Wrocławski doktor Dolittle

Wrocławski doktor Dolittle

Grzegorz Dziwak jest weterynarzem. Po pracy opiekuje się ponad 200 domownikami. To m.in. szopy, kangury, alpaki, papugi i węże

Na progu jego posesji wita mnie gromadka psów, obwąchując i domagając się pieszczot. Wśród nich wesoło kica mara patagońska – gryzoń z Ameryki Południowej. Od wybiegu z kangurami woli beztroską zabawę z czworonogami na przydomowym trawniku.

– Mara trafiła do mnie z minizoo. A właściwie z rąk jego pracownicy, która zauważyła, że samica nie karmi młodych. Wzięła je więc do swojego mieszkania, podkarmiła i oddała matce. Po czasie znów pojawiły się problemy. Jedno młode zmarło, a drugie było w ciężkim stanie, z zapaleniem płuc. Dziewczyna znów przygarnęła maluszka i odratowała, ale ten nie mógł już wrócić do zoo, a ona nie miała warunków, by go zatrzymać. I odezwała się do mnie. Z początku miałem duże wątpliwości. Między innymi dlatego, że to tak rzadko spotykane zwierzę, nawet nie wiedziałam, jak się nim zająć. Ale świetnie się odnalazło, o dziwo, dogadując się z psami – opowiada Grzegorz Dziwak, 36-letni weterynarz.

Leczenie zwierząt było jego marzeniem od najmłodszych lat. W dzieciństwie zasypiał obłożony pluszowymi misiami. Wcześniej robił im zastrzyki i zakładał opatrunki.

Po jego rodzinnym domu zawsze biegały psy i koty. Ale jemu było mało. Kolejno pojawiały się więc chomiki, szynszyle, świnki morskie czy papugi. A kiedy rodzice przestali się zgadzać na coraz bardziej egzotycznych nowych współlokatorów (gady, węże, jaszczurki), zaczęło się przemycanie tych mniejszych – głównie pająków – do szafy. Mimo rodzicielskiego oporu zwierzęca rodzina stale się powiększała. Na studiach cały wynajmowany pokój Grzegorz wypełnił terrariami. Skończył weterynarię, zostając specjalistą od zwierząt nieudomowionych.

Chaos kontrolowany

Miał w planach hodowanie zwierząt egzotycznych. Jednak zrezygnował z tego pomysłu, kiedy zaczął pracę w zawodzie. – Gdy zobaczyłem ogrom potrzebujących zwierząt, stwierdziłem, że rozmnażanie kolejnych jest bez sensu. Bo potem bardzo trudno znaleźć im dobry dom. Dziś przygarniam do siebie głównie skrzywdzone istoty. Mam znajomych w różnych organizacjach, którzy dają mi cynk, że gdzieś jest zwierzę potrzebujące azylu. Większość jest kastrowana i zostaje ze mną dożywotnio. Wyjątek stanowią obecnie kangury. Pozwalam na ich rozmnażanie, dopóki mam dla nich odpowiednio dużo miejsca lub gdy wiem, że zwierzę chciałby przyjąć ktoś odpowiedzialny, kto również mógłby zapewnić mu dobre warunki – przyznaje.

Po ogromnym wybiegu przechadzają się dostojne alpaki, ciekawskie owce i urocze, niewielkie kangury. Jedna z samic nosi w torbie kangurzątko. Grzegorz ze śmiechem wspomina, że pierwszego kangurowatego kupił przez OLX. Kolejna kangurzyca była, jak większość trafiających tu zwierząt, schorowana i potrzebowała szczególnej opieki.

– Lila jest niedowidząca, urodziła się w zoo – opowiada Grzegorz. – Została wyjęta z torby martwej matki. Później była odkarmiana sztucznym mlekiem. A kangury mają nadwrażliwość na laktozę i jeśli dostają mleko, którego używa się dla szczeniąt, czyli z laktozą, może dojść do zwyrodnienia białek soczewek oczu. I ona zachorowała na tak silną zaćmę, że totalnie nic nie widziała. Nie nadawała się więc na wybieg w zoo. I tak trafiła do mnie, a moja koleżanka, która specjalizuje się w okulistyce zwierząt, zrobiła jej zabieg usunięcia zaćmy. Obecnie choroba wróciła, ale dzięki temu, że Lila jest świetnie zaznajomiona z terenem, bardzo dobrze sobie radzi.

Wybieg obok zdominowały ptaki: uważnie przypatrujące się nam emu, wszędobylskie kury i upodobniony do nich masywną posturą gołąb king. Pieczę nad kokoszkami sprawuje Bożena, kura uratowana z laboratorium. Dzięki ludzkiej opiece udomowiła się na tyle, że dziś hasa po ogródku z pieskami i pierwsza wyczekuje wiadra z ziarnem.

Podwórze to chaos, ale kontrolowany przez Grzegorza. Zwierzęta integrują się, oddają wspólnym zabawom, choć nierzadko toczą międzygatunkowe spory. – Staram się, żeby życie toczyło się tu naturalnie, jak w przyrodzie. Żeby zwierzęta żyły w symbiozie. Ktoś mógłby powiedzieć, że to niebezpieczne, że nie powinno się łączyć obcych gatunków. Ale ja wychodzę z założenia, że przecież w naturze tak właśnie żyją. Zresztą sam wolałbym żyć z kimś, kogo nie lubię, niż w samotności. Jak ktoś trzyma zwierzę samo w klatce, to ono po prostu się nudzi. A tutaj, nawet jeżeli te zwierzęta się kłócą, to zawsze mają możliwość się rozejść, bo nie są zamknięte w małych klatkach – tłumaczy opiekun.

Szopowisko na ratunek

W 30-metrowej wolierze baraszkują szopy. Harcom oddaje się tu również ostronos. Szopowate to ulubione zwierzęta Grzegorza. Ma ich 11, a za kilka dni zagoszczą tu kolejne. – To bardzo ciekawskie, przyjacielskie i kontaktowe zwierzaki. Lubią się przytulać, bawić, być głaskane. Część trafiła do mnie z wypadków samochodowych, były połamane. Jest też jeden, który wpadł do żywołapki i poobdzierał sobie łapy. A teraz przyjedzie do mnie gromadka maluszków. Ktoś znalazł na ulicy przejechaną samicę szopa, widać było, że jest karmiąca. Przeszukano więc teren i w pobliskiej dziupli znaleziono trzy młode.

Weterynarz zwraca uwagę na tragiczną sytuację szopów w Polsce. Według prawa, które weszło w życie w grudniu ub.r., znalezione na terenie kraju zwierzę, nawet jeżeli jest zdrowe, powinno być poddane eutanazji lub oddane do azylu. Sęk w tym, że w Polsce nie ma ani jednego azylu dla szopów.

Aby stworzyć pierwsze takie miejsce w naszym kraju, wrocławski dr Dolittle założył fundację Szopowisko. Obecnie czeka na decyzję Generalnej Dyrekcji Ochrony Środowiska. Jeśli się uda – a wszystko jest na dobrej drodze – w planach ma budowanie kolejnych wolier dla szopów. – To zwierzęta, które są bardzo poszkodowane w naszych realiach. Zostały sprowadzone do Europy z Ameryki Północnej, wbrew swojej woli. Człowiek przywiózł je tu ze względu na pozyskiwanie futer. I one z tych hodowli pouciekały. Obecnie są totalnie tępione. Rozumiem, że jest to gatunek obcy i nie ma wątpliwości, że nasza rodzima fauna jest najważniejsza. Uważam, że powinny być usunięte ze środowiska, ale są na to inne sposoby – podkreśla Grzegorz. – Doświadczenia ze Stanów Zjednoczonych pokazują, że masowe wybijanie szopów nie ma sensu. Gdy tego próbowano, ich liczba się zwiększała. W naturze zostawało więcej małych osobników, zajmujących małe terytoria, one znajdowały dla siebie niszę i dużo ich się rodziło. Gdy przestanie się na nie polować, jest ich mniej, bo zostaje wiele starych zwierząt, które zajmują duże terytoria i wybijają inne młode, więc one same się regulują. A jest ich już na tyle dużo, że wytępienie wszystkich jest nierealne. Takie radykalne wybijanie tych, które gdzieś się znajdzie, nie jest dobrym pomysłem. Zwłaszcza że są ludzie, którzy chcieliby te zwierzaki wziąć: osoby prywatne, minizoo czy agroturystyki chętnie je wezmą.

Grzegorz w ustawie o gatunkach obcych widzi wiele mankamentów: – Wpisano tam gatunki, które w ogóle nie są inwazyjne. Przykładem jest ostronos. Czy ktokolwiek widział w Polsce dziko występującego ostronosa? Mocno wątpię! Poza tym, jeśli azyle dla szopów powstaną, bardzo szybko się przepełnią. Bo te zwierzęta nie żyją trzy czy cztery lata, tylko 20. Nieprędko więc zwolnią miejsce dla następnych.

Dla opiekuna ponad 200 braci mniejszych prawo to jest odzwierciedleniem kulturowego postrzegania zwierząt przez polskie społeczeństwo: – Boli mnie, że wielu ludzi podchodzi do zwierząt przedmiotowo. Przeliczają je na wartość pieniądza i np. mówią, że na chomika nie wydadzą tyle pieniędzy, ile na psa. Bo my nie traktujemy zwierząt równo. Tępimy szopy, ale koty są już w porządku, a one przecież także nie są naturalne dla naszego środowiska. Ale nikt ich nie wybija, tylko się je kastruje. Dla nas to zwierzaczki domowe. A szopy już nie, bo to coś obcego.

W zgodzie z naturą

Na placu jest również miejsce dla stworzonego przez stowarzyszenie Otwarte Klatki azylu dla norek, w którym bezpieczną przystań znaleźli też fretka i skunks. Kłótnia dwóch żywiołów, którą obserwujemy – czarnej norki Noresi i białej Perełki – odbywa się przy akompaniamencie śpiewu papug z pobliskiej woliery. Barwne ptaszki zostały oddane przez swoich właścicieli z przeróżnych powodów. Jedno jest pewne, nie brakuje im doznań czy towarzyskich kontaktów.

Nie wszystkie zwierzęta zostaną u Grzegorza. Młoda czapla po wypadku, która właśnie wygrzewa się w słońcu, jak tylko trochę podrośnie i wyzdrowieje, wróci na wolność. Podobnie jak trzy wiewiórczątka, które Grzegorz karmi sztucznym mlekiem. Stara się spędzać z nimi jak najmniej czasu, bo jeśli się nie oswoją, łatwiej im będzie wrócić na łono natury.

Weterynarz samodzielnie opiekuje się wszystkimi domownikami: – Spędzam z nimi cały wolny czas. To moje hobby. To nie jest tak, że jakoś się poświęcam i męczę. Tak jak filatelista nie cierpi, całe dnie zajmując się znaczkami. Czasem ludzie pytają, skąd we mnie tyle optymizmu. Jestem przekonany, że to płynie właśnie od zwierząt. Tutaj nie ma czasu mieć doła. Nawet jak czasem nic się nie chce i chciałbym się położyć, to zwierzęta trzeba przecież nakarmić. A po drodze już zaczepia jakiś szop czy pies i człowiek się cieszy. Najgorzej jest, jak jakieś zwierzę choruje. A zdarza się, że i kilka naraz, i to jest bardzo stresujące. Ale zazwyczaj udaje się opanować sytuację. Czasami chciałbym gdzieś pojechać na parę dni, odpocząć. I nawet jestem w stanie zorganizować kogoś, kto zaopiekuje się zwierzętami, ale na takim wyjeździe i tak cały czas o nich myślę i wydzwaniam, dopytując o każdego zwierzaka. Mimo wszystko nie zamieniłbym mojego życia na żadne inne.

Grzegorz czuje się jak nałogowiec, gdy deklaruje, że więcej nie weźmie już żadnego zwierzęcia, a nowych członków rodziny pomimo postanowień wciąż przybywa. Jak twierdzi, nigdy nie miał hamulców. Towarzystwo zwierząt jest też remedium na trud i ogrom cierpienia, z którym mierzy się w swoim zawodzie.

– Pracuję w całodobowej klinice i jako jedni z niewielu przyjmujemy zwierzęta dzikie, z wypadków, bezdomne, więc mamy bardzo wysoki procent drastycznych przypadków. W dużej mierze trafiają do mnie zwierzęta skrzywdzone przez człowieka, często niespecjalnie. Choć czasami zajmujemy się bardzo zaniedbanymi gadami, gryzoniami czy królikami. Ostatnio trafił do nas pies, któremu właściciel wlał do pyska domestos. I psu spaliło język. W swojej pracy nauczyłem się mieć dystans, bo gdybym miał się przejmować każdym zwierzakiem, tobym zwariował. Ale dużo widzi się cierpienia zwierząt i ludzi, którzy są do nich przywiązani. To ma i drugą stronę – ponieważ ludzie traktują zwierzęta jak przyjaciół, często całą winę za chorobę pupila zwalają na weterynarza. W naszym środowisku jest dużo samobójstw, ludzie nie wytrzymują tej presji.

Zwierząt nie brakuje również w domu Grzegorza. W terrariach nobliwie prezentują się węże i jaszczurki, zaciekawiają gekony i lotopałanki, fascynują pająki. Choć Grzegorz nie ma parcia na zmienianie świata, nie ukrywa, że tkwi w nim chęć zmiany ludzkiej mentalności: – Denerwuje mnie, kiedy ludzie narzekają, że gołąb czy inny ptak zrobił im gniazdo na balkonie. Bo te zwierzęta muszą przecież gdzieś mieć swoje miejsce! My byśmy chcieli spacerować po wielkich ogrodach i wybetonowanych miastach. Bez zwierząt. A potem narzekamy, że ptaki nie śpiewają czy że jest dużo komarów. Bardzo chciałbym, żeby ludzie zmienili podejście do zwierząt. Żeby zauważyli, że nie żyjemy na tym świecie sami. Że to wcale nie jest tak, że zwierzęta są dla nas. Wszyscy jesteśmy wzajemnie sobie potrzebni. Musimy się nauczyć żyć w zgodzie z naturą i z szacunkiem dla niej.

Fot. Dominika Tworek

Wydanie: 2022, 25/2022

Kategorie: Obserwacje

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy