierć chodzi. Cudzą. Po co to komu teraz? – powtarza w kółko, ale bez złości. Trze oczy, które bolą. – Co ja mogę pani powiedzieć? Że Adam był dobry? Najlepszy? Zawsze pytał, czy może wyjść? Zawsze, pytał, o której ma wrócić. Na te buty składał pieniądze z dwóch praktyk. Jeszcze mu na koniec dołożyłam.
– Wtedy go wywołali. Tak na chwilę, porozmawiać na klatce. Jakby chciał z nimi jechać na dyskotekę, to by wrócił do domu i spytał. Zawsze tak robił i zawsze dostawał kieszonkowe, żeby się przed dziewczynami nie wstydzić. A tamtej soboty, nic. Patrzyłam, przez okno, jak odchodził. Lubiłam, że taki przystojny. A on się złościł: “Co ty mama znowu tak szpakujesz”- milknie. Zwężone, opuchnięte oczy wędrują ze stołu z kraciastą ceratą na firankę i widzą tamto odchodzenie na chwilę. Uszy słyszą tamto “zaraz wracam”.
Podchodzi do zlewu. Woda na twarz, a potem do czajnika. Dwie kawy w szklankach z tęczowym deseniem. Takie były najmodniejsze w latach 70. Że też ciągle, są ludzie, którym się nie wytłukły. Gruby kożuch wynosi się nad szkło, tak, że nie mieści się cukier. Kobieta siada. Skubie ceratę. – Pani nic nie pyta. Myślałam, że dziennikarka, a dziennikarze pytają – patrzy na mój mikrofon położony niby przypadkiem w poprzek ceratowej kraty. – A może jednak coś powiem – rzuca ni stąd ni zowąd. Zastanawia się w ciszy. Gestem pani domu wskazuje na szklanki i cukierniczkę. Wystaje z niej łyżeczka z udawanego, srebra. Miesza. Kożuch spływa ciurkiem po szkle na ceratę.
– Może jednak coś powiem – powtarza. – Bo wie pani, w tutejszej gazecie redaktor napisał, że nasi chłopcy chcą iść na tamtych z nożami. Za Adama. Bo jego wszyscy lubili. W sobotę nad stawem po dyskotece chcą im zrobić wojnę. A jakby nie wyszło, to pójdą w niedzielę na osiedle, Skąd ten zabójca i będą się mścić.
Znowu cisza. Palcem ściera ślad szminki ze szklanki. – To może ja jednak coś powiem – gestem dłoni przywołuje mikrofon. Bierze głęboki oddech. Zastanawia się. Odwleka tę chwilę. Jeszcze łyk kawy, jeszcze jeden ślad szminki, w końcu mówi:
– Chłopcy! Nie róbcie tego! Adama już nie ma. Adama już nie będzie. Życie teraz jest dla was. Nie róbcie złego. Wy chcecie być mężczyznami, a potem wszystkie matki płaczą – milknie i odgania mikrofon.
Gdyby w Sevres pod Paryżem była-szufladka na troskę, leżałby w niej odłamek cieniowanego szkła z resztką kożucha szczerze zaparzonej kawy i śladem jej szminki.
III
Tym razem jest nas wielu. Zwykle w wizji lokalnej nie pozwalają uczestniczyć, ale ten prokurator jest inny. Rejestrujemy. Pozwolił. Jest telewizja. Tylko twarz sprawcy trzeba zasłonić. Ale od tego jest komputer. Idziemy grzecznie za prokuratorem. Pierwszy redaktor z miejscowej gazety. Jest najważniejszy z nas. To on zadzwonił do Wrocławia i powiedział, że można przyjechać. Policjantowi, który robi film dla sądu, zepsuł się mikrofon. Pyta mnie, czy pożyczę. Nie mogę.
– A da mi pan potem swój dźwięk? – Nie da, nie wolno. W końcu obiecuje, że odda zaraz po tym, jak prokurator powie “stop” i załatwi mi za to rozmowę z komendantem. Zgadzam się.
Prokurator mą długi, lekki płaszcz. Sprawca kurtkę i mięśnie, które się w niej nie mieszczą. Prokurator jest smukły i sprawia wrażenie delikatnego. Mówi do sprawcy na “pan”. Sprawca przedstawia się do policyjnej, kamery. Imię, nazwisko, pseudonim. “Słonik”
– Czy może pan pokazać, w którym miejscu pan go spotkał? Niech pan wskaże, jak się pan za nim skierował? Gdzie pan miał wtedy nóż? Proszę mi pokazać, gdzie pan uderzył? Jak pan przyłożył nóż? Gdzie upadła ofiara? Proszę zaprezentować, jak ściągał mu pan buty? Czy ofiara czołgała się? Czy leżała w bezruchu? Czy sprawdzał pan, czy jeszcze żyje? Sprawca odpowiada szczegółowo i jest grzeczny. Chyba mu się podoba analityczne myślenie prokuratora. “Słonik” jest estetą. Lubi porządek. Skini tak mają. A Adam był flej i miał drogie buty. Takie “chodzą” na osiedlu znacznie taniej niż w sklepie, ale i tak się opłaca. Nikt nie pyta, z kogo zdjęte. Stop.
Mikrofon wraca do mnie. Prokurator mówi składnie i na temat. Koleżanka ze “Słowa” ma kilka pytań. Ja też. Tyle zbrodni na tak małym terenie. Morderstwa, gwałty. Tyle miesięcy bezowocnych śledztw, tyle sił, środków i ekspertów, a jemu się udało na 24-godzinnym dyżurze ustalić, kto zabił Adama. Chociaż nie było żadnych śladów. Tylko zwłoki i dziura W sercu.
Odpowiada klarownie, pełnymi akapitami. Łatwo będzie zmontować. O kolegach po fachu ani złego słowa. Są sprawy trudne i bardzo trudne. Niektóre wymagają czasu. Wszystkie są do rozwikłania. Nie ma sprawcy, którego nie można ustalić. Czasami trzeba więcej sił, środków, ekspertów. Obie przeczuwamy, że powiedziałby więcej, ale nie tu, nie tak, nie teraz.
Wywiadu z komendantem nie będzie. Policjantowi jest przykro. Szef nie wysiadł nawet z samochodu, W czasie wizji jechał wolniutko za nami. Zaraz po “stop” zawinął na piaszczystej drodze przy stawie i odjechał. Twarz miał bez wyrazu, a oczy tak szklane, jak u pluszowych misi, którymi bawiły się dzieci w latach 70.
– Pewnie się bał, że będzie pani pytać o te inne sprawy które nie wyszły. On nie lubi, jak mu się wylicza niczyje trupy z jego terenu. A pani to robi – tłumaczy się policjant od mikrofonu.
Gdyby w Sevres pod Paryżem była grzęda na, wstyd, siedziałyby na niej tamte misiowe oczy za szybą radiowozu.
IV
Na pierwszej rozprawie “Słonik” wyparł się wszystkiego, co powiedział na wizji.
– Niech się wypiera, jego prawo. I tak mu to nie pomoże – prokurator nie jest zmartwiony. Przechyla się w niemodnym fotelu z lat 70. Całe biuro wygląda tak, jakby tych ostatnich dwudziestu pani lat nie było. Palma, błyszczący regał, segregatory, maszyna do pisania i on: popielaty, dobrze skrojony garnitur, kamizelka z rzędem nienagannie zapiętych guzików i ciasno związany krawat. – Zabił drań, więc dostanie tyle, ile kodeks pozwala. I ani roku mniej – dodaje i kiwa się w fotelu, już znacznie mniej dostojnie, niż wygląda. Bezwiednie unosi palec do ust i przygryza paznokieć. Drugą ręką sięga po wyprasowaną chusteczkę. Przeciera nią usta i dyskretnie pozbywa się dowodu na zdenerwowanie. Wyłączam magnetofon. Wiem, że dziś już nic więcej nie powie.
Gdyby w Sevres pod Paryżem była szkatułka na profesjonalizm, złożony byłby w niej wstydliwy skrawek tego paznokcia.
V
Redaktorowi miejscowej gazety nie idzie pizza. – To jest jakiś nienormalny świat! Może inni się cieszą, że jest dużo tropów, bo wówczas gazeta schodzi. Ja to p.. Wolę napisać, że rada gminy uchwaliła kilometr nowej drogi i dzieci będą miały bliżej do szkoły. Czy ludzie będą to czytać? Będą, bo to ich droga, ich szkoła, ich dzieci i ich gazeta. A jakby im tego było mało, to wsadzę do numeru romans w odcinkach. O prawdziwej miłości. Umiesz napisać? To już! Kupuję.
Pizza jest dobra, lokal estetyczny. Magnetofon włączyłam, bo czegoś mi brakuje, ale jego to nie obchodzi. – Lepiej zrób o łapówkach, bo u was we Wrocławiu na pewno władza bierze więcej za przetargi niż u nas. Albo napisz mi romans w odcinkach – miejscowy redaktor wyraźnie ma dość ostatnich wypadków, o których musi pisać, bo są miejscowe, jak jego gazeta. – Żeby takie dziewczynki, które jeszcze nie noszą stanika, już musiały latać do psychologa, bo im jakiś zboczeniec pokazał męskość? Żeby płakały po nocach, że seks to bicie i podarte majtki? Żeby umierały z wykrwawienia, bo nikt nie pomógł i nie wezwał policji albo komendant olewał takie “puszczanie się po wódzie”? – miejscowy redaktor wyraźnie się nakręca. Nigdy dotąd nie słyszałam, żeby przeklinał. – Siedzisz tu sobie przy pizzy, a tam… – rzuca widelec. Nóż ląduje w czymś, co było polskim pomidorem, zanim stało się włoskim sosem. Patrzy na zegarek. Musi jechać po córkę. Zaraz wyjdzie z lekcji angielskiego,
-‘“Słonik” dostał maksa i do starości go nie zobaczymy. Wpadł w łapy komu trzeba, to siedzi. A reszta? Zabici za buty, za orgazm, za byle gówno? Muszę lecieć. Mała kończy angielski.
– Daj spokój, przecież jest jeszcze jasno.
. Nieważne.
– Przecież to małe miasto;
. Nieważne.
– Przecież to duża dziewczynka.
– No właśnie.
Na Wieży ratusza, naprzeciwko jedynej pizzerii w mieście, zabytkowy zegar z kościotrupem odmierza kosą godzinę dziewiętnastą.
Miejscowy redaktor, odsuwa talerz. Wybiega. W drzwiach widzę jeszcze jego plecy, kluczyki od samochodu w ręce i bezwiedny gest spoglądania na zegarek, choć doskonale wie, która godzina.
Gdyby w Sevres pod Paryżem była szufladka na miłość, złożony byłby w niej ten zegarek.
Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy