Wskaźnik talentów mamy w normie

Wskaźnik talentów mamy w normie

Przyzwyczaiłam się już, że jeśli film zdobywa nagrody i się podoba, jest to zasługa reżysera i producenta, a gdy jest zły, to odpowiada instytut

Agnieszka Odorowicz, dyrektor Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej

Niewiele słychać ostatnio o PISF. Nawet pani powtórny wybór na szefową tej instytucji przeszedł przez media dosyć gładko. Nic u was się nie dzieje?
– Wprost przeciwnie. Od kilku miesięcy intensywnie pracujemy nad nowym projektem systemu eksperckiego, który w naszej ocenie zwiększy szanse na wyselekcjonowanie potencjalnie najbardziej interesujących projektów filmowych, ubiegających się o dofinansowanie. Zainicjowaliśmy te zmiany i rozpoczęliśmy konsultacje z partnerami społecznymi po analizie dotychczasowych rozwiązań, które nie były do końca skuteczne. Jednocześnie nadal rozwijamy nasze projekty edukacyjne, Filmotekę Szkolną, Akademię Polskiego Filmu. Wreszcie udało się nam uruchomić dodatkowe środki na cyfryzację małych kin. Na brak pracy na pewno nie narzekamy.
Cicho też o sporach wokół publicznych pieniędzy, które wcześniej dzieliły środowisko twórców. Ktoś dostał więcej, a ktoś w ogóle. W liście do twórców informuje pani o ograniczonych środkach i konieczności przesunięcia projektów do kolejnej sesji. A może nie ma pieniędzy?
– Niestety tak już jest, że jeśli dysponuje się ograniczoną liczbą środków finansowych do rozdzielenia, niezadowolonych i w ich ocenie pokrzywdzonych zawsze będzie więcej niż tych, w których projekty instytut mógł się zaangażować. Przy okazji formułowane są absurdalne zarzuty podważające naszą wiarygodność, zarzucające nam udział w jakichś spiskach czy zmowach. A producent nie chce przyjąć do wiadomości, że pieniędzy po prostu już nie ma.
Kiedy sześć lat temu PISF zaczynał funkcjonować, wszystkim wydawało się, że zbierze się mityczne 100 mln zł i wystarczy na wszystko, co jest związane z filmem. Produkcję, festiwale, edukację filmową, promocję, modernizację kin. Z czasem okazało się, że te środki w porównaniu z innymi państwami europejskimi są bardzo niewielkie, natomiast wymagania producentów rosną. Chcą robić lepsze filmy, ale z większymi budżetami. Nic więc dziwnego, że oczekują większego dofinansowania ze strony PISF, mimo że ono systematycznie wzrasta od 2005 r.
Coraz więcej niezadowolonych. Kto nie przerobił lekcji? Instytut czy producenci?
– Polski rynek filmowy jest niestety bardzo ograniczony. PISF, regionalne fundusze filmowe, okazyjnie nadawcy komercyjni… W momencie kiedy telewizja publiczna wycofała się z produkcji filmowej, a produkowała kiedyś kilkanaście filmów fabularnych rocznie, instytut przeżywał ciężkie czasy. Aby umożliwić debiuty, braliśmy na siebie finansowanie projektów młodych twórców nawet do wysokości 90% budżetu.
Osłabiło to bardzo polski rynek filmowy, bo wielu producentów przestało szukać dodatkowych źródeł finansowania, chcąc produkować filmy wyłącznie za pieniądze PISF. Zapomnieli jednak, że my nie „finansujemy” produkcji, tylko ją „współfinansujemy”. Umożliwiamy skompletowanie budżetu, ale nie zastępujemy go.
PISF stał się ostatnią deską ratunku. To dla twórców nie jest komfortowa sytuacja, kiedy ustanowiony państwowy mecenat zamiast pomagać, musi odmawiać. Z demokracją też nie ma wiele wspólnego.
– To prawda, ale jak często można usłyszeć, kultura, w tym film, w swej istocie są niedemokratyczne, w rozumieniu „każdemu po równo”. Tam, gdzie decyduje talent twórcy, zwykle ci najlepsi wchodzą na szczyt.
Przez ostatnie lata udało nam się namówić kilkanaście samorządów do uruchomienia regionalnych funduszy filmowych. W 2006 r., kiedy o tym opowiadałam, nikt nie wierzył, że to będzie możliwe. Niestety są to ciągle za małe środki, żeby stanowiły realną alternatywę dla pieniędzy instytutu. To nie jest dobra sytuacja, kiedy od wsparcia jednej instytucji zależy to, czy ktoś zrobi film, czy nie.
Wierzymy, że nowi szefowie telewizji publicznej zmienią politykę wobec kinematografii, a sama telewizja publiczna powróci do wspierania projektów niekomercyjnych. Jeśli projekt z różnych przyczyn nie dostanie wsparcia instytutu, to młody twórca będzie mógł liczyć na TVP i mieć szansę na realizację swojego debiutanckiego filmu, który nie musi być, a nawet nie powinien być głupią komedią romantyczną.

Kinematografia w czasach kryzysu

Jak PISF radzi sobie w czasach kryzysu? Wszystko idzie w górę, ceny biletów do kina też.
– W przychodach PISF z rynku, mimo pesymistycznych prognoz naszych mecenasów, niewiele się zmieniło. Nie odnotowaliśmy spadku przychodów, głównie dzięki ciężkiej pracy biur reklam nadawców, platform satelitarnych, dystrybutorów i kin. Z budżetu państwa, w wyniku ustawy, środki na wspieranie kinematografii zmniejszyły się o połowę w stosunku do roku 2004, przy pięciokrotnym wzroście nakładów na produkcję. To, że w ostatnich sesjach podjęto mniej decyzji, to wynik kryzysu gospodarczego. Podmioty gospodarcze finansujące różnicę pomiędzy budżetami filmów a dotacją PISF ograniczyły znacząco swoją aktywność. Spowodowało to przejściową, mam nadzieję, konieczność współfinansowania PISF nie na poziomie 30% czy nawet 50% budżetów filmów, ale nawet na poziomie 70%. To głównie wpłynęło na ograniczenie liczby projektów, które mogliśmy wspomóc. Także pożyczek udzielanych na realizację filmów.
Komercyjnych
– Tak. ITI czy Polsat mówią: „Wspierajcie kino artystyczne, filmy festiwalowe, zbierajcie nagrody, ale od czasu do czasu zaangażujcie się w film, na który pójdą ludzie i my możemy zarobić.” I słusznie, w końcu z tych przychodów odprowadzają do instytutu 1,5% swoich przychodów. Przy czym takie filmy otrzymują pożyczkę, a nie bezzwrotną dotację. Bez względu na to, jaki jest rezultat eksploatacji filmu, ilu widzów go obejrzy, producent pożyczone pieniądze musi instytutowi oddać.
I bierze na siebie odpowiedzialność za fiasko projektu, a instytut nie?
– W każdym wypadku producent ponosi ryzyko i bierze na siebie odpowiedzialność. Nawet jeśli film nie został ukończony, np. z winy producenta zagranicznego, polski partner koprodukcji, który uzyskał od nas wypłatę części środków, musi ją zwrócić do PISF. Takie są zasady korzystania ze środków publicznych. I chociaż 80% z nich pochodzi od firm prywatnych, wchodząc do systemu, staje się środkami publicznymi. Publicznymi, nie państwowymi, co często niestety mylą i dziennikarze, i internauci, którzy jak mantrę powtarzają slogany o podatkach. Bardzo chciałabym, abyśmy wszyscy pamiętali, że środki na produkcję filmów, edukację filmową, wspieranie małych kin, promocję zagraniczną, kształcenie studentów zapewniają w 80% prywatni mecenasi.
Ale ktoś musi wziąć na siebie krytykę projektów zrealizowanych i dotowanych przez PISF.
– Przyzwyczaiłam się już do nieuczciwej oceny mediów, że jeśli film zdobywa nagrody i się podoba, jest to zasługa reżysera i producenta, a gdy jest zły, to odpowiada PISF. Tymczasem nikt nie ma monopolu na wiedzę, że z dobrego scenariusza powstanie dobry film. Wszyscy czasem się mylą w ocenach – i PISF, i zewnętrzni eksperci, i producenci, i inwestorzy. Film jest sztuką, na jego ostateczny kształt składa się talent i praca kilkudziesięciu osób. Na nic nie ma gotowych patentów. Jak się ostatnio okazało, na komercyjne komedie także nie ma, o czym przekonało się boleśnie kilku ekspertów od tych spraw, i oczywiście inwestorów prywatnych. To nie jest produkcja gwoździ, a nieograniczone nakłady na marketing nie zawsze są receptą na sukces.
W trakcie produkcji PISF nie stosuje żadnego systemu kontroli?
– Część produkcji komercyjnych w ogóle nie ubiega się o dofinansowanie PISF. Dlaczego? Jeśli producent dostanie dotację, a nawet pożyczkę, budżet filmu musi być transparentny. Dotacje wypłacane są w trzech ratach. Aby otrzymać kolejną, trzeba się rozliczyć z poprzedniej. Żeby otrzymać ostatnią, film musi być gotowy, a rozliczenie całości zaakceptowane. Dodatkowo zewnętrzne firmy konsultingowe, które przeprowadzają obowiązkowy audyt wydatków, muszą wydać pozytywną opinię. W tym sensie trudniej rozliczyć dotację PISF niż dotację ze środków UE.
Od strony finansowej, bo od artystycznej już nie?
– Rzeczywiście, nie jesteśmy koproducentem. Nie mamy także możliwości prawdziwego inicjowania procesów produkcyjnych. Ustawodawca określił nasze miejsce w szeregu – kazał wybierać spośród tego, co jest zgłaszane do instytutu w formie projektów. Zresztą w takiej sytuacji jest każdy rządowy i samorządowy program grantowy. Ale tam, gdzie widzimy interes społeczny, staramy się perswadować i nakłaniać producentów do działania. Zdarza się nam nie przyjąć obrazu przedstawionego do kolaudacji. Zgłaszamy wtedy uwagi producentowi i umawiamy się na kolejny pokaz. Niczego nie narzucamy, bo nie jesteśmy cenzurą, nie upieramy się, że tej sceny ma nie być, a ta ma być. Zgłaszamy jedynie uwagi w interesie filmu i widzów. Ale ostatecznie przecież to reżyser firmuje swoim nazwiskiem film i ponosi za niego artystyczną odpowiedzialność.
Trudno oczekiwać, że artyści będą obwiniali samych siebie.
– To prawda, ale to oni ryzykują najbardziej. Jeżeli debiutant zrobi zły film, płaci najwyższą cenę, bo jego droga zawodowa może się skończyć.

Historia wygrywa z teraźniejszością

Czy w polskim kinie potrzeba parytetów? Jest pani działaczką Kongresu Kobiet. Czy to się przekłada na regulowanie rynku filmowego?
– Oczywiście uważam, że kobiety mają w zawodzie reżyserki zdecydowanie więcej barier niż mężczyźni. Jest ich także zdecydowanie mniej. Mimo że ich filmy odnoszą statystycznie więcej sukcesów, kobiety mają trudniejsze zadania w pozyskiwaniu środków na produkcję. Chciałabym, i do tego dążymy w PISF, żeby przynajmniej kilka kobiet było liderkami komisji eksperckich – dotąd zdominowanych przez mężczyzn. Głoszę to otwarcie, wszak ok. 50% widzów w kinach, a jeszcze więcej przed telewizorem, to kobiety.
Myślę o filmach nagrodzonych. Cenniejsze trofea zbierają kobiety: Szumowska, Dylewska, Adamik, Rosłaniec. Holland będzie reprezentować Polskę w konkursie oscarowym.
– To uogólnienie. Z nagrodami różnie bywa. Szanse na debiut i na zrobienie filmu są ważniejsze. Nie wykluczamy zaproponowania radzie instytutu wytycznych do decyzji, które zrównałyby szanse kobiet reżyserek na realizację filmów.
Może robią lepsze filmy? Lepiej potrafią opowiedzieć o pewnych emocjach? Mają wrażliwość, której czasami brakuje mężczyznom?
– W decyzjach instytutu najważniejsze są projekty, a nie to, kto je prezentuje – czy mistrz, czy debiutant, czy mężczyzna, czy kobieta. I tej zasady będziemy bronić, zarówno wobec organizacji producenckich, jak i wobec mediów, które chętnie poddają się szantażowi tematów albo autorytetom twórców. Masz projekt na ważny społecznie albo historycznie temat, ale kiepski scenariusz? Nawet jeśli poruszysz polityków, namówisz dziennikarzy i zaangażujesz wszystkich do wywarcia presji na PISF – zrobimy wszystko, aby się temu nie poddać. I oby ci politycy i dziennikarze zanim zaczną dzwonić i pisać, przeczytali scenariusz. Może to kiedyś się ziści.
A kino historyczne? Hoffman, Wajda, czy tu tylko działa magia nazwisk?
– Polska publiczność lubi kino historyczne i nie jest ono domeną tylko uznanych twórców. Te filmy mają niemałą widownię i często, tak jak film Antoniego Krauzego o wydarzeniach Grudnia 1970, są konieczne do pokazania prawdy historycznej. Ten film obejrzało ponad 700 tys. widzów.
Ale może być też tak, że trudno je skonfrontować z filmami o teraźniejszości. Jest ich dużo mniej?
– To problem środowiska filmowego, że boi się rzeczy kontrowersyjnych, zwłaszcza jeżeli dotyczą historii najnowszej. Mam wrażenie, że to się zmienia, bo np. tematyka lustracyjna pojawiła się w bardzo wielu filmach. „Korowód” Jerzego Stuhra, „Rysa” Michała Rosy, teraz świetny debiut Rafaela Lewandowskiego „Kret”. Z kolei Władysław Pasikowski jest w trakcie zdjęć do filmu „Pokłosie”, poruszającego trudny temat odpowiedzialności niektórych Polaków za masakrę żydowskich sąsiadów.
To nadal jest produkcja historyczna. A co z filmami dla dzieci i młodzieży?
– Polscy filmowcy nie przepadają za kinem familijnym. Aby to zmienić, trzy lata temu wydzieliliśmy pieniądze na takie projekty i ich liczba zaczęła rosnąć. Głównie są to filmy animowane, serie przeznaczone do eksploatacji w telewizji. Ale powstały także projekty fabularne, tj. „Magiczne drzewo” Andrzeja Maleszki czy „Funio, szefunio i reszta”. Na jesieni do kin wejdzie trójwymiarowa „Latająca maszyna”, koprodukcja 15 państw z naszej inicjatywy i z naszym udziałem finansowym, która ma przybliżyć dziecięcej widowni na całym świecie muzykę Fryderyka Chopina.
Wielką szansę na promocję, nie tylko kina familijnego, ale polskiego filmu, widzę w procesie cyfryzacji kin, który wspieramy. Jeżeli zwiększymy liczbę kin, gdzie kopia filmu będzie kosztowała nie 6 tys. tylko 150 zł, to producent, w przypadku filmów trudniejszych i ambitniejszych, będzie mógł sam szerzej dystrybuować swój film. To będzie dużo prostsze.
Może są za słabo promowane albo szwankuje edukacja, której również podjął się PISF?
– Instytut został powołany po to, aby zmienić polski rynek filmowy. I to w dużej mierze się udało. Zamiast 7% rynku mamy, w zależności od roku, od 20% do 35%. Bardzo się staramy. Nie mamy jednak instrumentów, aby ingerować w rynek oparty na rachunku ekonomicznym. Ani budżetu, który może wydać np. 5 mln zł na promocję jednego tytułu filmowego, jak robią to wytwórnie hollywoodzkie. To nie jest ewenement, z tymi samymi problemami borykają się kraje o zdecydowanie większych budżetach na wspieranie kinematografii krajowych, np. Francuzi czy Niemcy. Jeśli chodzi o edukację, to zapewniam, że polskie projekty, takie jak Filmoteka Szkolna czy Nowe Horyzonty Edukacji Filmowej, są stawiane w Europie jako wzór działalności narodowych instytutów filmowych i partnerów społecznych. Ale projekty edukacyjne potrzebują perspektywy przynajmniej 15-, 20-letniej, aby przełożyły się na komercyjny rynkowy rezultat.
Przecież bez promocji filmy dzisiaj nie istnieją. Czy jest sens robienia kosztownych produkcji bez ich nagłośnienia?
– Nie ma sensu, ale ok. 80 mln zł z PISF na wszystko nie wystarczy. Nawet na produkcję. Producenci muszą, podobnie jak organizatorzy festiwali i innych przedsięwzięć kulturalnych, szukać sojuszników, sponsorów i inwestorów. PISF nie zaspokoi wszystkich potrzeb ani nie ureguluje całego rynku. Nie ma ani takich możliwości finansowych, ani narzędzi formalnych.
PISF wymaga od producentów, aby co najmniej 7% budżetu filmu było przeznaczane na promocję. Mimo oporu producentów, którym często trudno związać koniec z końcem. Niech pan przez litość nie porównuje nas z rynkiem amerykańskim i z ich budżetami. Oni średnio z naszym budżetem kinematografii (ok. 90 mln zł, to jest mniej niż 30 mln dol.) zdołaliby zrobić jeden lub dwa filmy. Argumentem pozytywnym jest jednak efekt mnożnikowy – 1 zł z PISF generuje prawie 3 zł z rynku na produkcję i 1,90 zł na promocję i dystrybucję. To wynik najlepszy w Europie. I ma szansę jeszcze się zwiększyć, jeśli wyposażymy kina w cyfrowe projektory i część producentów zdoła samodzielnie dystrybuować polskie filmy.
Czy myśli pani, że wytrwa do tego czasu na stanowisku? Cyfryzacja telewizji naziemnej opóźniła się o kilka lat.
– W ciągu czterech lat postaramy się sfinansować cyfryzację małych kin w całej Polsce. W tym roku rozpoczęliśmy program pilotażowy i przyznaliśmy dofinansowania 38 placówkom kinowym na 59, które się ubiegały o nasze wsparcie. Przyjęliśmy założenie, że na początku skupimy się na tym, aby w małym kinie był chociaż jeden projektor cyfrowy. Bez cyfryzacji małe kina znikną. Za kilka lat studia amerykańskie przestaną produkować kopie 35 mm i kina bez właściwej technologii nie będą mogły wyświetlać hitów kinowych.

Dokumentalne wyjątki od reguły

Publiczność jest coraz bardziej zainteresowana polskim dokumentem. Doc Review jest tutaj najlepszym przykładem. Dlaczego dokumentu nie widać na co dzień?
– Jest problem z dystrybucją polskich filmów dokumentalnych, bo np. nie ma pasma stałego w telewizji publicznej, poświęconego temu rodzajowi filmowemu. Nie mamy także tradycji dystrybucji kinowej pełnometrażowych dokumentów. Sukcesy frekwencyjne filmów „Beats of freedom” czy „Po-Lin. Okruchy pamięci” są jedynie wyjątkami od reguły. Polscy dokumentaliści odgrywają wielką rolę w dialogu międzykulturowym, są absolutną czołówką światową, zdobywają liczne prestiżowe nagrody. W dokumencie wyrosło pokolenie fantastycznych młodych filmowców, którzy ciągle zadziwiają pomysłami i biegłością warsztatową. Trzeba tylko umożliwić im prezentację ich filmów widzom.
Są jakieś próby dogadania się?
– W TVP ma powstać nowe pasmo przeznaczone wyłącznie dla dokumentów. Trwają również rozmowy w sprawie ułatwienia realizacji projektów koprodukcyjnych. Niestety, przy dokumentach znalezienie w Polsce dodatkowych źródeł finansowania jest jeszcze bardziej skomplikowane niż przy fabule. Dlatego warto tych pieniędzy szukać poza granicami Polski; w funduszach regionalnych, zagranicznych instytutach filmowych, u nadawców telewizyjnych.
To wyjaśnia, dlaczego polskie filmy nagrodzone ostatnio na krakowskim festiwalu powstały za granicą.
– Tak, bo my nie możemy wyłożyć 100% na produkcję filmu. Oferujemy średnio 50%. Jeśli producenci nie znajdują tych środków u nas, szukają w innych krajach. Takich produkcji będzie coraz więcej i filmowcy często będą sięgać po tematy uniwersalne.
Pozostanie po nas czarna dziura. Filmów o Polsce będzie mniej, a nawet jeśli będą, nikt ich nie zobaczy.
– Filmów dokumentalnych o sprawach polskich jest dużo. Z finansowym udziałem PISF od 2005 r. powstało ich na pewno ponad 60. Problem w tym, że ludzie nie mają szansy ich zobaczyć. Jestem w trakcie rozmów z nowymi władzami TVP, żeby pokazała wybrane polskie filmy. Nie wiem jednak, czy przy mizernych finansach TVP SA znajdą się na to środki, które pozwolą producentom odzyskać chociażby część zainwestowanych pieniędzy. Mam nadzieję, że tak. PISF nikogo jednak nie może zmusić do zawarcia umów licencyjnych. W tym całym systemie jesteśmy raczej elementem pomocniczym, a nie regulatorem rynku.
Czy pomogłoby, gdyby PISF miał więcej władzy? Tak było w przypadku UKE, który zadziałał na korzyść klientów.
– Nie mamy takich narzędzi prawnych jak UKE. Ale mimo to staramy się obniżyć koszty uczestnictwa obywateli w kulturze. Stąd nasze parcie na cyfryzację dziedzictwa, wyposażenie kin w projektory cyfrowe, Akademię Filmu Polskiego i Filmotekę Szkolną. I konflikt z dostawcami sprzętu cyfrowego do kin w sprawie naszym zdaniem nieuprawnionych, marż w świetle współfinansowania tego procesu z środków publicznych. Martwi mnie także fakt, że w procesie monitoringu koncentracji przemysłów kultury w układzie pionowym (producent + dystrybutor + sieć kin + nadawca telewizyjny + platforma cyfrowa) nie mamy sojuszników, myślę np. o UOKiK.
Jeśli jest postęp i sukces, to czy nie warto mieć więcej zaufania do PISF? Nie kusi was powiększenie władzy nad polskim filmem?
– Nie, w żadnym wypadku. Działamy na podstawie ustawy i nigdy nie przyszło nam do głowy, żeby przy niej manipulować. Choćby dlatego, że jest efektem trudnego kompromisu i w momencie jej uchwalania wywoływała szalone kontrowersje. Dzisiaj zdecydowana część przeciwników ustawy to nasi partnerzy i sojusznicy. I mecenasi.
Teraz się przekonali? Jury konkursu na stanowisko szefa PISF w połowie składało się z płatników, dystrybutorów, przedstawiciela telewizji komercyjnych, którzy dają na instytut. Jednomyślność przy pani ponownym wyborze to dobrze czy źle?
– Dla mnie to było przede wszystkim zobowiązanie na przyszłość. Ale też satysfakcja, i przekonanie, że chyba nie tak źle wydajemy pieniądze, które te firmy wpłacają do instytutu.
Nina Terentiew była nazywana carycą, Anna Streżyńska w nawiązaniu do Terminatora jest Regulatorem, a panią jak nazywają?
– O każdym się jakoś mówi. Sugerowanie, że PISF to ja i sprawuję urząd w sposób autokratyczny, nie dość, że nie ma nic wspólnego z prawdą, to jeszcze krzywdzi wszystkich pracowników instytutu. Nie znam drugiego urzędu, który tak jak PISF jest dla wszystkich otwarty. Po każdej sesji spotykam się ze wszystkimi, którzy nie otrzymali dofinansowania i odwołują się od tej decyzji. Staramy się być instytucją dostępną, otwartą i transparentną. Zmieniamy się cały czas i tylko złośliwie można tych zmian nie zauważać.
A jak pani się w tym odnajduje? Księgowa czy wrażliwa dusza?
– Od ponad 18 lat pracuję z artystami. Jest to największy przywilej w moim życiu. Szanuję ich i lubię. Wierzę w obowiązki państwa dotyczące wspierania kultury. Z wieloma artystami się przyjaźnię. Nie ma to jednak wpływu na to, że środki publiczne muszą podlegać surowym rygorom. Od tego nie odstąpię. A przyjaciele przecież mogą w różnych sprawach się pięknie różnić.

Koniec mitu o odrzuconych

Festiwal w Gdyni rozpoczął się od rzęsistego deszczu. Niektórzy dostrzegali w nim metaforę sytuacji polskiego kina.
– Cieszą mnie zmiany na festiwalu w Gdyni i od początku byłam ich gorącym rzecznikiem. Zaostrzenie kryteriów selekcji przysłuży się polskiemu kinu, a chęć zaistnienia w konkursie głównym bez wątpienia wpłynie na jakość filmów zgłaszanych do rywalizacji konkursowej i zachęci twórców do większej staranności. Przypuszczam, że filmów poniżej pewnego poziomu nie będzie warto proponować festiwalowi w Gdyni. Koniec z mitem o gdyńskim przeglądzie rocznej produkcji. To jest niemożliwe. Zwłaszcza że powstaje prawie 50 filmów fabularnych rocznie.
Niektórzy nie chcieli wysłać swoich filmów do konkursu.
– Nie można mieć pretensji do twórców i producentów, że są niezadowoleni, że ich film np. nie trafił do konkursu głównego, tylko do sekcji „Panorama”. Ich prawo. I to mimo że je zgłosili do konkursu, potem wycofali, podając bardzo różnorodne przyczyny. Moim zdaniem to był interesujący i udany festiwal. Więcej, wszystkie filmy konkursowe dostały propozycje festiwalowe na całym świecie. A o to przecież chodziło!
Jak radzi sobie pani z ambicjami artystów?
– Szanuję i podziwiam twórców. To, że tworzą, jest m.in. wynikiem ich nadwrażliwości. Warto płacić tą cenę, nawet jeśli otrzymuje się niesprawiedliwe medialne oceny w wyniku ich niezadowolenia. Osobiście muszę powiedzieć, że często dotykają mnie ich medialne wypowiedzi. W moim odczuciu są niesprawiedliwe. Ale święcie wierzę w zasadę: nie warto z głupim znaleźć, a z mądrym warto zgubić.
Pytam, bo osi podziału pojawia się wiele. Profesjonaliści i amatorzy, młodzi kontra starzy, doświadczeni i nagradzani wobec debiutantów itd.
– Młodzi kontra starzy to podział, który, moim zdaniem, już nie istnieje. Wywodził się z nędzy polskiej kinematografii, kiedy na całą produkcję filmową było 15 mln zł. I rzeczywiście, jeśli uznany twórca złożył projekt, młodzi nie dostawali. A konflikt trwał pod hasłem: „Niech nam zrobią trochę miejsca”. W ciągu sześciu lat istnienia PISF zadebiutowało ponad 60 młodych twórców. Oprócz tego powstało ponad 50 filmów 30-minutowych. To dużo. Przy okazji upadł mit o odrzuconych, którym nikt nie daje zacząć. Okazało się, że jesteśmy normalnym społeczeństwem. Że wskaźnik talentów mamy w normie.

Wydanie:

Kategorie: Kultura

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy