Worldcom na dnie

Worldcom na dnie

Największe bankructwo w dziejach zapowiada lata ekonomicznej mizerii

Ze światowych giełd wciąż napływają hiobowe wieści. Nowojorski indeks DowJones i niemiecki DAX spadły do najniższego poziomu od czterech lat. Maklerzy na Wall Street pocieszają się, że sytuacja może poprawić się około 2010 roku. Analitycy zalecają kupno akcji firm takich „tygrysów ekonomicznych” jak Pakistan czy Botswana. W obecnej sytuacji to pewniejsze inwestycje niż walory amerykańskie.
21 lipca wniosek o ogłoszenie niewypłacalności zgłosił telekomunikacyjny gigant Worldcom, drugi na liście łącznościowych koncernów USA. Już w czerwcu dyrektorzy Worldcomu przyznali, że od początku 2001 r. za pomocą „kreatywnej księgowości” firma podwyższyła swe dochody o 3,85 mld dolarów. Szef koncernu, John Sidgmore, zapowiada, że nie ma powodów do paniki.
Długi Worldcomu wynoszą „tylko” 41 mld dolarów, podczas gdy aktywa – 107 mld. Niezależni analitycy oceniają jednak aktywa koncernu na zaledwie 15 mld. Cena akcji firmy mającej siedzibę w Clinton w stanie Missisipi spadła do dziewięciu centów. W najbardziej pomyślnym dla giełdy 1999 r. cena ta wynosiła 64 dolary. Jak dobitnie stwierdził dziennik „Washington Post”, akcjonariusze, mający ongiś przedsiębiorstwo o wartości 120 mld dolarów, obecnie zostali z dosłownie

nic nie wartym wrakiem.

Upadek Worldcomu to największe bankructwo w dziejach Stanów Zjednoczonych i świata. Firma powstała w 1983 r. jako operator telefonii międzystrefowej. W 16 lat później osiągnęła obroty w wysokości prawie 36 mld dolarów. Worldcom działa w 65 krajach i zatrudnia ponad 60 tys. pracowników (chociaż w czerwcu zapowiedział zwolnienie 17 tys.). Ma 20 mln abonentów międzystrefowych i 2 mln abonentów łączności lokalnej w Stanach Zjednoczonych. Do jego klientów należą amerykańska giełda technologiczna Nasdaq, koncerny AOL Time Warner, BP Amoco, a nawet Pentagon. Co więcej, przez łącza Worldcomu przechodzi połowa globalnej komunikacji internetowej.
Niektórzy publicyści ostrzegają, że jeśli upadły moloch komunikacyjny zablokuje swe połączenia, w światowej sieci Internetu zapanuje kompletny chaos. Prawdopodobnie jednak do tego nie dojdzie. Worldcom ogłosił upadłość, aby przetrwać. Jako bankrut, zgodnie z prawem korzysta z ochrony przed wierzycielami i ma czas na restrukturyzację ewentualnie na sprzedaż części swego imperium. Liczni klienci, a także banki, które pożyczyły firmie z Clinton pieniądze, nie są zainteresowane jej upadkiem. Domy finansowe Citigroup, J.P. Morgan Chase i General Electric Capital zamierzają pokryć koszty reformy Worldcomu, przekazując na ten cel 2 mld dolarów. Nie jest pewne, czy to wystarczy. Nie ulega natomiast wątpliwości, że akcjonariusze nie dostaną w ramach odszkodowania ani centa. Worldcom będzie nadal prowadził działalność, przynajmniej przez najbliższe miesiące. Ale zatonięcie tego okrętu flagowego telekomu jeszcze bardziej zatrwożyło inwestorów, którzy teraz wolą kupować nieruchomości, niż tracić pieniądze na Wall Street. Tym bardziej że wkrótce potem prasa oskarżyła banki Citigroup, i J.P. Morgan Chase, że osłaniały machinacje energetycznego koncernu Enron, który sprawnie przedstawiał swe

straty jako zyski,

dopóki z hukiem nie splajtował w grudniu ub.r. Bankructwo Enronu zapoczątkowało na amerykańskiej giełdzie serię podobnych skandali. „Banki wiedziały, co czynił Enron, pomagały mu i zbijały pieniądze na swych akcjach”, oburza się Carl Levin, demokratyczny senator z Michigan. Dyrektorzy domów finansowych zapewniają, że wszystko odbyło się zgodnie z prawem, ale kursy akcji banków spadły po obu stronach Atlantyku. Kolejne afery są tylko kwestią czasu.
Przeciętni obywatele USA nie mają wątpliwości, że także inne firmy z Wall Street stosowały „kreatywną księgowość”, sztucznie zawyżając zyski. Po bankructwie Worldcomu wiadomo już, że mizeria na giełdach będzie trwać nie miesiące, lecz lata. Setki tysięcy Amerykanów mających swe fundusze emerytalne w akcjach nagle zostały pozbawione znacznej części oszczędności całego życia. Prezydent Bush zapewnia, że nie ma powodów do obaw, gdyż gospodarka Stanów Zjednoczonych jest silna. Inaczej jednak myślą ci, którzy stracili ulokowane w akcjach pieniądze. „Obecnie największym niebezpieczeństwem jest to, że zarówno konsumenci, jak i biznes ograniczą swe wydatki”, ostrzega ekonomista, Donald Straszheim. Doprowadziłoby to do stagnacji gospodarczej. Kiedy zaś amerykańska lokomotywa zwalnia, także ekonomia innych części świata nie może liczyć na rozkwit. Niemiecki indeks giełdowy DAX stracił od początku 2002 r. 31,8% wartości, francuski CAC – 33,6%, londyński FT-SE 100 – 26%, zaś akcje szwedzkie – ponad 40%! Pierwsze skutki giełdowych burz są już widoczne. W maju produkcja przemysłowa w Niemczech, będących motorem gospodarki europejskiej, niespodziewanie spadła o 1,3%, za to bezrobocie wzrosło do 4,1 mln. Zapewne przypieczętowało to los gabinetu kanclerza Gerharda Schrödera, którego we wrześniowych wyborach do Bundestagu czeka (jeśli nie nastąpi cud) nieuchronna klęska.
Prezydent Bush wzywa do położenia kresu aferom, do uczciwości w biznesie, bez której nie może istnieć wolny rynek. Domaga się, aby nieuczciwi menedżerowie trafiali za swe matactwa do więzień. Złośliwi mówią, że gospodarzowi Białego Domu nie do twarzy w todze obrońcy ekonomicznej moralności. Bush otacza się ludźmi z kręgu „korporacyjnej Ameryki”, a w przeszłości sam stosował metody, które teraz potępia. Jak twierdzi dziennik „New York Times”, George W. Bush, w latach 80. menedżer koncernu energetycznego Harken, otrzymał od swej firmy niezwykle korzystny kredyt w wysokości 180 tys. dolarów. Podobno też za późno zgłosił władzom sprzedaż swych akcji Harkena. Jeszcze poważniejsze zarzuty wysuwane są pod adresem wiceprezydenta Dicka Cheneye’a. Został on formalnie oskarżony przez organizację antykorupcyjną Judicial Watch o to, że w latach 1995-2000 jako szef przedsiębiorstwa naftowego Halliburton uczestniczył w manipulowaniu księgowością. Podobno „podwyższono” wtedy na papierze dochody Halliburtona o 400 mln dolarów. „Nie wierzymy administracji Busha w śledztwo prowadzone przez Komisję Papierów Wartościowych i Giełdy. Chcemy uzyskać odszkodowanie za utracone miliony”, oświadczył przewodniczący Judicial Watch, Larry Klayman.
Także Izba Rachunkowa Kongresu

pragnie przesłuchać Cheneya

w sprawie jego powiązań z przemysłem energetycznym. Wiceprezydent na razie uparcie milczy.
Nie można jednak wykluczyć, że w Waszyngtonie wybuchnie wielki polityczny skandal – Enrongate. Sytuacja administracji Busha staje się coraz trudniejsza. Prezydent zyskał rekordową popularność jako przywódca narodu w walce z terroryzmem, jednak obecnie przeciętni Amerykanie za największą plagę uważają skorumpowanych szefów wielkich firm, a nie bin Ladena, który bez śladu gdzieś zniknął.
Talibowie zostali pokonaniu już osiem miesięcy temu, zaś na terenie Stanów Zjednoczonych po 11 września nie doszło do ani jednego zamachu. Jak prowadzić wojnę z terroryzmem, skoro nie ma wroga? Społeczeństwo USA oczekuje, że administracja USA zajmie się teraz problemami wewnętrznymi, jak kryzys ma giełdzie, deficyt budżetowy (wojna przecież pochłania miliardy) czy zaniedbany system oświaty i opieki zdrowotnej. George Bush i jego współpracownicy nie mają wszakże wizji ani dużego doświadczenia na tym polu.
Cynicy nie wykluczają, że ekipa prezydenta, pragnąć odwrócić uwagę od swej gospodarczej bezradności, otworzy nowy front wojny z terroryzmem np. w Iraku.

 

Wydanie: 2002, 30/2002

Kategorie: Świat

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy