Na trudne czasy klub poselski SLD wybrał na szefa człowieka, który najczęściej powołuje się na Konrada Adenauera, swoje wystąpienia przeważnie zaczyna od frazy „ja, jako były” i jest w elitarnym klubie ostatnich w Polsce zwolenników podatku liniowego.
Leszek Miller pamięta tylko o dawno minionych sukcesach. Uważa, że wszystko, co dobrego stało się na lewicy 10 lat temu, jest jego osobistą zasługą. Amnezja wyparła mu z głowy nazwiska ludzi, dzięki którym SLD otrzymał wówczas od wyborców ogromne poparcie i wielki kredyt zaufania. Ludzi, z którymi wtedy współrządził i którym Polacy też zaufali. Wychodzi na to, że sam jeden wprowadził Polskę do Unii Europejskiej.
Co takiego więc się wydarzyło, że już po dwóch latach rządów Millera z tego ogromnego poparcia zostało niewiele? Co się stało z ówczesną czołówką polityków SLD? Czy ci, którzy odchodzili, bo nie aprobowali polityki Millera, prowadzącej wprost do katastrofy partii, to zdrajcy i zaprzańcy? A może to oni mieli lepszy słuch społeczny i wyżej postawione wymagania wobec siebie?
Zbyt wielu mądrych i uczciwych ludzi odeszło w ostatnich latach z SLD, by bez odpowiedzi zostawić pytanie o przyczyny tych wędrówek. Dlaczego czuli się źle w tej partii? Co sprawiło, że im mniejszy był Sojusz, tym więcej było w nim animozji, fatalnej atmosfery, nieszczerości, podchodów i podziałów?
Partia, w której ludzi nie łączy wspólnota myśli i idei, która nie ma celu strategicznego, a której członkowie nawet się nie lubią, nie ma przyszłości. Gdy mamy słabiutki aparat, rekrutujący się w znacznej mierze z ludzi bez osobowości, takich, którzy często nigdzie wcześniej nie pracowali i którzy nie są zasypywani ofertami pracy, zostaje urząd i szyld. Zostaje biuro z godzinami pracy. O wartości i jakości tego aparatu można się było przekonać w ostatnich wyborach. Poumieszczani na listach wyborczych, i to na dobrych miejscach, mieli żenująco słabe wyniki. Silni tylko w rozgrywkach kadrowych toczonych w partii o resztki władzy i pieniędzy dla wyborców nie istnieli. Za mylenie sprytu z kompetencjami SLD słono płaci. Tyle że pretensje może mieć wyłącznie do siebie. A o rachunek sumienia, własnego sumienia i własnych błędów, jest w Sojuszu najtrudniej. Mija prawie miesiąc od wyborów, a jeszcze nie usłyszałem, żeby ktoś powiedział: Tak, spieprzyłem to i to, i dlatego…
Widzę za to grę na czas i bałamutne opowieści, że w trudnych czasach trzeba się jednoczyć i każdy jest potrzebny. Tak teraz mówią ludzie, którzy wypchnęli z partii wielu solistów. Bo byli mądrzejsi, popularniejsi lub pracowitsi. Na żałosną hipokryzję można było jeszcze nabrać paru posłów. Ale co z tego? Czy do SLD po wyborze Millera wrócą odtrąceni? Czy jest po lewej stronie jakieś środowisko, które ucieszył ten wybór? Pewnie, że jest. Resztki Ordynackiej i współpracownicy Napieralskiego. To jest wartość dodana, jaką do SLD wnosi nowy przewodniczący.
Efektem obecnego kunktatorstwa i obrony własnych pozycji będą kolejne odejścia. A kto odejdzie? Przecież nie największe niemoty i szkodnicy, bo na nich popytu nie ma.
Szkoda, że w Polsce nie ma lewicy takiej jak w Hiszpanii…Miller kojarzy mi się tylko z korupcją, kolesiostwem i napychaniem własnych kieszeni. Mam lewicowe poglądy ale nie ma dla mnie partii w Polsce. Już mi bliżej do Palikota…