Wrogowie, kolaboranci… i patrioci

Wrogowie, kolaboranci… i patrioci

List do prof. Łagowskiego po jego felietonie pt. „Pamiętniki Ronikiera”

W 8. nr. „Przeglądu” w felietonie „Pamiętniki Ronikiera” poruszył pan bardzo poważny problem. Generalnie się z panem zgadzam – ale nie do końca. Problem postawy społeczeństwa okupowanego wobec okupanta jest problemem aktualnym u nas od 200 lat, a jeżeli chodzi o historię II wojny światowej, problem ów nurtował wiele społeczeństw okupowanych przez III Rzeszę.
Moim zdaniem, patriotyczna i rozsądna postawa społeczeństwa winna zmierzać do przetrwania, to znaczy do zachowania biologicznej i duchowej substancji narodu, biorąc pod uwagę, że

okupacja jest zjawiskiem przejściowym.

W tym rozumieniu zgadzam się z panem, że działalność Rady Głównej Opiekuńczej sprzyjała bardziej realizacji tego założenia niż działalność zbrojnego podziemia, którego nieprzemyślane akcje wywoływały niejednokrotnie przerażające represje. Nie można jednak chyba pozostawać przy ogólnikowych osądach w tak poważnej sprawie. Popatrzmy na problem nieco bardziej dogłębnie.
Działalność pana Ronikiera – w swojej intencji niewątpliwie szlachetna – miała jednak cechy współpracy z okupantem, to znaczy kolaboracji. Zaznaczam, że teraz podchodzę do tego bez emocji. Przecież idol polskiej prawicy, Piłsudski, kolaborował z Austrią, Niemcami, a nawet z Japonią, ale mimo to nie odmawiam mu patriotyzmu, bo intencje miał dobre. Kolaborowali przywódcy Francji, Czech, Słowacji, Węgier, Chorwacji, Rumunii, Bułgarii i elity innych krajów. Czy należy przyjmować, że oni wszyscy byli zdrajcami własnych narodów? Moim zdaniem, po prostu mieli inną koncepcję polityczną na przetrwanie narodu i zachowanie jego substancji biologicznej.
Współpraca RGO z Niemcami – to znaczy uzyskanie zezwolenia na działalność – moim zdaniem, musiała mieć jakiś podtekst. Nie chce mi się wierzyć, aby Niemcy wydali taką zgodę bezinteresownie albo z pobudek humanitarnych, kiedy w tym samym czasie prowadzili działalność zmierzającą do eksterminacji narodu polskiego i uczynienia z niego narodu niewolników, którego jedynym zadaniem miało być tylko służenie germańskim panom. Coś tu chyba nie tak? Musiały istnieć albo jakieś koncesje ze strony RGO, albo Niemcy na takowe liczyli. Nie znam dostatecznie dobrze tego zagadnienia, więc muszę pozostawać jedynie w sferze domysłów.
A teraz problem zbrojnego oporu, który jest równie skomplikowany jak problem RGO.
W tym temacie (jak mawia Wałęsa) mam prawo się wypowiadać nieco konkretniej, gdyż sam byłem jego długoletnim uczestnikiem. Pełniłem funkcję dowódcy jednego z większych oddziałów BCh, świetnie uzbrojonego i wyszkolonego, który działał od 1.09.1943 r. aż do przyjścia Armii Czerwonej, a ta na dzień dobry skazała mnie na rozstrzelanie. Nie wszystkie wyroki udawało się wówczas wykonywać, bo w przeciwnym razie musiałbym być aż siedmiokrotnie rozstrzelany.
To prawda, że z naszych rąk zginęło więcej Polaków niż Niemców. Ale tak wyglądało zadanie partyzantki. Naszym celem przecież nie była otwarta walka zbrojna z Niemcami, bo w takiej walce nie mieliśmy najmniejszych szans ani na zwycięstwo, ani nawet na zaważenie w sposób znaczący na losach wojny. Dla partyzantki były jednak ważne sprawy do załatwienia – po pierwsze, walka z bandytyzmem, który szalał wtedy po wsiach w skali nie do wyobrażenia. W ciągu kilku miesięcy, stosując radykalne metody, zdołaliśmy bandytyzm zlikwidować w całym powiecie i normalni ludzie mogli spokojniej odetchnąć. Drugie zadanie polegało na organizowaniu społecznej pomocy dla jawnego i tajnego nauczania. Ludzie czekali na polecenie uznawanej przez siebie władzy i to mobilizowało ich do bardzo sprawnego i skutecznego działania. Trzecią sprawą było tępienie przejawów szpiclostwa i szpiegostwa. W tej akcji wprawdzie ginęli Polacy, ale dzięki niej chroniliśmy dziesiątki innych rodaków, których działalność donosicielska różnych kanalii mogła doprowadzić do zguby.
Walka z Niemcami polegała właściwie na trzymaniu ich w szachu. Atakowaliśmy i rozbrajaliśmy wszystkie posterunki policji niemieckiej i granatowej na naszym terenie, dbając jednak o to, aby w toku akcji nie zginął żaden Niemiec, aby nie dawać im podstaw do stosowania krwawych represji. Wszyscy Niemcy po rozbrojeniu byli puszczani wolno. Byliśmy przygotowani na to, że zginąć może każdy z nas (taka była nasza dola), byle nie Niemiec, bo

za śmierć jednego Niemca,

nawet przypadkową, w odwecie mordowano dziesiątki niewinnych Polaków i palono całe wsie wraz z ich mieszkańcami. Mogę być dumny z tego, że w wyniku mojej zbrojnej działalności partyzanckiej w czasie niemieckiej akcji odwetowej nie zginął ani jeden Polak. Ja sam zostałem „zabity” (śmierć kliniczna) w ataku na punkt umocniony żandarmerii niemieckiej, mimo że miałem możliwość bez własnych strat opanować ten posterunek, wybijając całą jego załogę – tak, ale wtedy w odwecie spalono by cały Połaniec. A to nie wchodziło w rachubę, bo przecież podstawą naszej walki była ochrona społeczeństwa polskiego.
Nie można więc in gremio potępiać całego zbrojnego podziemia za przyczynianie się do tragicznych w skutkach represji okupanta. Szczególnie nie można potępiać tych oddziałów, które z żelazną konsekwencją trzymały się podstawowych zasad walki partyzanckiej: uderz, odskocz i zniknij – masz być cieniem, którego nie da się ani schwytać, ani zniszczyć!
Według mnie, nie był wzorem partyzanta major Hubal, za którego samowolną i niepoważną działalność srodze zapłaciły dziesiątki mieszkańców wsi, którzy udzielali mu schronienia. Również i legendarny Ponury popełniał błędy, lekceważąc żelazną zasadę wojny partyzanckiej, z uporem maniaka rozkładając stały obóz na Wykusie. Chyba pomyliły mu się zasady walk partii powstania styczniowego z wymogami partyzantki z II wojny światowej.
Partyzantka nie miała być bieganiem z pistoletem i strzelaniem do wszystkiego, co się rusza w mundurze feldgrau, ani też tylko jeżdżeniem na białym koniu (chociaż ja właśnie jeździłem na wspaniałym białym ogierze, ale nie to było moim celem i zadaniem).
Celem partyzantki było takie przeciwstawianie się terrorowi okupanta, które pozwalało odetchnąć swobodniej trzymanemu za gardło społeczeństwu, ograniczyć grabieże, kontyngenty i wywózki na roboty. Opanowywaliśmy na przykład całe wsie zasiedlone tylko przez Niemców, nie robiąc fizycznej krzywdy ich mieszkańcom. Żywność i zimową odzież sami „dobrowolnie” nam znosili, przyjmując, że jest to sprawiedliwe wobec niemieckiej akcji zbiórki na Wintershilfe.
Natomiast uważałem i nadal uważam za głupie i

szkodliwe działanie władz AK

w ramach akcji Burza, a za szczególnie godną potępienia decyzję o rozpoczęciu powstania warszawskiego, które nie dość, że było wywołane wbrew zamiarom sojuszników i sprzeczne z podstawową racją stanu o zachowaniu biologicznego i kulturowego potencjału narodu, to w dodatku było źle przeprowadzone. Jeżeli tylko co dwudziesty powstaniec miał jaką taką broń, to pierwsze akcje zbrojne winny być nakierowane na zdobywanie broni, a nie na demonstracje polityczne. Jak się chciało walczyć, to trzeba było mieć czym. Pierwsze akcje przy wykorzystaniu elementu zaskoczenia winny mieć na celu zdobywanie broni i amunicji – szkoda, że nasi spece od demonstracji politycznych nie brali pod uwagę tej elementarnej zasady walki podziemnej. Liczenie na alianckie zrzuty było taką samą naiwnością jak i liczenie, że Stalin przyjdzie powstańcom z pomocą, mimo że to całe powstanie było politycznie skierowane przeciwko Sowietom. A nade wszystko sztab AK chyba wiedział, że Polska w Teheranie i w Jałcie została już dawno oddana przez „sojuszników” bezapelacyjnie pod władzę Stalina.
Jednak kawaleryjska tromtadracja i zbrodnicza w skutkach bezmyślność kadry dowódczej AK w niczym nie może umniejszyć ogromu patriotyzmu i poświęcenia mas powstańczych, które w dobrej wierze szły poświęcać swoje życie na barykadach Warszawy. Ale to już inna historia.
Wątek, który pan poruszył w swoim felietonie, jest bardzo szeroki i wymaga pogłębionej analizy. Chętnie wziąłbym udział w dyskusji na ten temat. Nie wiem jednak, czy zdążę. Bo czego Niemcy i inni moi wrogowie mimo wydawania na mnie wyroków śmierci, a nawet wyznaczania ceny za moją głowę nie zdołali osiągnąć, nieubłagany czas z całą pewnością potrafi dokonać.


Od redakcji:

Jak podaje Kazimierz Banach w książce „Z dziejów Batalionów Chłopskich”, autor listu jest prawnikiem, w czasie wojny był członkiem oddziału partyzanckiego BCh „Lotna”, a po ukończeniu konspiracyjnej podchorążówki został dowódcą tego oddziału.

 

Wydanie: 13/2002, 2002

Kategorie: Opinie

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy