Wojna z wojną

Wojna z wojną

Nie chodzi tylko o tę konkretną wojnę, ale o wyrażenie swojego sprzeciwu wobec tego, co się dzieje we współczesnym świecie

Przeciwników wojny w Iraku są w Polsce miliony – tak przynajmniej wynika z sondaży opinii publicznej. Jednak na antywojennych manifestacjach spotyka się zazwyczaj tylko garstka z nich. Przychodzą ci, których interesuje, co się dzieje na świecie, mają swoje zdanie i potrafią je obronić. Jednym głosem mówią: nie dla wojny w Iraku, nie dla obłudy polityków, nie dla łamania praw człowieka.
Do pierwszej demonstracji przeciwników wojny w Iraku doszło w Polsce – tak jak na całym świecie – 15 lutego. Rekordowa warszawska manifestacja zgromadziła od 3 do 5 tys. osób. W dniu wybuchu wojny – 20 marca – na ulice Warszawy wyszło ok. 300 osób, następnego dnia i 23 marca po ok. 200. Jak na stolicę prawie 40-milionowego państwa to liczby więcej niż skromne. Antywojenne demonstracje organizowane były w większości polskich miast; w Gdańsku zebrało się prawie 200 osób, podobnie w Bełchatowie, w Łodzi zaledwie 70 osób.
Inaczej dzieje się w Hiszpanii, we Włoszech czy w Anglii, gdzie manifestacje antywojenne gromadzą wielotysięczne tłumy (Rzym ok. 2 mln, Londyn – 1,5 mln).
– To chyba wynika z trybu życia Polaków. Nie chce im się wychodzić z domu. A może po prostu są realistami i nie mają serca do walki o przegraną sprawę? – zastanawia się 20-letnia studentka, jedna z uczestniczek warszawskiej pikiety.
Wśród demonstrantów są ludzie w różnym wieku (choć przeważają osoby młode – uczniowie i studenci), wykonujący rozmaite zawody. Różni ich także wygląd – od młodzieży z dredami na głowie po panów w garniturach i z aktówkami. Łączy – pokojowe nastawienie. Nie są zadymiarzami.
– Ci, którzy przychodzą, stanowią bardzo szerokie spektrum. To ludzie związani z najrozmaitszymi organizacjami. Są ekolodzy, sympatycy ugrupowań politycznych od prawicy po skrajną lewicę, anarchiści działacze Samoobrony, antyglobaliści, ludzie z Amnesty International, zdarzają się związkowcy. Jest sporo niezwiązanych z żadnymi organizacjami – wymienia Filip Ilkowski, koordynator Inicjatywy Stop Wojnie współorganizującej antywojenne manifestacje, doktorant na wydziale nauk politycznych. Sam Ilkowski jest członkiem Pracowniczej Demokracji – lewicy antyrządowej, organizacji związanej z ruchem antykapitalistycznym. Brał udział w manifestacjach przeciwko wojnom w Jugosławii, Czeczenii i Afganistanie.
Antywojennych demonstracji nie opuszczają mieszkający w Polsce Irakijczycy. Nie wszystkich udaje się jednak namówić na rozmowę. Ci, którzy się na nią decydują, nie chcą mówić o tym, co sądzą o Husajnie. Podkreślają, że niezależnie od ich poglądów teraz wobec napaści na ich kraj po prostu muszą się zjednoczyć. Irakijczyk Saliman Bahjat, wysoki, ubrany na czarno, zadbany, na pikietę pod Sejmem przyjeżdża mercedesem. Od 28 lat mieszka w Polsce, tutaj skończył studia – architekturę – ale jego rodzina została w Iraku. Saliman od dnia wybuchu wojny nie może znaleźć sobie miejsca, nie opuszcza żadnej antywojennej manifestacji. Dziwi go, że w Polsce przychodzi na nie tylko garstka ludzi. – Nie rozumiem, dlaczego media są tak jednostronne. Od kilku dni straszą, że Husajn użyje broni chemicznej. A przecież gdyby miał takie zamiary, to zrobiłby to w pierwszym dniu napaści – mówi, nie kryjąc emocji. – Polska uległa szantażowi politycznemu i gospodarczemu, ale przecież Amerykanie nie potrafią się dzielić. Wy na tym nic nie skorzystacie. Nie rozumiem, jak kraj z tysiącletnią historią może dawać się tak prowadzić na pasku państwu mającemu niewiele ponad 200 lat. Dlaczego Polacy chcą brudzić sobie ręce krwią, niszczyć to, co 20 lat temu sami budowali w Iraku? – zastanawia się Saliman.
W przeciwieństwie do innych krajów w Polsce w organizację manifestacji antywojennych nie włączyły się związki zawodowe. „Solidarność” milczy w tej sprawie, a OPZZ wprawdzie wydało lakoniczne oświadczenie, że potępia wojnę i kraje ją prowadzącą (w tym Polskę), ale nie kwapi się do organizowania protestów.
Na ulicy nie widać też polityków. – Kolejny raz okazuje się, że społeczeństwo mówi jedno, a liderzy najważniejszych ugrupowań politycznych coś innego. To jakaś paranoja – przekonuje Paweł, student Uniwersytetu Warszawskiego, który przyszedł na manifestację oburzony wysłaniem żołnierzy do Iraku bez zgody parlamentu. Nie działa w żadnej organizacji, bo nie ma na to czasu, ale twierdzi, że wobec niektórych spraw nie można przejść obojętnie.

Nie tylko o Irak

Dla większości z nich udział w demonstracjach jest konsekwencją pewnego sposobu myślenia o świecie. Nie chodzi tylko o tę konkretną wojnę, ale o wyrażenie swojego sprzeciwu wobec tego, co się dzieje we współczesnym świecie. Protestują więc przeciwko tendencjom globalistycznym, łamaniu praw człowieka czy biernej zgodzie na pogłębiające się różnice społeczne. Wychodzą na ulicę, bo buntownik w kapciach narzekający w domu, że świat jest zły, niczego nie zmieni, nikogo nie przekona, nikogo nie pociągnie za sobą.
– To nie jest kwestia jednorazowego protestu, tej konkretnej wojny – zapewnia Maciej Wieczorkowski z Amnesty International. – Przede wszystkim to protest przeciwko obłudzie polityków, którzy z jednej strony, tolerują, a nawet wspierają reżimy łamiące prawa człowieka, a z drugiej, szafują prawami człowieka jako argumentem za prowadzeniem wojny. Bierzemy udział w manifestacjach, aby pokazać innym, że musimy przestać myśleć w kategoriach najbliższych ulic.
50-letni Andrzej Żebrowski, w skórzanej kurtce, wytartych dżinsach i megafonem w ręku, czuje się na demonstracji jak ryba w wodzie. Od kilku lat działa w Pracowniczej Demokracji.
– Nie jestem mordercą – tłumaczy swój udział w manifestacji. – Koalicja antyiracka używa przeciwko ludności cywilnej zubożony uran, a więc broń masowego rażenia. To niedopuszczalne!
Żebrowski mieszka w Polsce, ale jego akcent zdradza, że urodził się i wiele lat spędził w Wielkiej Brytanii. To, co go oburza w obecnej sytuacji, to m.in. sposób działania polskich dziennikarzy pozbawionych krytycyzmu. – Główne media w Polsce przekazują wiadomości wyjęte wprost z ust wojskowych amerykańskich. Nie starają się ich zweryfikować ani wytłumaczyć. Powtarzają więc później takie bzdurne wiadomości jak ta, że wojska amerykańskie są postrzegane jako wyzwoliciele – przekonuje Żebrowski na bieżąco śledzący informacje zarówno w mediach polskich, jak i zagranicznych.

Czyja demokracja

Urszula Ługowska z międzynarodowego antyglobalistycznego stowarzyszenia ATTAC, współorganizatora antywojennych protestów, oburza się, słysząc prowojenne argumenty o konieczności usunięcia Saddama Husajna i wprowadzenia demokracji w Iraku. – Ludzie tak naprawdę nie mają teraz wpływu na procesy decyzyjne. O losach świata decydują koncerny, fundusze i banki. Zresztą Amerykanom nie chodzi o wprowadzenie w Iraku nawet tych pozostałych skrawków demokracji. To kwestia przejęcia kontroli nad drugimi co do wielkości na świecie złożami ropy naftowej. Ważny jest też czynnik geopolityczny, czyli ustalenie strefy wpływów w Azji – przekonuje Ługowska, pisząca doktorat na wydziale iberystyki, autorka książki o Trockim. – Nie warto dla tych powodów składać na ołtarzu tysięcy ludzkich istnień.
– Jeśli Amerykanie zajmą Irak, to będą kontrolować sytuację na Bliskim Wschodzie. Z Iraku można zaatakować każde państwo tamtego regionu – wyjaśnia Maciej Rembarz, z wykształcenia archeolog, dawny działacz młodzieżówki PPS.
– Dlaczego Amerykanie popierają czy tolerują reżimy w Arabii Saudyjskiej, Zjednoczonych Emiratach Arabskich, w Katarze? Jeden z amerykańskich prezydentów świetnie to określił: to sukinsyn, ale nasz sukinsyn. Saddam Husajn jest zbrodniarzem, ale nie dużo większym od innych. Na jego plus można zaliczyć, że nie jest fanatykiem religijnym, wprowadził pewne reformy, o których w krajach sąsiednich nie ma nawet mowy. W Iraku kobiety mają m.in. prawo wyborcze, mogą się uczyć i pracować, nie są traktowane jak własność mężczyzn – wymienia Rembarz.
– Oni mają prawo być w swoim kraju i się bronić. Gdyby jakiś bandzior napadł cię w domu, to też byś się grzecznie usunął i zostawił cały majątek? A gdyby przy okazji bandzior zabił twoją matkę i na usprawiedliwienie powiedział, że mogła wyjechać? – dodaje Boruta, jeden z przeciwników wojny.
Dla nich akcja zbrojna wobec Iraku to zaprzepaszczenie dziesięciu lat pokojowego rozbrajania Husajna.
– Wniosek z tej wojny jest taki, że jak się nie ma broni atomowej, to nikt się z tobą nie liczy. Przyniosło to skutek odwrotny do zamierzonego, bo doprowadziło do połączenia fanatyków bin Ladena ze związanymi ze świeckim Husajnem – kwituje Maciej Stańczykowski.

Trzeba coś robić

Część uczestników pikiet wie, że wyjście z transparentem na ulicę i skandowanie haseł antywojennych niczego nie zmieni.
– Nie wierzę, aby to przyniosło jakiś efekt, ale przychodzę dla siebie, dla poczucia solidarności z innymi – mówi 20-letnia Ela.
Jej koleżanka gwałtownie zaprzecza. – Te demonstracje mają sens. Nawet jeśli nie przyniosą natychmiastowego skutku, to przecież w ten sposób naciskamy na rządy, które popierają akcję w Iraku. Z doświadczenia w różnych organizacjach pozarządowych wiem, że społeczne protesty przynoszą efekty – przekonuje Anna. – Trzeba przecież coś robić, działać. Nie można siedzieć tylko w domu i narzekać, bo w taki sposób nie zmienia się świata – dodaje.
Dla Żebrowskiego korzyści z pikiet i demonstracji antywojennych są oczywiste. – To dzięki takim akcjom organizowanym na całym świecie, świadczącym o ogromnym ruchu antywojennym, liczba ofiar w Iraku jest mniejsza, niż gdyby nie było oporu przeciw wojnie. Zasługą ruchu antywojennego jest to, że żołnierze amerykańscy czy brytyjscy są ostrożniejsi i powstrzymują się przed masowym mordowaniem – uważa.

 

 

Wydanie: 14/2003, 2003

Kategorie: Świat

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy