Wszyscy jesteśmy z PiS

Wszyscy jesteśmy z PiS

Zbyt długo służyłem złej sprawie i zbyt długo milczałem

Prawo i Sprawiedliwość jest partią o korzeniach solidarnościowych. To znaczy: odwołuje się do ruchu Solidarności i łączność tę wykazuje przez biografie niektórych swoich działaczy. W tym nawiązywaniu istnieje oczywiście sporo manipulacji – nieprzypadkowo takie ikony Solidarności jak Lech Wałęsa, Władysław Frasyniuk, Karol Modzelewski czy Adam Michnik znajdują się w pierwszym szeregu krytyków PiS. Lecz nawet wobec takich okoliczności warto pytać: czy ludzie Solidarności powinni wziąć odpowiedzialność za PiS? Czyli za to, że z ich wolnościowego ruchu zrodziła się partia antywolnościowa? I co takiego było w Solidarności, że mogło posłużyć PiS za budulec? A może po prostu Solidarności nie warto było tworzyć? Może nie trzeba było przeżywać historycznego Sierpnia?

Na dwa ostatnie pytania odpowiedź jest łatwa: bez Sierpnia, bez Solidarności polskie sprawy nie ruszyłyby z miejsca. Tylko teoretycznie można sobie wyobrazić, że PZPR sama zainicjowałaby reformę i liberalizację systemu (wprawdzie różni jej działacze na różnych szczeblach usiłowali to robić, zawsze jednak okazywali się w mniejszości). PZPR zużyła się przez dziesięciolecia sprawowania władzy, ideologia, którą formalnie wyznawała, była martwa. W tej sytuacji Solidarność stała się koniecznością. Ale czy taka Solidarność?

Ruch ten – obok opisywanego przez ks. Józefa Tischnera „etosu Solidarności” – wyzwolił również postawy i instynkty egalitarne, odruchy odwetu i zemsty, nacjonalizmu i mesjanizmu, przywołał wszystkie historyczne wady polskiej zbiorowości. Solidarność ewoluowała w kierunku katolicko-narodowym, a proces ten przyśpieszył i pogłębił stan wojenny. Internowania, pacyfikacje zakładów pracy, ofiary ludzkie – wszystko to domagało się reakcji i zemsty, hasło „Zło dobrem zwyciężaj” zbyt często stawało się pustym dźwiękiem. To dopiero wtedy narodził się solidarnościowy antykomunizm – jakże przecież różny od sierpniowego hasła „Socjalizm tak, wypaczenia nie”, od opisywanego przez Ryszarda Kapuścińskiego „święta wyprostowanych ramion, podniesionych głów”. Korzenie PiS tkwią więc nie tyle w Solidarności, ile w poczuciu krzywdy, odwetu i nienawiści okresu stanu wojennego. Ale Solidarność nastroje takie rzeczywiście wtedy wyrażała.

Przekleństwo antykomunizmu

Co ów antykomunizm miał oznaczać – to nigdy nie było jasne. Podobnie niejasny był zresztą sam termin komunizm – prof. Andrzej Walicki przekonuje, że od komunizmu odszedł już Józef Stalin… Nieostrość terminologiczna nie minęła jednak bez konsekwencji: rodziła zideologizowany obraz świata, rzutowała na ogląd najnowszych dziejów Polski. Na przykład o ile można było dyskutować z książką „Postkomunizm” prof. Jadwigi Staniszkis, to jest już poznawczym absurdem rozciąganie tytułowego pojęcia (wbrew stanowisku autorki!) na cały okres Trzeciej Rzeczypospolitej. Podobnym absurdem jest stosowanie wobec PRL terminu totalitaryzm – łatwo wykazać, że znamiona takiego ustroju występowały w Polsce jedynie przez kilka miesięcy lat 1953 i 1954.

Solidarnościowy antykomunizm (łże-antykomunizm) był więc postawą nie tyle myślową, ile instynktowną, powierzchowną i emocjonalną, a w swym zaskorupiałym stosunku do zmieniającego się systemu wykazującą intelektualną bezradność.

(…) Zwieńczeniem spirali radykalizmu stało się w roku 2000 powstanie IPN. Istotą tej instytucji okazała się szybko – po pierwsze – delegitymizacja PRL, uznanej za państwo de facto okupacyjne, oraz – po drugie – dehumanizacja służb tajnych tego państwa. O przedstawieniach ubeków i esbeków w kulturze Trzeciej Rzeczypospolitej powinno, jak sądzę, powstać kiedyś większe opracowanie, tu wystarczy przypomnieć filmy ostatnich kilkunastu lat, ukazujące ich jako istoty, wobec których możliwe i godne pochwały jest samowolne pozbawienie życia, rozpuszczenie ich ciała w chemikaliach itd. Filmy te tylko z pozoru przywracały w świecie ład moralny. W rzeczywistości ocierały się o ujęcia komunistyczne, stalinowskie lub faszystowskie, w których jednostka służąca (choćby tylko w sposób „obiektywny”) złej sprawie zasługuje automatycznie, bez cienia miłosierdzia, na fizyczną likwidację. Ale były też inne zwieńczenia. W końcu nie od razu IPN uznał – wbrew prawdzie dziejowej – fundamentalne znaczenie „żołnierzy wyklętych”. Nie od razu PiS zaczęło w swojej narracji usuwać z historii Lecha Wałęsę, a w jego miejsce windować Lecha Kaczyńskiego. Solidarnościowy antykomunizm, zrozumiały u pokolenia wychowanego w opresji narzuconego systemu, u pokoleń młodszych ulegał coraz głębszej mitologizacji, petryfikacji i absolutyzacji. Łatwo przyszło obu partiom postsolidarnościowym – PiS i PO – składać w specjalnej uchwale hołd Narodowym Siłom Zbrojnym. Łatwo przyszło premierowi Mateuszowi Morawieckiemu kłaść kwiaty na grobach żołnierzy Brygady Świętokrzyskiej. Skoro antykomunizm stawał się ważniejszy niż polityka polskiego rządu na wychodźstwie, niż walka AK, niż racja stanu Drugiej Rzeczypospolitej – musiało się zrodzić uznanie dla każdego, kto walczył z komunizmem. A któż walczył z komunizmem z równą determinacją co Adolf Hitler? To, że grupka młodych antykomunistów czci dziś jego urodziny, nie powinno nadmiernie zaskakiwać.

Przekleństwo mitu

Dogmat antykomunizmu zapewniał solidarnościowym elitom moralną przewagę: łatwiej było zwalczać SLD, łatwiej było dekonspirować wczorajszych agentów. Jednak zaprzęgnięcie antykomunizmu rodem z państwa totalitarnego do walki politycznej w państwie demokratycznym było banalizacją przeszłości, by nie rzec: kpiną z niej i bluźnierstwem wobec milionów stalinowskich ofiar. A jednak wobec ludzi SLD (współkształtujących dopiero co Okrągły Stół!) stosowano konsekwentnie moralny ostracyzm. Nawet Unia Demokratyczna odrzuciła w roku 1993 możliwość poparcia przez SLD swojego upadającego rządu – wszak nie wolno było niczego zawdzięczać „komuchom”. W konsekwencji postawa taka utorowała tylko drogę do władzy… temuż SLD. Dokonany dwa lata później wybór na prezydenta RP Aleksandra Kwaśniewskiego kwitowano pokrętną formułą o mandacie demokratycznym, a braku mandatu moralnego. W konsekwencji Kwaśniewski został obrany prezydentem dwukrotnie, za drugim razem już w pierwszej turze. Jak widać, problem tkwił nie tylko w instrumentalizacji i banalizacji. Problem tkwił w realizmie. To rzeczywistość przeczyła raz za razem solidarnościowym wyobrażeniom. Jednym z takich wyobrażeń było ukute w 1995 r. przez Aleksandra Halla pojęcie obozu posierpniowego. Co miało ono znaczyć? Czyżby Solidarność była w 1995 r. już nie dla wszystkich, lecz tylko „dla naszych”? Ale dla „naszych” – to niby dla kogo? Dla tych, którzy w sierpniu 1980 znaleźli się po „właściwej” stronie? Czy jednak strona rządowa, z którą się rozmawiało i z którą potem współsygnowało się porozumienia, była stroną niewłaściwą? Czy idea Solidarności – Wałęsowskie „dogadanie się jak Polak z Polakiem” – była w ogóle do pogodzenia z „Polską posierpniową”? (…) Gdy jednak obecnie obserwujemy kolejną odsłonę „wojny na górze” – znowu w „rodzinie” Solidarności – warto pamiętać, że każdy, kto kiedykolwiek dokonywał dywersyfikacji społeczeństwa, kto dzielił je, wynajdując ideologiczne lub historyczne różnice bądź pogłębiając różnice realne, ten w takim czy innym stopniu mościł drogę dzisiejszemu PiS. W tym więc sensie obaj adwersarze z czasów „wojny na górze”, Hall i Wałęsa, służyli – czy w roku 1990, czy w 1995 – tej samej, złej sprawie. Obaj przecież służyli rzeczywistości mitycznej, ofiarowywali narodowi igrzyska, wskazywali wroga. (…) Kombatanci Studenckiego Komitetu Solidarności (a także solidarnościowi historycy, np. Paweł Machcewicz w „Sporach o historię 2000-2011”, Kraków 2012) do dziś uważają, że w roku 1977 Stanisław Pyjas został zamordowany (a przynajmniej pobity ze skutkiem śmiertelnym). Tymczasem już siedem lat temu pojawiła się (wydana na zlecenie IPN!) 100-stronicowa opinia najwybitniejszych polskich medyków sądowych, uznających za przyczynę śmierci Pyjasa upadek z wysokości, bez udziału osób trzecich. Mimo to teza o morderstwie ma się znakomicie. Mit rządzi Polską wbrew faktom. Czy więc powinniśmy się dziwić, że katastrofa lotnicza w Smoleńsku stała się zamachem terrorystycznym? Że z takim uporem szukano przez lata „trotylu we wraku tupolewa”? Że w imię tego mitu wylano kubły pomyj na władze Polski i władze Rosji, rujnując pokój społeczny i dewastując stosunki dobrosąsiedzkie?

Przekleństwo klerykalizmu

Rozziew między mitem a rzeczywistością musiał zaowocować gestem. Czyli działaniem na pokaz, dla poklasku bliźnich, dla wykazania moralnej wyższości, własnego samozadowolenia, bez troski, by coś zrobić naprawdę, bez refleksji na temat realności i skuteczności. (…) Opowiedzieć się! Dać świadectwo! Pokazać się – na przekór wszystkim celnikom! Tę faryzejską postawę widać zwłaszcza w naszym Kościele, a od niego pochodzi dzisiejsza władza PiS. Kościelne wołania o państwowe zakazy aborcji czy in vitro czymże są, jak nie ucieczką od działania, przyznaniem się do klęski duszpasterskiej, obarczeniem państwa (podobno jednak świeckiego?) obowiązkiem zwalczania tego, co zwalcza Kościół? Nie widać w działaniu Kościoła troski o pogłębienie chrześcijaństwa – widać tylko starania o stronę zewnętrzną, o pozór, o bycie w świecie, o władzę, o mamonę, o blichtr. Widać kościelny, wykluczający i nienawistny, język. Czy morderstwo prezydenta Gdańska, Pawła Adamowicza, przyniesie jakiekolwiek otrzeźwienie? Gestom hołdował Kościół od początku III RP. Wszak już 2 maja 1990 r. biskupi zażądali powrotu religii do szkół – i swego dopięli. Instrukcja ministerialna zastąpiła wtedy ustawę: akt wyższego rzędu. Dziś coś może nam się skojarzyć, gdy z kolei ustawą unieważnia się akt wyższego rzędu, konstytucję… Ale choć pierwszy rząd solidarnościowy podeptał prawo, nie sposób rzucić weń kamieniem. Bo winien był przede wszystkim Kościół. Chodziło o to, by złamać kręgosłup państwu świeckiemu. Dlaczego konsekwentne działania Kościoła określam jednak bagatelizującym mianem gestu? Dlatego, że odwołując się do Chrystusa, niewiele z nim miały wspólnego. Nauczanie religii w szkołach nie przyniosło dobrych rezultatów, wydaje się, że wręcz przeciwnie. Za to neutralna dotąd przestrzeń edukacji została wypełniona katolicką treścią – a tylko to było ważne. Uchwalenie prawa antyaborcyjnego nie zlikwidowało aborcji, lecz zepchnęło ją do podziemia i stworzyło „turystykę aborcyjną”. Za to państwo dotąd neutralne uznało wyższość nad sobą Kościoła – i również o to chodziło. Nieegzekwowalny zakaz aborcji nie był bowiem dla Kościoła celem – był środkiem. Prezydent Wałęsa, klękający przed papieżem Janem Pawłem II, i o. Tadeusz Rydzyk oświadczający: „Mnie jako katolika prawo nie obowiązuje” – to dwa oblicza wciąż tego samego, klerykalnego gestu. Był on zabójczy i dla Kościoła (bo podważał jego wiarygodność), i dla państwa (bo je ubezwłasnowolniał). Oto dziedzictwo „obozu posierpniowego”. SLD kupił te działania w naiwnej nadziei, że to go uwiarygodni. Nie wiedział, że „komunistyczne uwikłanie” jest niezmywalne. (…)

Przekleństwo bezprawia

(…) W kwietniu 1997 r. Sejm uchwalił ustawę lustracyjną. Nierówność obywateli wobec prawa została tu zadekretowana. Warunkiem kandydowania do parlamentu było wszak ujawnienie ewentualnej współpracy ze służbami specjalnymi PRL, a to przed starszymi rocznikami stawiało warunek, którego młodsze roczniki spełniać już nie musiały. Ale to było jeszcze do przyjęcia – oczywiście jeśli się uznawało konieczność lustracji (piszący te słowa konieczności takiej nie uznawał, pożegnał się więc z działalnością polityczną). Z kolei w latach 1998-1999, głosami obozu solidarnościowego (Akcji Wyborczej Solidarność i Unii Wolności), Sejm uchwalił ustawę o Instytucie Pamięci Narodowej. Ustawa ta, dzieląc obywateli na „pokrzywdzonych” i „niepokrzywdzonych”, nierówność wobec prawa stwierdzała expressis verbis. Rezultat był m.in. taki, że wykroczenie bądź występek stawały się zbrodnią, o ile tylko popełnił je „komunista”. W dodatku nierówność obywatelska doprowadziła tu do naruszenia Monteskiuszowskiego podziału władz. Jeżeli więc przypomnimy sobie, jak Andrzej Duda „uwalniał” sąd od sprawy Mariusza Kamińskiego, to warto pamiętać, że możliwość podobnego „uwalniania” dawała już ustawa o IPN. Dziś współtwórca ustawy o IPN, prof. Andrzej Rzepliński, znajduje się – podobnie jak Hall i Wałęsa – na pierwszej linii antypisowskiego oporu. I dodajmy: w tym oporze wykazał się – i nadal się wykazuje – odwagą cywilną i prostolinijnością najwyższej próby. Tym mocniej jednak należy pytać: czy gotów jest przyjąć (wraz z prof. Witoldem Kuleszą, drugim projektodawcą ustawy o IPN) cząstkę odpowiedzialności za to, co w Polsce z prawem się porobiło? A czy tę odpowiedzialność gotowi są przyjąć uchwalający niegdyś ustawę o IPN parlamentarzyści Akcji Wyborczej Solidarność i Unii Wolności? Parlamentarzyści, którzy potem ustawy tej bronili – stale z patriotycznym zadęciem, z frazesem moralnej wyższości. A przecież ustawa o IPN nie była odosobniona – w jej ślady poszła z czasem ustawa dezubekizacyjna. Uchwalona w 2009 r., już z inicjatywy Platformy Obywatelskiej, zmniejszała emerytury także tym byłym funkcjonariuszom SB, którzy w roku 1990 przeszli pozytywną weryfikację. Nie liczyła się więc umowa, którą Trzecia Rzeczpospolita zawarła z tymi ludźmi – umowy z „komuchami” były dla ludzi Solidarności nieważne. Nie liczyła się również i ta zasada prawa rzymskiego, która głosiła, że lex retro non agit (prawo nie działa wstecz). Prawna inwencja ugrupowań postsolidarnościowych była więc zaiste nieograniczona. W roku 2016 PiS uchwaliło nową wersję ustawy, obniżającą emeryturę każdemu, kto był choć jeden dzień zatrudniony w „organach bezpieczeństwa państwa totalitarnego”. Przekroczono granice absurdu? Tak, lecz w obu tych wersjach solidarnościowy antykomunizm przeszedł sam siebie.

W tym, co tu piszę, nie chodzi o żaden symetryzm. Nie zdejmuję z PiS ani grama odpowiedzialności. Ta partia, zachowująca się jak okupant, chwilami spychana do defensywy, lecz zawsze pokazująca zęby, partia przeżarta cynizmem i pazernością – jedyne, na co zasłużyła, to „kordon sanitarny”, sto razy bardziej szczelny niż ten, którym niegdyś, bez istotniejszych powodów, otaczano SLD. Nie chodzi mi też o piętnowanie kogokolwiek, wypominanie dawnych grzechów i dawnej postawy – najbardziej winien jestem ja sam, bo zbyt długo służyłem złej sprawie i zbyt długo milczałem. Lecz przecież PiS nie pojawiło się na pustyni, zapracowaliśmy na niego wszyscy. I co najmniej dwie części składowe jego ideologii – klerykalizm i antykomunizm – z pewnością wzięły się z ruchu Solidarności. I obu – w imię poczucia odpowiedzialności – można było uniknąć. Klerykalizmu – bo tworzył w Polsce rzesze równych i równiejszych, a z naszego państwa czynił europejski skansen. Antykomunizmu – bo fałszował historię, a w obozie reformatorów wywoływał dodatkowe podziały, utrudniając i ostatecznie uniemożliwiając modernizację kraju. To solidarnościowy katolicyzm i solidarnościowy antykomunizm pchały III RP do łamania prawa. To one zmieniały wszelką działalność w błazeństwo taniego gestu. To one utorowały drogę PiS. Z tej części solidarnościowego dziedzictwa musimy zdać sobie sprawę. Przez długie lata wolności tylu z nas grzeszyło myślą, mową, uczynkiem i zaniedbaniem. Łapano komucha i ubeka, zniesławiano ludzi „uwikłanych w PRL”, robiono ipeenowskie pranie mózgów, wprowadzano ipeenowskie i lustratorskie ustawodawstwo nadzwyczajne, zatruwano kraj antykomunistyczną nowomową i antykomunistyczną nienawiścią… A tymczasem wróg czaił się zupełnie gdzie indziej. Nie mogliśmy go dostrzec, skoro był jednym z nas.

 

Powyższy tekst, nigdy dotąd niepublikowany, stanowi fragment najnowszej książki prof. Andrzeja Romanowskiego „Antykomunizm, czyli upadek Polski. Publicystyka lat 1998-2019”, wydanej przez TAiWPN Universitas. Choć składają się na nią teksty powstałe w minionym 20-leciu, to podnoszona przez autora tematyka nie straciła na aktualności. A może nawet teraz nabrała większego znaczenia? Zamieszczone w książce teksty są rozrachunkiem ze środowiskiem Solidarności i „Tygodnika Powszechnego”, z którym prof. Romanowski był przez lata związany. Są też krytyczną oceną jego w nim zaangażowania. Ale przede wszystkim są znakomitą, jakże bolesną analizą postaw polskich elit w XXI w.

Fot. Wojciech Stróżyk/REPORTER

Wydanie: 18/2020, 2020

Kategorie: Opinie

Komentarze

  1. Jacek Nadzin
    Jacek Nadzin 28 kwietnia, 2020, 07:26

    Ja uważam że wszyscy, po prostu, daliśmy się oszukać!
    Działając w Szwecji na rzecz „S”, organizując pomoc ze strony szwedzkich związków zawodowych, organizując zbiórki pieniędzy i wspierając więzionych działaczy „S” nigdy nie przypuszczałem że pomagam w budowie przyszłego państwa kapitalistycznego.
    Nie mogłem też przypuszczać że buduję „potęgę” Kościoła Katolickiego, że powstanie IPN, że będzie można otwarcie głosić znów teorie antysemickie i nacjonalistyczne, że polski Premier będzie honorował „wyklętych” i AK- owców kolaborujących z hitlerowskimi Niemcami.
    Czuję się oszukany a winę przypisuję osobiście Wałęsie i innym ex działaczom „S” a także wszystkim ekipom rządowym po 1989 roku.
    Wałęsa mógł temu wszystkiemu przeciwstawić się a nie zrobił tego, podobnie jak Kwaśniewski i Komorowski.
    O braciach Kaczyńskich nie wspomnę bo nie bardzo pamiętam tych działaczy „S”.

    Odpowiedz na ten komentarz
    • Radoslaw
      Radoslaw 28 kwietnia, 2020, 11:53

      Solidarność spełniłaby zbawienną rolę (tak, jak spełniły ją wszystkie wcześniejsze wstrząsy społeczno-polityczne począwszy od 1956 roku), gdyby po podpisaniu porozumień sierpniowych stała się nieformalną (bo formalną być nie mogła), ale legalną opozycją, kontrolującą działania władzy. Ale przede wszystkim opozycją odpowiedzialną i konstruktywną, a nie niszczącą swój własny kraj. W tym szaleństwie destrukcji na czoło wysunęli się ci najgorsi i to z nich, drogą negatywnej selekcji, rekrutowały się kolejne, coraz gorsze ekipy po 1989 roku. Kreują, zakłamują i przypisują sobie mit Solidarności, żeby manipulować coraz młodszymi pokoleniami. 
      A najsmutniejsze jest to, że ludzie, którzy, jak Pan, mieli dobre intencje czują się dziś podle, natomiast cyniczni karierowicze brylują.
      Krótko przed Bożym Narodzeniem 1989 roku spędziłem kilka dni w Sztokholmie, wracaliśmy z grupą kolegów promem – ot typowa polska ekipa, która sobie w Szwecji dorabiała różnymi drobnymi pracami (był to mój chyba drugi pobyt). Pamiętam, że ludzie sobie żartowali, że ci, co mieli brody, to pewno maskujący się działacze S, wracający do kraju. Chodzi mi o to, że nie było w tym wszystkim jakiegoś zadęcia, niechęci czy zacietrzewienia wobec kogokolwiek. Ludzie przede wszystkim myśleli, żeby zbudować Polskę lepszą od tej, która się skończyła. Zresztą, pod koniec lat 80-tych obie strony, solidarnościowa i partyjna, były już po prostu słabe, zmęczone konfliktem i trudną sytuacją gospodarczą. Stąd wola porozumienia okrągłego stołu.
      Poznawszy trochę Szwecję miałem nadzieję na zbudowanie w Polsce takiego właśnie modelu państwa. Co wyszło – obaj wiemy…
      Pozdrawiam!

      Odpowiedz na ten komentarz
    • Mariusz
      Mariusz 5 maja, 2020, 17:05

      Z dużym naciskiem na Kościół Katolicki w Polsce, który jest naczelnym współwinnym polaryzacji społeczeństwa. Chamstwo i arogancja biskupów dawała mi nadzieję, że naród zacznie odchodzić od tej instytucji, lecz to jeszcze długa i żmudna droga intelektualnej edukacji i de-indoktrynacji Polaków.

      Odpowiedz na ten komentarz
  2. Wojciech Chwaja
    Wojciech Chwaja 30 kwietnia, 2020, 11:25

    Esej Profesorowa Romanowskiego stanowi wielkie oskarżenie tego co dziś fałszywie określa się mianem „Wolnej Polski”. Stworzono państwo określane przez autora jako skansen Europy, rządzone przez kościół i trzeciorzędne odpryski społeczne uznające się za elitę. Od początku do końca test stanowi ponurą prawdę, i u wielu budzi nostalgię za minionym czasem, mimo wszystko czasem nadziwi na lepsze jutro. Nadziei która stała się katastrofą. Autor powinien chociaż wspomnieć ogromną rolę Gorbaczowa, którego łatwowierność została zdradziecko wykorzystana przez tzw. demokracje zachodnie i podłą rolę amerykańskiego wywiadu i Watykanu w zniewoleniu i kolonizacji Polski

    Odpowiedz na ten komentarz
  3. Anonim
    Anonim 30 kwietnia, 2020, 11:30

    Otwarcie bram strajkowych pokazało prawdę o ,,Ruchu Społecznym Solidarność ” jak cały czas była podzielona. Prawdziwej Solidarności wystarczyło tylko do momentu ,,otwarcia bram”.

    Odpowiedz na ten komentarz
    • Radoslaw
      Radoslaw 30 kwietnia, 2020, 17:17

      Pamiętam doskonale, jak w latach 90-tych, w jakiejś dyskusji stanąłem w obronie masowo zwalnianych pracowników przemysłu czy PGR-ów. Użyłem wtedy określenia „sprawiedliwość społeczna”. Reakcją był wybuch szyderczego rechotu reszty dyskutantów! To była kadra naukowa jednego z czołowych ośrodków badawczych PAN… Oto prawda o sojuszu inteligencko-robotniczym, który rzekomo miał być fundamentem Solidarności. Ta lumpen-inteligencja (bo tylko na takie określenie zasługuje) miała pensje płacone z podatków wypracowanych przez ludzi, których nazywali „robolami”, a potem „homo sovieticusami” – i gardzili tymi ludźmi! Takie zachowania byłoby nie do pomyślenia w jakimkolwiek kraju Europy Zachodniej. Lumpen-inteligencja po prostu zmanipulowała „roboli” do osiągnięcia swoich celów, a potem wyrzuciła ich za burtę, żeby nie przeszkadzali w budowie prymitywnego systemu wyzysku, który nazywają wolnością i demokracją.
      Korzenie zachodniej inteligencji tkwią w zrodzonej przed wiekami burżuazji, klasie rzemieślników, bogatszego chłopstwa, później przemysłowców – czyli klasach, które znały wartość i znaczenie pracy. Dlatego z wyżyn swojej pozycji społecznej, w miarę upływu czasu potrafły jednak dostrzec potrzebę emancypacji niższych klas pracujących.
      Korzenie polskiej inteligencji są szlacheckie – czyli tkwią w klasie, która majątki dziedziczyła, a nie wypracowywała. Niezależnie od wielu światłych przedstawicieli tej klasy, dominowała jednak postawa pasożyta, który gardzi tymi, na których pasożytuje. Polska Ludowa zmusiła ich do uczciwej pracy i nigdy jej tego nie darowali. Ich pogardliwą postawę wobec „plebsu” przejęła niestety także inteligencja z korzeniami robotniczo-chłopskimi, która koniecznie chciała w ten sposób ukryć swoje „wstydliwe” pochodzenie. I tak doszliśmy do dzisiejszych „elit”.
      Po wspomnianym na początku incydencie przestałem się zdradzać ze swoimi socjalistycznymi poglądami. W końcu każdy chce pracować… Lewicowcem mogłem stać się na nowo dopiero po wyjeździe na tzw. Zachód. Tutaj pojęcia awansu społecznego czy sprawiedliwości społecznej są normalnym elementem debaty publicznej, przedmiotem troski władzy i jednym z fundamentów demokracji. Współczesna Polska to kompletnie anachroniczny dziwoląg, który jest nieporównanie dalej od Zachodu, niż był np. w epoce gierkowskiej.

      Odpowiedz na ten komentarz
      • Krzysztof Sciepuro
        Krzysztof Sciepuro 2 maja, 2020, 11:14

        Bardzo gorzkie słowa,w dużej części prawdziwe-niestety

        Odpowiedz na ten komentarz
        • Radoslaw
          Radoslaw 2 maja, 2020, 13:51

          Mój tekst to tyko komentarz do artykułu, siłą rzeczy zawiera więc uproszczenia, ale myślę, że oddaje istotę sprawy. Nie mam cienia wątpliwości, że decydującym czynnikiem, który doprowadził do katastrofalnego zacofania gospodarczego i mentalnego Polski i Polaków był wielowiekowy system pańszczyźniany, który niszczył Polskę dokładnie wtedy, kiedy na Zachodzie był już on przeszłością. Podam przykład: w 1602 roku Holenderska Kompania Indii Wschodnich stała się pierwszą w historii spółką akcyjną, której udziały mógł kupić każdy, kto tylko miał na to pieniądze. Tak właśnie, przez wspólne interesy, rodziły się zachodnioeuropejskie społeczeństwa demokratyczne. W tym czasie w Polsce za pełnoprawny naród uznawała sama siebie wyłącznie szlachta, stanowiąca z 10% populacji. Pańszczyźniane chłopstwo stanowiące z 60% – 70% polskiej ludności w ogóle nie było uznawane za byty ludzkie. Ludzkie prawa nadali im dopiero zaborcy, ok. 250 lat później. Ale w ziemiańsko-magnackim pojęciu pozostawali „drugim sortem” do końca II RP. Czyli u początków Polski Ludowej mentalne zacofanie polskiego społeczeństwa wobec Zachodu sięgało 3 wieków! Gospodarczo i technologiczne niewiele mniej. I choćby obrońcy i apologeci polskiej arystokracji nie wiem jak się wysilali w swoich mowach obrończych, fakty mówią za siebie. A dziś IPN pisze laurki tej klasie szkodników i zdrajców, współczując im z powodu „krzywd”, jakie im Polska Ludowa rzekomo wyrządziła. Podkreślam raz jeszcze – nie zmienia to faktu, że na przestrzeni dziejów wydała polska szlachta wielu wartościowych ludzi. Ale to też dowód na to, że tylko dla siebie zarezerwowała dominującą rolę, umożliwiającą jej dostęp do edukacji i awansów. 
          To dopiero masowy awans społeczny czasów Polski Ludowej był początkiem budowy prawdziwie demokratycznego społeczeństwa. Od 1989 roku jesteśmy świadkami masowego zaprzepaszczania owoców tego awansu…

          Odpowiedz na ten komentarz
          • Andrzej
            Andrzej 2 maja, 2020, 19:14

            Panie Radoslawie – w Wyborczej, posrod komentarzy na temat recenzji/artylulu K. Vargi na temat ksiazki Z. Szczerka „Cham z kula w glowie” „wklejono” dwa z Pana powyzszych komentarzy. Zywa na nie reakcja, prawie same plusy. Cos sie zmienia? (Na lepsze, przynajmniej w mysleniu).
            Pozdrawiam

          • Andrzej
            Andrzej 2 maja, 2020, 19:18

            Jeszcze raz… W Wyborczej, pod recenzja/artykulem K. Vargi o powiesci Z. Szczerka „Cham z kula w glowie” „wklejono” dwa z Pana powyzszych komentarzy. Zywa reakcja, prawie same plusy. Cos sie zmienia? (Na lepsze, w mysleniu).
            Pozdrawiam

          • Mariusz
            Mariusz 5 maja, 2020, 17:24

            Panie Radosławie, dziękuję za tak dojrzałe i przemyślane komentarze, które moim skromnym zdaniem są ciekawsze od samego artykułu. Wspomniał pan Amsterdam i Niderlandy. Czytam akurat książkę Russell Shorto – The Island at the Center of the World, głównie o kolonizacji przez Holendrów dzisiejszego Manhattanu ale przy okazji doskonały opis XVII-wiecznej Holandii. Co za dojrzały i prawdziwie liberalny naród.

  4. Krzysztof Sciepuro
    Krzysztof Sciepuro 2 maja, 2020, 09:42

    B.interesujace przemyślenia.Chetnie dowiedział bym się co autor artykułu rozumie przez to ,że elementy ustroju totalitarnego wystąpiły w naszym kraju w latach 53-4 właśnie?

    Odpowiedz na ten komentarz
  5. Krzysztof Sciepuro
    Krzysztof Sciepuro 2 maja, 2020, 10:04

    Jedna uwaga,UB nie był służba tajną,wprost przeciwnie raczej.

    Odpowiedz na ten komentarz
  6. Radoslaw
    Radoslaw 3 maja, 2020, 12:52

    Do komentarza p. Andrzeja: no to staję się sławny :-). Niech mnie pan nie zachęca, bo za chwilę nie będzie się można ode mnie opędzić :-). Ale wcale nie o to mi chodzi. Piszę gorzko i brutalnie – ale staram się krytykować i oceniać, a nie obrażać. I nie konkretnych ludzi, ale pewne środowiska czy mechanizmy społeczne i polityczne. Chciałbym, żeby Polacy zrozumieli jedną fundamentalną prawdę: w historii każdego narodu najważniejsze jest zachowanie ciągłości rozwoju – gospodarki, kultury, edukacji i wszystkich innych podstawowych aspektów życia. II RP korzystała z dziedzictwa tego, co dostała po zaborach, PRL odbudowała i w niebywałym tempie i na ogromną skalę rozbudowała to, co zostało po poprzedniczce i co się jej dostało na ziemiach zachodnich i północnych. Natomiast od 1989 roku jesteśmy świadkami niszczenia tego dziedzictwa i nawet pamięci po nim bo „komunistyczne”. To dla mnie niebywałe, chore! Spotkałem w swoim życiu ludzi chyba ze wszystkich kontynentów, z krajów bogatych i biednych – wszyscy starali się eksponować i zachowywać, co najlepsze z historii swoich krajów. A w polskich mediach w kółko i bez przeryw – „szara, ponura itd. rzeczywistość komuny”. Bardzo przepraszam – rzygać się chce, to haniebne, odrażające! Wątki takiego destrukcyjnego myślenia pojawiły się od samego początku w Solidarności w 1980 roku, były celowo podsycane i gdyby gen. Jaruzelski tego nie zatrzymał, to Polska skończyłaby jak Afganistan czy Syria. Pod koniec lat 80-tych przytłaczająca większość Polaków odwróciła się od Solidarności. Z poparcia 10 milionów (o ile to prawda), zrobiło się ok. 1.5 mln. I to nie dlatego, że władza złamała Solidarność – ale dlatego, że ludzie chcieli zmian, ale nie awanturnictwa i podpalania własnego domu. Niestety, opętanie antykomunizmem zrobiło swoje i drogo polski naród za to zapłaci. Szkoda, że dopiero teraz zauważa, że stał się tylko wyrobnikiem we własnym państwie, oddawszy w obce ręce przytłaczającą większość majątku. I na tym właśnie rozczarowaniu PiS buduje swoją siłę polityczną, to mechanizmy stare jak świat.
    Kolejna rzecz, której Polacy nie rozumieją: demokracja polega na tym, że się omawia, ocenia i krytykuje partie i programy polityczne – a nie opluwa ich zwolenników. Ta „kultura” polityczna też ma korzenie w Solidarności i czas się do tego przyznać. To w Solidarności podnosiły się głosy o wieszaniu milionów „komunistów”. Natomiast ze strony „komunistycznej” władzy NIGDY wówczas takich głosów nie słyszałem. Pamiętam doskonale, jak w latach 80-tych mury były ozdabiane karykaturą Jaruzelskiego, stylizowaną na Pinocheta. Ciekawe, czy autorzy tych „dzieł” naprawdę nie widzieli różnicy między przypadkowymi, NIECHCIANYMI i nielicznymi ofiarami starć z ZOMO, a tysiącami ludzi rozmyślnie i celowo torturowanymi i mordowanymi przez juntę chilijskiego dyktatora?Mało tego, po 1989 roku pojawiły się, wyrosłe z S, środowiska prawicowe, które Pinocheta uczyniły swoim idolem!
    Może już czas na uczciwość panowie kombatanci z S? Może warto się uderzyć w piersi i rozliczyć z własnych grzechów – pychy, zakłamania, pazerności… Gęby mieliście wypchane sloganami o „systemie przywiezionym na sowieckich czołgach” – ale dolarki, które braliście od CIA jakoś wam nie śmierdziały. Efekt jest taki, że amerykańska ambasador panoszy się dziś w Polsce z bezczelnością, na którą żaden radziecki nigdy sobie nie pozwolił. Mało tego, PRL-owscy dygnitarze w miarę możliwości (i często skutecznie!) starali się hamować radzieckie zapędy, natomiast obecna, postosolidarnościowa władza, wręcz stara się czytać w myślach nowego hegemona, aby zaspokoić jego zachcianki!

    Odpowiedz na ten komentarz

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy