Wojna z terroryzmem i kryzys demokracji

Wojna z terroryzmem i kryzys demokracji

Po 11 września pod pretekstem antyterrorystycznej histerii zaatakowano prawa obywatelskie

Jedyną bodaj kwestią, w której rządząca dziś w Polsce prawica wiernie trzyma się kursu wyznaczonego przez SLD, jest udział w amerykańskiej „wojnie z terroryzmem”. Opcja ta uzyskała nową jakość, od kiedy ministrem obrony został były urzędnik American Enterprice Institute, konserwatywnego think tanku lobbującego za napaścią na Irak. Bezwarunkowe wsparcie polityki zagranicznej prezydenta Busha i gotowość do szafowania życiem naszych obywateli, dzięki którym zasłużyliśmy sobie na miano amerykańskiego konia trojańskiego w jednoczącej się Europie, przedstawiane są przy tym jako realizacja polskiej racji stanu. Zwolennicy atlantyckiego wyboru polskich elit przekonują, że stawką w obecnych walkach jest zapewnienie trwałego pokoju i bezpieczeństwa na świecie oraz obrona i upowszechnienie zdobyczy demokracji. Oczywiście na tej słusznej drodze czekają nas problemy, a cena za dojście do szczytnych celów nie będzie mała, ale gra warta jest przejściowych zawirowań i poświęceń.
Bilans minionych pięciu lat dowodzi jednak czegoś przeciwnego.

Permanentna wojna z terroryzmem

narzucona światu przez ekipę prezydenta Busha uczyniła naszą planetę miejscem zdecydowanie mniej bezpiecznym. Codziennie bombardowani jesteśmy informacjami z wojen rozpętanych przez Amerykę i jej sojuszników w Afganistanie, Iraku, na palestyńskich terytoriach okupowanych, a ostatnio w Libanie. Kosztowały one życie tysięcy żołnierzy i dziesiątków tysięcy cywilów. Według ONZ tylko od początku tego roku i tylko w Iraku zginęło ponad 14 tys. cywilów, a liczba ataków na siły amerykańskie stale rośnie. Już nikt poważny nie wspomina o postępach stabilizacji. Wojnom w Azji towarzyszą brutalne, choć mniej krwawe, ingerencje USA na Haiti (porwanie pierwszego demokratycznie wybranego prezydenta Bertranda Aristide’a) i w Wenezueli (próba obalenia prezydenta Hugo Chaveza w 2002 r.).
Żyjemy w chwili, gdy przepaść między ideą demokracji a polityczną praktyką, która się na nią powołuje, dramatycznie się pogłębia.
Demokracja stała się pustym hasłem przywoływanym przez mocarstwa imperialistyczne tylko wtedy, gdy planują one kolejną zbrojną agresję. Na własnej skórze przekonali się o tym Palestyńczycy i Libańczycy. Gdy w styczniowych wyborach w Autonomii Palestyńskiej zwyciężył Hamas, zarówno nierozłączny tandem Izrael-USA, jak i Unia Europejska zareagowały zgodnym potępieniem. Blokada ekonomiczna, wstrzymanie pomocy humanitarnej, aresztowania wśród parlamentarzystów i członków nowego rządu, a wreszcie krwawe oblężenie Strefy Gazy miały być karą dla narodu, który dokonał niewłaściwego wyboru. Jak widać, dziś nie wystarczy, że lud wybiera swoich przedstawicieli w wolnych i powszechnych wyborach. Musi jeszcze wybierać tych właściwych, jedynie słusznych. W przeciwnym razie naraża się na straszny gniew strażników globalnej demokracji. Inny przypadek to Liban. Był on chwalony za udane wyjście z wojny domowej, pokojowe pozbycie się wojsk syryjskich (co było możliwe dzięki odpowiedzialnej postawie Hezbollahu, który już w latach 90. zrezygnował z planów ustanowienia w Bejrucie rządu na wzór irański i wszedł do demokratycznej gry politycznej). Gdy jednak Liban, jedna z nielicznych demokracji na Bliskim Wschodzie, padł ofiarą zmasowanej ofensywy Izraela, ani Europa, ani USA

nie kiwnęły palcem,

aby powstrzymać masakrę. Czy w takiej sytuacji można się dziwić, że sama idea demokracji staje się w Trzecim Świecie synonimem uzależnienia i niesuwerenności?
Wedle powtarzanych wielokrotnie słów Aleksandra Kwaśniewskiego, świat po 11 września miał się całkowicie zmienić. Trzeba mu przyznać rację. Tyle że owe zmiany doskonale ilustrują słynną formułę bohatera „Lamparta” Giuseppe Tomasiego di Lampedusy: wszystko musi się zmienić, aby wszystko pozostało po staremu.
Imperializm nie pojawił się teraz. On się tylko odrodził, a właściwie stał się jawny, bezwstydny. Nie potrzebuje już listków figowych w rodzaju doktryny „interwencji humanitarnej” ani orwellowskich określeń w rodzaju „siłowego zaprowadzania pokoju”. Na zachodnie salony powrócił też rasizm wygnany stamtąd po roku 1945. Dziś występuje pod postacią antyarabskiej interpretacji teorii zderzenia cywilizacji. Znakiem naszych czasów pozostanie przyznanie Nagrody im. Jana Karskiego rasistce Orianie Fallaci.
Zgodnie ze słowami Maksa Boolta z Rady Stosunków Zagranicznych w Waszyngtonie, „Ameryka powinna wejść w rolę imperium bez zbędnego kajania się” („USA Today”, 6 maja 2003 r.). Podobnego zdania jest prominentny historyk brytyjski Niall Ferguson, wychwalający XIX-wieczny kolonializm brytyjski i nawołujący do jego restauracji pod egidą USA. Neokonserwatyści przygotowywali się do tego od dawna. Już w 1992 r. Paul Wolfowitz, wówczas dyrektor Rady Planowania Obronnego, napisał Defense Planning Guidance Paper wzywający do odrzucenia autorytetu prawa międzynarodowego, ustanowienia supremacji USA, opanowania światowych złóż ropy naftowej i wsparcia Izraela. Tezy te powtórzyli Robert Kagan i William Kristol w artykule „Ku neoreaganowskiej polityce zagranicznej” opublikowanym w „Foreign Affairs” w 1996 r., a wreszcie nadano im charakter programu w Projekcie Nowego Amerykańskiego Stulecia ogłoszonym w 1997 r. (podpisali go m.in. Dick Cheney, Donald Rumsfeld i Richard Pearle).
Słowom towarzyszyły czyny. Militaryzacja ładu światowego postępowała już od początku lat 90. minionego wieku. Zaczęło się od inwazji na Panamę i wojny w Zatoce. Potem USA interweniowały zbrojnie w Somalii (1993), na Haiti (1993), w Bośni (1995), Jugosławii/Kosowie (1999), a także faktycznie okupowały Irak z powietrza (od roku 1991). Proces ten wiązał się, po pierwsze, z kryzysem amerykańskiego dążenia do hegemonii w systemie światowym, jaki zaczął się po upadku muru berlińskiego, po drugie, z narastającą rywalizacją o zasoby surowców energetycznych planety.
Narodowa Strategia Bezpieczeństwa (NSS) z 2002 r. i jej późniejsze nowelizacje nadały działaniom USA nową jakość – wypromowały ideę permanentnej wojny z terroryzmem. O ile dawna koncepcja uderzenia wyprzedzającego zakłada istnienie jakiegoś realnego przeciwnika, który przygotowuje atak, to zgodnie z NSS Ameryce do ataku nie potrzeba takiego pretekstu. Wystarczy wola i przekonanie aktualnego rezydenta Białego Domu.
Tragiczny bilans lekceważenia prawa międzynarodowego i militaryzacji ładu globalnego to tylko część obrazu. Świat jest nie tylko mniej bezpieczny, ale stał się też mniej wolny i demokratyczny. Pod pretekstem antyterrorystycznej histerii zaatakowano prawa obywatelskie. Proces ten najdalej posunął się w USA za sprawą Patriot Act, ale ma miejsce także w Europie. Bezprawne praktyki w Guantanamo oraz w afgańskim Bagram i irackim Abu Ghraib to tylko czubek góry lodowej. Ograniczenia praw biją w nas wszystkich. Dziś jest znacznie bardziej prawdopodobne, niż to było pięć lat temu, że ktokolwiek z nas może paść ofiarą kontroli, podsłuchu, rewizji, prowokacji, bezterminowego aresztowania, a wreszcie tortur.
Oczywiście tortur nie wymyślono w USA na potrzeby obozu w Guantanamo i katowni w Abu Ghraib. Amerykanie stosowali je na masową skalę już w czasie podboju Filipin w latach 1899-1900, podczas licznych interwencji w Ameryce Środkowej, w Wietnamie, Kambodży i Laosie. Robili to także pośrednio w Szkole Ameryk w Fort Benning (w Wirginii), kształcąc dziesiątki tysięcy latynoskich oficerów, którzy stali się potem podporą odrażających dyktatur od Haiti przez Gwatemalę aż po Argentynę i Chile. Tortury, które Amerykanie i ich sojusznicy stosują w Iraku, Afganistanie i na Kubie, zapewne nie są ani okrutniejsze, ani bardziej zabójcze niż dawniej. Ich groza bierze się natomiast z tego, że po raz pierwszy nie ukrywa się ich. Dręczenie ludzi przestało być wstydliwe, co więcej, zrobiono poważny krok, aby je zalegalizować (słynne 24 metody „łamania oporu” Donalda Rumsfelda przyjęte w kwietniu 2003 r.). To oznacza nie tylko, że stoimy w obliczu łamania podstawowych praw ludzkich na masową skalę, ale że grozi nam zasadniczy regres cywilizacyjny. Polska ma w tym procesie swój niechlubny udział. Nie tylko dlatego, że udostępniła lotniska amerykańskim samolotom przewożącym nielegalnie zatrzymanych i bezprawnie przetrzymywanych więźniów (przy czym celem transferów było dostarczenie aresztowanych do miejsc, gdzie prawo nie zabrania stosowania tortur), ale także dlatego, że władze naszego kraju

zbagatelizowały wyniki śledztwa

przeprowadzonego w tej sprawie przez komisję Parlamentu Europejskiego, a polska opinia publiczna bez szemrania zaakceptowała karygodne stanowisko rządu.
Demokracja liberalna jest dziś nie tylko zagrożona, ale została realnie podważona. Neoliberalne i konserwatywne elity zawsze gardziły tym, co nazywamy oddolną kulturą demokratyczną, a społeczną kontrolę odczuwały jako krępujący gorset uniemożliwiający skuteczne rządzenie i generowanie zysków kapitału. Teraz jednak znalazły wygodny pretekst do frontalnego ataku na demokratyczne zdobycze ludów Europy i innych kontynentów. Tak naprawdę początek wojny z terroryzmem miał miejsce w Genui, podczas protestów przeciw obradom G-8, kilka tygodni przed wydarzeniami z 11 września. Bezprawne działania włoskiej policji i masowe represje zastosowane wówczas wobec manifestantów były prawdziwym poligonem doświadczalnym. Po uzyskaniu pretekstu w postaci 11 września neoliberalne rządy mogły zalegalizować to, co w Genui było jeszcze naruszeniem prawa – inwigilację, aresztowania, rewizje bez nakazu sądowego.
W Wielkiej Brytanii rząd Tony’ego Blaira wykonał krok ku likwidacji autonomii władzy sądowniczej. Criminal Justice Act z 2003 r. odebrał sędziom prawo do uzależniania wysokości kary od okoliczności przestępstwa, Prevention of Terrorism Act z 2005 r. pozwala ministrowi spraw wewnętrznych na aresztowanie podejrzanych o terroryzm bez zapewnienia im należnych praw, Enqiuries Act z 2005 r. daje ministrom prawo do ujawniania faktów ze śledztw ponad głowami sędziów.
W USA najważniejsze są oczywiście odnawiany Patriot Act z 2001 r., utworzenie nowej służby policyjnej mogącej aresztować bez nakazu, stworzenie

kategorii nielegalnych bojowników,

czyli faktycznie ludzi wyjętych spod prawa, a wreszcie zasadnicza liberalizacja zasad inwigilacji elektronicznej i telefonicznej.
Pod rządami tego, co Benjamin Barber nazwał imperium strachu, tworzy się nowy porządek prawny. Do łask powraca doktryna Carla Schmitta. Ten prawodawca III Rzeszy uznawał, że źródłem prawa powinny stać się reakcje państwa na sytuacje wyjątkowe. Postanowienia Patriot Act stanowią zastosowanie koncepcji stanu wyjątkowego jako sytuacji normatywnej. Oznacza to, że stoimy w obliczu odrzucenia koncepcji państwa prawa wywodzącej się jeszcze z oświeceniowych idei Johna Locke’a i Monteskiusza.
Kryzys demokracji jest nieodłączny od neoliberalnej globalizacji. Zawężanie spektrum politycznego, upodabnianie się do siebie prawicy i lewicy, eliminacja debaty nad rzeczywistymi alternatywami programowymi z procesu politycznego, podważanie zdobyczy socjalnych klas pracujących, malejące zainteresowanie uczestnictwem w wyborach, rosnące wpływy wielkich korporacji i ograniczanie prerogatyw władzy ustawodawczej i sądowniczej na rzecz rządów to zjawiska, które określiły charakter ewolucji systemu demokracji burżuazyjnej w ostatniej dekadzie XX w. Po 11 września ów niewątpliwy kryzys ustroju doznał gwałtownego przyspieszenia. Neoliberalny kapitalizm nie potrzebuje już demokracji.

Wydanie: 2006, 37/2006

Kategorie: Opinie

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy