Wszystkie dzieci doktora Bachańskiego

Wszystkie dzieci doktora Bachańskiego

Odpowiednia ilość czasu i uwagi poświęcona choremu jest podstawą dobrej diagnozy

Dr Marek Bachański – pediatra, neurolog dziecięcy, jako jedyny w Polsce zaczął stosować preparaty z konopi w terapii dzieci z padaczkami opornymi na leki.

Dlaczego wybrał pan pediatrię? Nie jest to popularna specjalizacja wśród adeptów medycyny. Od lat narzeka się, że w Polsce mamy coraz mniej pediatrów: trudni pacjenci, niewielkie pieniądze…
– Trudni? No fakt. Jeśli dziecko jest małe lub ma jakąś ciężką chorobę neurologiczną, nie powie przecież, co mu dolega ani gdzie go boli. Moją rolą jest dotrzeć do tego małego pacjenta, nawiązać z nim kontakt na takim poziomie, jaki jest możliwy, sprawić, że mi zaufa, pozwoli się zbadać i leczyć. No więc to rzeczywiście nie jest proste. Ale, po pierwsze, lubię takie wyjątkowe wyzwania, a po drugie, podczas pracy w Pracowni EEG w Instytucie Pediatrii Centrum Zdrowia Dziecka przekonałem się, że dzieci są najwdzięczniejszymi pacjentami. Najbardziej podoba mi się w relacji z nimi to, że mają emocje na dłoni, niczego nie udają i nie kłamią.

Na przykład dzisiaj przyszedł do mnie na wizytę chłopczyk z autyzmem. Nie odezwał się słowem, ale od razu widziałem po jego postawie, w jego oczach, że mu się nie podobam. (…) Mówię więc do niego: „Widzę, że mnie nie lubisz i nie chcesz, żebym cię badał. A więc, jak widzisz, odchodzę, siadam i poczekam. Najpierw porozmawiam z twoimi rodzicami, poznamy się. Jeśli nabierzesz do mnie zaufania i zgodzisz się na to, żebym postukał cię w kolano, dopiero wtedy to zrobię, dobrze?”. Jeśli nie ma bezwzględnego przymusu (…), a pacjent broni się przed badaniem, odstępuję od niego. (…)

Wracając do mojego pacjenta. Po pewnym czasie chłopczyk się oswoił i poczuł dobrze w gabinecie. (…) Nie tylko dał się zbadać, ale nawet współpracował. Ku kompletnemu zaskoczeniu rodziców podał mi nawet na pożegnanie rękę. (…) Warto więc o kontakt z dzieckiem zabiegać. Nie wolno się śpieszyć, trzeba poświęcić mu tyle czasu, ile potrzebuje. Zresztą ja też muszę mieć czas (…).

I ile pan tego czasu potrzebuje?
– Na pewno więcej niż tradycyjne 15 minut, jakie się poświęca chorym dzieciom w przychodni. To są pacjenci, którzy przychodzą nie z katarem, tylko z poważnymi schorzeniami neurologicznymi. I jeśli nie dam im maksimum mojej uwagi, mogę nie dostrzec tego, co najważniejsze. Ich rodzice przynoszą ze sobą wielokrotnie dokumentację medyczną grubą jak książka telefoniczna. Ja muszę się z tymi wynikami badań zapoznać, ocenić je. Chcę zresztą dać tym ludziom możliwość zapytania mnie o wszystko, co ich nurtuje. Jeśli nie będą czegoś wiedzieli albo nie będą przekonani do leczenia, które im proponuję, wpłynie to niekorzystnie na proces terapii. Absolutnie nie wolno na to pozwolić. Zawsze trzeba też pamiętać, że oni zmagają się z ciężarem, który przerasta ich siły. Potrzebują wsparcia kogoś, kto ich rozumie. Czasami więc wizyta trwa godzinę, dwie lub dłużej.

W polskich warunkach luksus, na który niewielu lekarzy może sobie pozwolić…

– Niestety, wiem o tym. Dlatego słyszałem tyle skarg ze strony dyrekcji, kiedy jeszcze pracowałem w przychodni szpitalnej, bo wizyty trwały zbyt długo. Ale to nieprawda! One trwały po prostu tyle, ile musiały trwać. Na Zachodzie to oczywiste. Niemiecki neurolog dziecięcy przyjmuje o połowę mniej pacjentów niż polski. (…) Odpowiednia ilość czasu i uwagi poświęcona choremu jest podstawą do postawienia dobrej diagnozy.
Kiedy byłem bardzo młodym lekarzem i przygotowywałem pacjentów do leczenia operacyjnego, na oddział została przyjęta ośmioletnia dziewczynka. Rozpoznanie: padaczka oporna na leki. Ale jej napady wyglądały nietypowo – zaczynały się, kiedy przychodziła pielęgniarka, by podać jej lekarstwa. Dziecko wówczas wpadało w szał, krzyczało, płakało. Wszyscy uważali, że tak wygląda u niej atak. Coś mi jednak nie pasowało. Poprosiłem starszego kolegę, neurologa, i koleżankę z psychiatrii, żeby skonsultowali ten przypadek. Próbowali, kręcili głowami, ale nic nie potrafili doradzić. Tymczasem dziewczynka szalała, cały oddział był postawiony na baczność. Wziąłem książkę z zakresu farmakologii, zacząłem czytać i po przemyśleniu całej sytuacji postanowiłem podać jej znany lek uspokajający. I zapadła cisza, dziewczynka zasnęła. Napady się skończyły. Gdyby to była padaczka, lekarstwo nie przyniosłoby takiego skutku. (…) Wyglądało na to, że ataki wcale nie miały związku z epilepsją, wyglądały raczej jak eksplozja strachu. Zadzwoniłem do lekarki, która przysłała do szpitala pacjentkę na diagnostykę. Po dłuższej rozmowie wyciągnąłem z niej informację, że dziewczynka była świadkiem tego, jak jej matka została wykorzystana seksualnie. Poprosiłem więc tę kobietę o rozmowę na temat córki. Potwierdziła, że taka sytuacja się zdarzyła, że było to traumatyczne przeżycie dla nich obu. Wystarczyło na krótko włączyć leki uspokajające, zapewnić i jej, i mamie wsparcie psychologa w poradzeniu sobie z tą trudną sytuacją i problem minął. (…) Powinniśmy dzieci wprowadzać w dorosłość delikatnie, tłumacząc im świat i jego zawiłości, zapewniać im ochronę, jakiej potrzebują. (…)

Mówiąc: my, ma pan na myśli nas, rodziców?
– Też. Bo naszym zadaniem jako lekarzy jest rodzicom uświadamiać tę prostą zależność, że jeśli lekceważą lub po prostu nie zauważają emocji dzieci, wyrządzają im krzywdę. Stąd bierze się wiele problemów wieku dziecięcego.

Przykładem schorzenia, które bardzo często ma swoje początki w psychice, są tiki. (…) Ocenia się, że nawet 20% dzieci może na nie cierpieć w pewnym okresie życia. Ale ostatnio trafił do mnie chłopiec z wyjątkowo nasilonymi tikami: krzyczał, podskakiwał, prężył się. W pewnym momencie te zupełnie niezależne od jego woli zachowania całkowicie zaczęły zaburzać jego funkcjonowanie. Rodzice byli już z nim u wielu lekarzy, nikt nie potrafił mu pomóc. Rozmawialiśmy blisko dwie godziny. (…) Zasugerowałem w pewnej chwili, że w życiu tego dziecka wydarzyło się coś, co silnie wpłynęło na jego psychikę i doprowadziło do rozwoju tego schorzenia. (…) Omówiliśmy problemy, które mogły doprowadzić do powstania tików. Poradziłem, żeby zapisać syna na zajęcia karate. Zauważyłem bowiem, że jeśli chłopcy z takimi problemami zaczynają uprawiać sporty walki, (…) po pewnym czasie nabierają pewności siebie, zaczynają lepiej funkcjonować w środowisku rówieśników, a męczące objawy się cofają. (…)

Pamiętam też pewnego nastolatka, którego przyprowadzili bardzo zaniepokojeni rodzice. Do niedawna wzorowy uczeń, spokojny, uśmiechnięty, nagle zmienił się nie do poznania. W szkole ma problemy, wdaje się w bójki, w domu też stał się agresywny, krzyczy, nie panuje nad sobą. Zbadałem chłopca neurologicznie, porozmawiałem z nimi i w pewnym momencie poprosiłem rodziców, by zostawili mnie z pacjentem sam na sam. Już na początku wizyty, kiedy matka powiedziała mi, że są z mężem po rozwodzie, domyśliłem się, w czym może tkwić problem (…). Zaczynam delikatnie – pytam o szkołę, o kolegów, o to, jakie przedmioty go interesują, on odpowiada, ale nagle przerywa i zaczyna strasznie płakać. Szlocha, wręcz się zanosi: „Ja nie mogę zrozumieć, dlaczego mama i tata nie są już razem”. Pozwoliłem mu się wygadać, wypłakać, poczekałem, aż się uspokoił. Kiedy powiedziałem rodzicom, na czym polega kłopot, byli kompletnie zaskoczeni. (…)

Mówi pan o problemach tych dzieci tak, jak gdyby znał je pan z własnego doświadczenia…
– Bo tak jest. Sam byłem introwertycznym dzieckiem z – jak to oceniam dzisiaj – niewielkimi zaburzeniami emocjonalnymi. Miałem swój świat, w którym lubiłem się zamykać. (…) Myślę, że moi rodzice wielu moich głębokich przeżyć nie dostrzegali. Dzisiaj bardziej to rozumiem. Tata przez tyle lat chorował, a balansowanie na granicy życia i śmierci mogło sprawić, że stał się bardziej surowy, wymagający, chciał, żebyśmy się zahartowali, potrafili sobie w życiu radzić. Mama po jego śmierci została sama z naszą trójką – ja byłem, co prawda, pełnoletni, ale dopiero miałem zdawać po raz drugi na medycynę, a moje rodzeństwo było ode mnie sporo młodsze (…). Mama walczyła więc o to, by zapewnić nam byt. Mimo to bardzo mnie wspierała i wiedziałem, że zawsze mogę na nią liczyć. Potem dorosłem, z zamkniętego w sobie dziecka zmieniłem się w osobę umiarkowanie otwartą, zdobyłem wielu przyjaciół (…). Ale dobrze sobie zapamiętałem to uczucie bycia niezrozumianym, zlekceważonym przez dorosłych. Wiem, jak to boli i do czego może prowadzić.

Proszę sobie wyobrazić, że pana mama przychodzi do pana-lekarza z takim małym Markiem (…) z prośbą o radę. Co by jej pan powiedział?
– Pewnie to, co mówię wielu rodzicom, którzy trafiają do mojego gabinetu – żeby zdecydowanie większą uwagę zwróciła w stronę emocji tego dziecka. Żeby przyjrzała się temu, czego pragnie, o czym marzy, porozmawiała z nim o tym. Bo może sam nie ma odwagi do najgłębszych uczuć się przyznać.

Kiedyś przyszła do mnie pani z nastoletnią córką chorą na padaczkę. Dziewczyna miała mało napadów, była w dobrej formie, chodziło tylko o dopasowanie leku. Podczas rozmowy zauważyłem, że jest pomiędzy nimi spore napięcie, nie potrafiły się porozumieć. Zapytałem mamę, czy mógłbym przez chwilę sam porozmawiać z córką. Kiedy wyszła z gabinetu, zapytałem dziewczynę, o co chodzi. Okazało się, że marzyła o tym, by mieć konia. (…) Powiedziała o swoim pragnieniu mamie. Tymczasem ona zbyła ją żartem, że na dziesiątym piętrze ciężko byłoby im tego konia trzymać. Pokłóciły się i od tamtej pory nie dogadują się ze sobą. Dziewczyna bardzo to przeżywała. Kiedy poprosiłem na rozmowę mamę, zdziwiła się, o co mi chodzi. Przecież nie mają warunków do tego, by kupić konia. Oczywiście, to jasne! Ale przecież nie o to chodzi. Jeśli ma się świadomość, że twoje dziecko ma wielkie marzenie, to trzeba z nim o tym uczciwie i poważnie porozmawiać. Wytłumaczyć, może poszukać jakichś innych rozwiązań tej sytuacji, np. zaproponować wyjazd na wakacje w siodle. Ważne jest to, żeby utrzymać komunikację z dzieckiem, żeby ono czuło się zrozumiane. (…)

Myślę, że dzieci są niezwykle wyczulone na osoby, które szanują i akceptują ich emocje. Może dlatego moi mali pacjenci nie boją się mnie, mają do mnie zaufanie i tak dobrze się rozumiemy. Wiedzą, że nie ma takiej możliwości, bym ich zawiódł. I mają rację.

Fragmenty książki Doroty Mirskiej-Królikowskiej Marek Bachański, doktor od spraw niemożliwych. Cała prawda o leczeniu marihuaną, Edipresse Książki, Warszawa 2017.

Wydanie: 19/2017, 2017

Kategorie: Zdrowie

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy