Wymóżdżanie

Pieczołowicie przygotowywany przez PiS projekt dekomunizacyjny ma być oczywiście młotem na czarownice, którym bez trudu rozbijać się będzie głowy przeciwników politycznych. Widzimy to jednak już teraz i ledwo rektor Uniwersytetu Gdańskiego, prof. Ceynowa, wraz z prof. Włodarskim wymyślili zabawny sposób, jak powstrzymać bezprawną lustrację profesorów, zamieniając ich w asystentów, zaraz nazajutrz obaj okazali się agentami służb tajnych, broniącymi swojej skóry. Są to chwyty łatwe, gdy ma się w ręku prokuraturę, IPN i zawsze usłużny w takich sytuacjach tygodnik „Wprost” i nie potrzeba do tego aż ustawy dekomunizacyjnej, wystarczy zwyczajna deubekizacja (oto jak swobodnie, na co dzień, zaczynamy już mówić językiem Kaczyńskich!).
Zapominamy jednak, że działania Kaczyńskich nie są tylko zwyczajną dintojrą, lecz mają być także krucjatą. Celem wszelkich krucjat są oczywiście zyski, rycerze krzyżowi powracali ze swoich wypraw nie tylko zarażeni syfilisem, lecz także obładowani złotem, bajeczne skarby sprowadzili też do Europy konkwistadorzy, podbijający Amerykę Południową. I zawsze na ich sztandarach wyhaftowane były ideały zbawienia i prawdy, usprawiedliwiające rabunek, morderstwa i bezprawie.
Celem krucjat było też starcie z powierzchni ziemi pogańskich cywilizacji i triumf prawdziwej wiary, co w wypadku zwłaszcza Ameryki Łacińskiej oznaczało bezpowrotne zniszczenie dorobku kulturalnego Majów, Inków czy Azteków, cofające o setki lat kulturę ludzkości.
Krucjata w ujęciu PiS ma zniszczyć przeszłość. Jedną z jej form ma być – i już jest – zniszczenie zarówno materialnych, jak i symbolicznych śladów po cywilizacji niewiernych, jaką była nie tylko Polska Ludowa, ale cały wręcz ruch socjalistyczny, prowadzący do tej herezji. Podobnie więc jak konkwistadorzy niszczyli tajemnicze rzeźby i świątynie Indian, tak dzisiejsi krzyżowcy obalają pomniki, niszczą tablice pamiątkowe i inne symbole złowrogiej cywilizacji. Z tablic znaczących nazwy ulic zniknąć mają zarówno nazwiska, jak i pojęcia kojarzące się z minionym okresem, przy czym oskardy współczesnych konkwistadorów kopią głęboko i za herezję PRL odpowiadają nie tylko Nowotko czy Gierek, nie tylko PPR czy PZPR, ale także Okrzeja i Waryński, PPS Piłsudskiego i Pierwszy Proletariat.
Nie jest łatwo zrozumieć logikę fanatyzmu. W środowiskach i cywilizacjach wolnych od tego uczucia, a są takie, historię traktuje się jako proces ciągły, w którym poszczególne okresy nawarstwiają się na siebie, a wszystkie razem składają się na współczesną świadomość narodów. Wycięcie jednego choćby segmentu, nawet gdyby był to segment chory, powoduje deformację całości i uniemożliwia rozwój, który polega na rozsądnym przemyśleniu błędów i grzechów, aby unikać ich w przyszłości.
Fanatyzm nie zna takiego rozumowania. Jego stosunek do historii i teraźniejszości jest zabobonny. Fanatyk wierzy, że otarcie się o zło zaraża duszę i deprawuje umysł. Motywacją PiS-owskiej wersji dekomunizacji jest argument, że otarcie się przechodnia o ulicę Gwardii Ludowej na przykład, o pomnik radzieckiego żołnierza, który zginął nad Wisłą, lub zastanowienie, kim właściwie był Gomułka, jest jak pocałunek szatana i powoduje refleksję. Takie argumenty czytamy w prasie jako cytaty osób dzisiaj miarodajnych, radnych czy polityków.
Dekomunizacja PiS-owska w doborze swoich argumentów miota się pomiędzy rozmaitymi kryteriami. Są to kryteria ideowe, a więc skierowane przeciwko ideologiom socjalistycznym, religijne, a więc śledzące bluźnierstwo, wreszcie narodowe, piętnujące zdradę narodową. Najciekawsze są te ostatnie. Zdrajcami narodu są ludzie, którzy walczyli i ginęli za Polskę, tyle że ta Polska miała nie być prawicowa ani kaczyńska. Nie wiadomo też, jak głęboko tkwi zdrada, skoro dewiacja polityczna sięga aż Waryńskiego. Nie wiadomo, czy zdrajcami narodu powinni być tylko ludzie, którzy w toku II wojny światowej, po Teheranie i Jałcie, doszli do trafnego wniosku, że Polski innej niż znajdująca się pod wpływem ZSRR nie ma i przez długie lata nie będzie, czy też na przykład należy tu również dynastia Wazów, która wciągnęła Polskę w wyniszczającą wojnę zwaną „potopem”, który na trwałe zachwiał jej potencjałem gospodarczym i rozpoczął jej upadek? A więc, praktycznie, nie wiemy, czy zburzyć kolumnę Zygmunta, a także przemianować jakoś Stanisławowskie Łazienki, ponieważ Stanisław August flirtował z carycą nie tylko erotycznie, lecz i politycznie.
W momencie, kiedy przyjmujemy, że istnieją fakty, zdarzenia, postacie i symbole, które posiadają działanie toksyczne i dlatego właśnie trzeba je zniszczyć i wymazać, jedyną pewną receptą staje się wymóżdżenie społeczeństwa. Pomysł wymóżdżenia nie jest wcale czystą fantazją. Już dość dawno temu Ludwik Dorn, wicepremier i człowiek należący do myślącego jądra PiS, nie zaś jedynie do biegnącej za koniunkturą sfory, wprowadził do obiegu wyraz „wykształciuchy”, który zrobił niezwykłą karierę. Wyraz ten jednak przez długi czas uważany był za barwny slogan, mający zyskać przychylność narodowej ciemnoty, która instynktownie nienawidzi inteligencji, co bardzo trafnie analizował w jednym z felietonów Ludwik Stomma. Aliści całkiem niedawno tenże Dorn udzielił „Dziennikowi” wywiadu – na który zwrócił już uwagę w „Gazecie Wyborczej” Marek Borowski – w którym mówi całkiem serio, że myśląc politycznie, trzeba machnąć ręką na tzw. inteligencję humanistyczną – a więc historyków, socjologów, psychologów, antropologów, kulturoznawców etc., nie mówiąc już o artystach czy pisarzach – i skoncentrować uwagę na inteligencji technicznej. Na uniwersytetach, twierdzi Dorn, już przed wojną wykluwały się postawy liberalne i lewicowe, podczas gdy na politechnikach panował duch patriotyczny i endecki, co podobno razem z Dornem zauważył też któryś z Kaczyńskich.
Co do faktów jest to nie całkiem prawda, przedwojenna Politechnika Warszawska wychowała na przykład takich ludzi jak Marian Spychalski czy Albrechtowie, a więc niemal „ojców założycieli” PRL, ale nie o to chodzi. Nie chodzi też o to, że stereotyp inteligenta technicznego jako osoby wymóżdżonej, niepodatnej na wytwarzane przez humanistów miazmaty i wątpliwości intelektualne jest silnie obraźliwy. Chodzi natomiast o to, że na podobny pomysł przed Dornem i Kaczyńskim wpadł już w okresie pięciolatek Józef Stalin. To on, wystrzelawszy mędrkujących na tematy społeczne ideologów i humanistów, wymyślił ideał wymóżdżonego technika, zajętego wyłącznie produkcją, któremu nawet przy najsilniejszych wstrząsach wylać się może z głowy tylko trochę surówki, nigdy zaś żadna myśl niepraworządna. Można to było oglądać w radzieckich filmach i czytać w socrealistycznych powieściach.
Ten krąg, jaki zatacza obecnie myśl dekomunizacyjna, może się wydać zdumiewający.
W istocie jednak jest to więcej niż prawidłowość.

Wydanie: 15/2007, 2007

Kategorie: Felietony

Komentarze

  1. Agnieszka S. (@AgnieszkaAleksS)
    Agnieszka S. (@AgnieszkaAleksS) 7 marca, 2018, 17:27

    bzdury, bzdury, próbujące wymóżdżyć wyznające tradycyjne wartości polskie społeczeństwo lewackie bzdury; np. ulica Okrzei cały czas istnieje choćby w Szczecinie – to tylko jeden z przykładów; co za lewacka kłamliwa propaganda!

    Odpowiedz na ten komentarz

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy