Wrobiona w obłęd

Wrobiona w obłęd

Jak z Małgorzaty K., matki trójki dzieci, zrobiono groźną dla otoczenia wariatkę

Tę żółtą kamizelkę Małgorzata Kasprzyk wydziergała szydełkiem w szpitalu psychiatrycznym w Kobierzynie. 4 sierpnia 2005 r. najmłodszy syn, Kacper, akurat zasnął w aucie, gdy mąż zawiózł ją na oddział. To było pierwsze rozstanie trójki dzieci z matką. Pisała do sądu, że to nieludzkie, że dzieci…
Decyzja Wydziału II Karnego Sądu Rejonowego dla Krakowa Krowodrzy była nieubłagana: celem stwierdzenia stanu poczytalności Małgorzaty K., podejrzanej o znęcanie się nad rodziną, konieczne jest skierowanie na przymusową obserwację sądowo-psychiatryczną.
Od kilku lat niepozorna kobieta udowadnia bezdusznej machinie sądów i milczącym biegłym od psychiatrii, że jest zdrowa psychicznie i nie katuje matki, ojca ani siostry, z którymi mieszka we wspólnym domu. To historia jak z Kafki. W jej tle jest piękna willa w najpiękniejszej dzielnicy Krakowa.

Zrobiono ze mnie wariatkę

Duży dom na krakowskim Salwatorze otacza ogród. Na samym końcu korytarza jest pokój Małgorzaty i Macieja Kasprzyków oraz trójki ich dzieci. Ściany podpierają cztery łóżka, szafy na ubrania dla piątki i długi stół dla starszych chłopców ustawiony pod oknem, przez które dochodzi słońce. Światło z drugiego okna zasłoniła dobudówka do domu.
Za ścianą jest pokój ojca, właściciela willi, która w tej historii pojawia się ciągle, choć nieprzywoływana przez nikogo dosłownie. 88-letni starszy pan ze swojego pokoju wychodzi rzadko. Najwyżej do wspólnej łazienki. Do kuchni nie chodzi nigdy. Małgorzata mówi o nim: „Ciepły człowiek, tylko przy starszej siostrze jakby nie był sobą”. Przy siostrze mijają się w milczeniu. Pokój nad kuchnią zajmowała matka Małgorzaty, zanim wyniosła się do trzeciej córki. Ponoć nie mogła znieść gehenny, którą Małgorzata urządziła rodzinie w czterech ścianach. Resztę piętra zajmuje Krystyna, o 15 lat starsza siostra, lekarz na emeryturze, która, jak mówią sądowe pisma, „przeprowadziła się w celu sprawowania opieki nad schorowanymi rodzicami”.
Na schodach prowadzących na pierwsze piętro Małgorzata nie stanęła kilka lat…
Był rok 1991, gdy cała rodzina złożyła się na kupno tego domu. Na zewnątrz rodzinne życie wyglądało szczęśliwie. Ludzie nie mogli się nadziwić, że tak wszyscy chcą żyć razem, pod jednym dachem. I żyli na pozór jak w serialu familijnym. Czasem tylko Małgorzata słyszała za ścianą szepty, że „z Gośką się coś dzieje”, jakieś narady rodzinne półszeptem. Mówiła przyjaciółce: „Bardzo się o mnie troszczą”. O tym, że od 20 lat rodzina prowadzi dokumentację jej choroby psychicznej w Szpitalu Klinicznym w Krakowie, dowiedziała się mniej więcej wtedy, gdy zaczęło się szeptać o testamencie. Wcześniej przyszedł do domu jakiś pan. – Nalewałam akurat synom zupę, gdy siostra zawołała: „Ktoś chciał cię obejrzeć” – opowiada Małgorzata K., chowając w rękawy zniszczone ręce. Każdy złotnik ma takie. – Nagle pielęgniarka położyła mi rękę na przegubie: „Pani objawy wskazują na guza mózgu. Woli pani być badana tu czy u nas?”. Kłębowisko myśli: Boże, a co z dziećmi, co te moje biedne dzieci? Czułam tego guza w skroniach.
– Tak można człowieka stworzyć od nowa – wyciąga napisaną odręcznie trudną do rozszyfrowania szpitalną kartę. Tę dokumentację odkryła po 20 latach… Czasem brak na niej podpisów, czasem pieczątek. Na pierwszej stronie notatka Jacka D.: „Ma różne koncepcje w życiu. Na prośbę ojca zgadza się rozmawiać z nami (psychiatra i pielęgniarka). Idzie z napięciem do pokoju, jest wzburzona. Często przerywa innym. Wysuwa wiele zarzutów pod kątem rodziny, sądzi, że chcą ją wydziedziczyć”.
Dalej: „26.05.83. Pobiła matkę, zniszczyła większość obrazów, które namalowała, zostawiając te, które według niej symbolizują Boga. Zniszczyła wszystkie buty, bo jest w nich szatan. Zgodziła się zażywać (nieczytelne) 3×2 tab.
4.11.83. Po badaniu (nieczytelne) ustalenie terminu na (nieczytelne).
25.10.95. Wyszła za mąż. Ma 2 dzieci. Nie wychodzi z dziećmi na dwór. W stosunku do matki i siostry agresywna, majaczenia.
12.03.98. Stan coraz gorszy. O 22.00 zabiera dzieci na spacer.
10.05.2000. Zgłosiła się z prośbą o wydanie dokumentacji, napięta, w trakcie tej czynności włącza się czynnie, protestując przeciw treści”.
Przez 20 lat siostra Małgorzaty zgłaszała się do krakowskiego szpitala, by opisać jej urojenia.
– Byłam w ciąży z Kacprem, gdy zabrała dokumentację i zażądała umieszczenia mnie w szpitalu… 20 lat stwarzano mnie od nowa – powtarza, jakby sama nie mogła w to uwierzyć. Czasem waha się w jakimś geście, jakby analizowała, czy ten gest jest jeszcze normalny…
Tyle lat chodzenia i pytania, jak ktoś, kto nie miał osobistego kontaktu z lekarzem, może mieć kartotekę psychiatryczną.
W 2002 r. ponury dokument stał się dowodem w sprawie przeciwko Małgorzacie K., oskarżonej przez rodzinę o znęcanie się nad nią. Mniej więcej w tym czasie dom podzielono dla starszych sióstr.

Zła siostra Małgorzata

– Czy ma pani jakieś ostre narzędzia, nożyczki, pilnik? Paski, sznurki? – w Kobierzynie przywitał ją surowy głos kobiety. – Niech pani nie zostawia zębów na umywalce, bo wyrzucą przez okno – jeszcze nie wiedziała, że leczeni psychotropami często mają sztuczne zęby. Zabrano jej krople miętowe i szydełko.
Toalety. To było najgorsze upokorzenie. Trzy kabiny bez drzwi, gdzie kobiety i ich rodziny ciągle paliły papierosy. – Wyjdź. – Ale mi to nie przeszkadza.
„Dlaczego pani tu trafiła? Niech nam pani opowie”, „Pani stale to mówi. Urojenia można leczyć”, „Pani się powtarza”. 35 dni. Tyle czasu, dzień po dniu, tłumaczyła, że nie jest chora. Tak się zachowuje każdy chory psychicznie.
Nikt jej nie uwierzył. Opinia z Kobierzyna: „Opiniowana przez ostatnie lata pochłonięta jest udowadnianiem, że dotycząca jej dokumentacja lekarska została sfałszowana. Nie przyjmuje racjonalnych wyjaśnień, nie wierzy w obiektywną ocenę swojego stanu psychicznego. Z wielką miłością mówi o dzieciach”.
– Najtrudniej było, gdy dzwoniły – opowiada, bawiąc się ludzikiem z kasztana. – Rozlatywałam się na kawałki. „Niech pani powie, że jest w sanatorium”, mówiła psycholog, gdy pytałam, co powiedzieć dzieciom. Pięć tygodni zamknięta na oddziale. I te noce, gdy kilka osób monologuje, chodząc w kółko do okna i z powrotem, bo nie może spać. Te krzyki kobiet w nocy: „Ludzie, pomóżcie mi, ja chyba zwariowałam!”. Bałam się, że też zwariuję.
Patrzę na obrazy oparte o szafę. – Nie, nie jestem malarzem, namalowałam tylko kilka, bo taka jest procedura przyjmowania na konserwację sztuki. Ale się nie dostałam – mówi, aż do przesady trzymając się faktów. To odruch obronny. – W prokuraturze próbują zrobić ze mnie zwariowaną artystkę, schizofreniczkę, która ma swój świat. Jestem tylko rzemieślnikiem.
Nie chce trzymać w szafie tych oskarżeń o znęcanie, potwierdzonych słupkiem podpisów rodziny, że Małgorzata chce wykończyć: Józefę K., matkę, „staruszkę po operacjach, podtrzymującą godziny swego życia dzięki rozrusznikowi serca”; ojca Tadeusza, „więźnia hitlerowskiego, wysłużonego działacza społecznego i politycznego”, który „otrzymuje od kochanej najmłodszej córki obelgi i poniżenie”, „warto dodać, że kochając córkę, miał zdecydowany zamiar przekazać jej ojcowiznę na Podkarpaciu, w tym wyremontowany dom jednorodzinny przedstawiający dużą wartość”, „z bólem serca wycofał się z tego zamiaru”; siostrę, „lekarza, o najlepszej opinii”, „oto raz napadła na nią w kuchni, dotkliwie uderzając w dolną część pleców”.

Dwie wersje prawdy

Klinika Psychiatryczna w Kobierzynie na polecenie sądu przygotowała opinię: „Występujące zaburzenia osobowości o charakterze paranoicznym ograniczające możliwości kontroli zachowania i rozumienia czynu. Badana, pozostając aktualnie na wolności, nie stanowi zagrożenia dla porządku prawnego, może też uczestniczyć w toczącym się postępowaniu”.
Dziś na wokandzie sali 141 sprawa Małgorzaty K., z art. 207 par.1 kk. o znęcanie się nad rodziną (z istnieniem prawdopodobieństwa ograniczonej poczytalności w trakcie czynu).
Dwie wersje prawdy znają tylko cztery ściany willi. – „Czy w 1999 r. spaliła pani dywan w kominku? Czy pani zatkała komin i było czarno w domu od dymu? Czy w nocy pani chodzi, czy piecze ciasta?”, przychodzę tu wzywana odpowiadać. Już nie wiem, jak się bronić. Odpowiadam… – Małgorzata opiera się o ścianę korytarza. O ścianę po drugiej stronie opiera się siostra Krystyna. Nie odzywają się do siebie.
Krystyna, starsza kobieta w granatowym płaszczu, rozmawia przez łzy. – Wie pani, mówiła do mnie mamo. Jestem chrzestną jej syna. Jak szedł na piętro, to tak wyciągał do mnie rączki, ale odizolowała od nas dzieci. To zaczęło się u Małgosi w 1983 r., jak nie dostała się na studia. Wie pani, chodziła do duszpasterstwa, tak jakby na podłożu religijnym. Raz zaczęła kropić dom wodą święconą, bo przemówiły kolory. Potem uspokoiła się. Wszystko znów się zaczęło po urodzeniu drugiego dziecka. Wie pani, ona nie śpi po nocach, piecze ciasta, chodzi do starego ojca i wymusza zmianę testamentu, gnębi – chowa w dłoniach twarz. – Wie pani, ona widzi we mnie swoją chorobę. To prawo lustra. Niech pani powie lekarz, że tak wygląda paranoja.
– Przecież patrzę na tę samą kobietę – próbuję wytłumaczyć, że nie rozumiem.
– No widzi pani. I to rodzinna tragedia, że tej choroby na zewnątrz nie widać. Ona doskonale udaje normalną. „Świat Małgosi, mojej siostry”, ciągle powtarza.
Sprawa się nakręca niebezpiecznie. Najpierw chora, teraz oskarżona, już wpłynął do sądu wniosek o ograniczenie władzy rodzicielskiej. Osoba z urojeniami nie może przecież wychowywać dzieci. – Niech pani ktoś wmówi, że go pani kopnęła. Człowiek jest tylko człowiekiem – Małgorzata zaciska pięści, żeby się opanować. – Nie chcę ich majątku, chcę tylko móc gdzieś zamieszkać jak najdalej.

Tak nie wygląda szaleństwo

Do gabinetu Bogumiły Cichowicz weszła przypadkiem, widząc tabliczkę na drzwiach. Zaszczuta i bez pomysłu, jak udowodnić, że nie jest wariatką, bo każdy wariat tak mówi. – Nie jestem nawiedzona – Bogumiła Cichowicz dwa lata obserwuje Małgorzatę. W teczce trzyma testy. – Wyniki wskazują jednoznacznie: nie ma żadnej paranoi. Poza niepokojem, zmęczeniem, smutkiem nie ma tu objawów szaleństwa. Jestem specjalistą psychologiem klinicznym z 37-letnią praktyką, dziwne, że nikt nie zainteresował się moją opinią, odwiedziłam panią Małgorzatę w Kobierzynie. Jako psycholog zastanawiam się, jak to możliwe, że cała rodzina zgłasza, że jedna osoba w domu jest chora psychicznie, a nikt nie zadał sobie pytania, co tak naprawdę dzieje się w całej rodzinie. Widziała pani ten dom? Przecież to willa z ogrodem. Jak można zamknąć kogoś w jednym pokoju z trójką dzieci? Skoro to wszystko dla jego dobra? Rodzina zobowiązała się na piśmie do kupienia im mieszkania. Dlaczego dwa lata czekają?
Już trzech biegłych sąd powołał do sprawy. Wyniki: „Górne granice inteligencji przeciętnej. Badanie nasuwa podejrzenie psychotycznych zaburzeń osobowości”. Ale nikt oprócz rodziny nie widział ataków obłędu. Dopada Małgorzatę głównie w nocy i tylko w czterech ścianach dużego domu. Ani lekarz pediatra, który leczy dzieci od 14 lat, ani pracownicy Ośrodka Kultury im. Norwida, gdzie pracuje mąż Maciek, ani niepełnosprawni, którymi opiekowała się przez osiem lat… Gdy w szkole dzieci pojawił się kurator badający ich sytuację rodzinną, nauczyciele odebrali wizytę jak szok.

Historia z willą w tle?

Słychać stukot naczyń. Siostra Krystyna prawie nie wychodzi z kuchni, gdy jestem w tym domu. Siada, opierając łokcie o stół, jakby chciała przytrzymać ciężką od tego wszystkiego głowę: – Ta rodzina na zewnątrz funkcjonuje bardzo dobrze, choć nie ma tam świąt, kościoła, bo siostra uważa, że Bóg jest wszędzie – czasem bierze oddech. – Przecież jej nie wykluczyliśmy. To tylko wstępny zapis. Ojciec tu przysięgał przy policjantach, że życie by oddał, żeby to się skończyło. Widzi pani, w jakich tragicznych siostra żyje warunkach? – mówi o pokoiku Małgorzaty w tym wielkim domu. – Mam swoje mieszkanie. Gdyby nie to, uciekłabym od tego wszystkiego, ale ile razy można przenosić staruszków.
– Ale pani nie ucieka.
– Prawda ma wielką moc, ale tylko wtedy, gdy się nie żąda od niej natychmiastowego skutku – powtarza zdanie z sądowego korytarza. – Nie wiem, co będzie z tymi dziećmi, wciąganymi w urojony świat matki.
Jeden cytat z wniosku Krystyny o przymusowe leczenie siostry: „Pojawiła się u niej agresja wobec własnych dzieci, zwłaszcza pod nieobecność jej męża. Wiem, że często stosuje wobec nich własne sposoby terapii, przerywa leczenie antybiotykami, piją z herbatą swój własny mocz”.
Tomek i Piotrek nie zatrzymują się w kuchni po powrocie ze szkoły. Przebiegają przez korytarz, mijając w milczeniu innych mieszkańców tego domu. Czasem usłyszą przypadkiem jakiś szept za ścianą, że „z Gośką…”. Choć ze strzępów rozumieją tylko tyle, na ile pozwala 12-letnia świadomość, czują zagrożenie, że ktoś może zabrać im mamę. Z teczek wyciągają sterty dyplomów uznania: w nagrodę za udział w olimpiadzie, za zajęcie pierwszego miejsca w konkursie… Jakby te dziecięce dyplomy miały obronić matkę.

***

Rozmawiamy półgłosem, bo Kacper zasnął na kolanach matki. Maciek, mąż Małgorzaty, mówi niewiele, zresztą co tu mówić… Dawniej waltornista w orkiestrze dętej, dziś zaopatrzeniowiec w domu kultury, czasem jeszcze zarobi na pogrzebach. Dlatego Małgorzata piecze. Wstaje o 4 rano i zagniata ciasto: – Mamy 1000 zł, po opłaceniu rachunków zostaje niewiele, a chłopcy nie jedzą, tylko pochłaniają – tłumaczy się z tego, że… piecze ciasto w kuchni nocą.
W kwietniu 2004 r. do Sądu Rejonowego wpłynęło pismo od rodziny: „Wnioskodawcy stanowczo twierdzą, że głównym motorem rodzinnej tragedii jest mąż Małgorzaty, który zamiast sam się leczyć, inspiruje ją do ataków na rodzinę, w której mieszka, nie ponosząc z tego tytułu żadnych kosztów”.
Kto zwariował w tej historii z pięknym ogrodem w tle?

 

 

 

Wydanie: 08/2006, 2006

Kategorie: Reportaż
Tagi: Edyta Gietka

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy