Od wyniku lewicy zależy, czy uda się pokonać PiS

Od wyniku lewicy zależy, czy uda się pokonać PiS

Kampania na starcie. Jeszcze nie zaczęli, a już Platforma atakuje lewicową koalicję

Kampania wyborcza właśnie się zaczyna, ale ktoś złośliwy mógłby powiedzieć, że oto się kończy. Wyraźnie bowiem szef największej partii opozycyjnej Grzegorz Schetyna uznał, że przegra z PiS, więc już zaczął grę o to, co po wyborach, co po jesiennej porażce. Chce całkowicie przejąć Platformę Obywatelską i zniszczyć lewicę, tak by zostać jedynym reprezentantem opozycji. Kaczyński jest na drugim planie.

Bo o czym świadczą działania Schetyny? Pewne wątpliwości można jeszcze było mieć dwa tygodnie temu, gdy wyrzucał Sojusz Lewicy Demokratycznej z koalicji. Wtedy można było spekulować, że uznał Koalicję Europejską za porażkę i szuka nowych wariantów dotarcia do antypisowskich wyborców. Czyli chciałby poszerzać wpływy opozycji trochę na zasadzie: maszerujemy oddzielnie, uderzamy razem. Tak to tłumaczyli związani z PO publicyści, wołając przy tym, że najważniejszą teraz rzeczą dla ugrupowań opozycyjnych jest zawarcie paktu o nieagresji, żeby nowe trzy bloki atakowały nie siebie nawzajem, tylko PiS.

A co się dzieje po dwóch tygodniach? Mamy ciągłe ataki ze strony Platformy, jej polityków i publicystów, na lewicę. Tak było po Marszu Równości w Białymstoku, kiedy lewica postanowiła zorganizować wiece poparcia dla środowisk LGBT. Barbara Nowacka głośno ją krytykowała za te działania. I strofowała niedawnych kolegów, że powinni milczeć. „Jestem zdumiona, że to robią ludzie z Razem i Wiosny. Rozmawiam z mieszkańcami Białegostoku i oni zwyczajnie proszą o spokój”, pouczała w radiu TOK FM.

Chwilę potem Platforma ogłosiła listy wyborcze, jedynki, dwójki i trójki. Z triumfem dodając, że ma na tych listach polityków SLD. Po co? Jak tłumaczyli politycy PO – żeby poszerzać lewe skrzydło, przyciągać wyborców lewicowych.

Co to oznacza w praktyce? Wedle najprostszej logiki gdyby Schetyna chciał poszerzać lewe skrzydło, nie wyrzucałby SLD z koalicji, a nawet próbowałby przyciągnąć inne ugrupowania z tej strony sceny politycznej.

Nie tyle więc o poszerzanie PO mu chodzi, ile o osłabienie lewicowej koalicji. O odebranie jej części wyborców. O jakim pakcie o nieagresji w tej sytuacji możemy mówić?

D’Hondt daje i odbiera

Ale poczynania Schetyny mają też inne konsekwencje – wzmacniają PiS. I to nie tylko dlatego, że skłócają ugrupowania opozycji. Działa po prostu słynny system D’Hondta! Ten sposób liczenia głosów faworyzuje duże partie, a osłabia mniejsze. W polskich warunkach ta granica leży gdzieś na poziomie 12-13% poparcia. Ugrupowaniom, które spadają poniżej tej granicy, system mandaty zabiera.

W praktyce wygląda to tak: w roku 2011 Ruch Palikota otrzymał 10% poparcia i zdobył 40 mandatów. A SLD – 8,24% i tylko 27 mandatów.

Dziś sondaże dają lewicy ok. 10-11% poparcia. A to można przeliczyć na ok. 40-45 mandatów. Jeżeli poparcie dla niej będzie niższe – dostanie znacznie mniej mandatów, a nadwyżka zostanie podzielona między dużych – PO i PiS. Sytuacja jest więc taka, że wszystkie ataki na ugrupowania lewicowe osłabiają obóz anty-PiS. Każde sześć mandatów wyrwanych lewicy oznacza wzmocnienie PiS o trzy miejsca w Sejmie. A jeżeli udałoby się zepchnąć lewicowców pod próg wyborczy? Tak, żeby nic nie dostali? Wówczas ich pulą podzielą się najwięksi, najbardziej zatem wzmocni się PiS, tak jak to zresztą było w roku 2015.

Co zaskakujące, ten scenariusz odpowiada Grzegorzowi Schetynie!

Czystka w PO

Przed wyborami do Parlamentu Europejskiego i Schetyna, i publicyści PO mówili, że Koalicja Europejska to najlepsze rozwiązanie, właśnie ze względu na system D’Hondta. Potem twierdzili, że trzeba do wyborów iść oddzielnie, żeby zbierać różnych wyborców. A teraz, gdy opozycja jest podzielona na trzy bloki, Platforma zajmuje się zwalczaniem dwóch pozostałych. Osłabianiem ich szans. Choć z prostej matematyki wynika, że im silniejsze PSL i lewica, tym silniejsza antypisowska koalicja w przyszłym Sejmie.

A dlaczego nie przyjmuje tego Schetyna? Bo kieruje się inną logiką. Zakłada ona, że PiS wygra najbliższe wybory, ale potem, na skutek błędów w polityce gospodarczej, będzie musiało oddać władzę. A jedyną siłą na placu boju będzie wówczas PO. I to PO podporządkowana Schetynie.

Ten sposób myślenia można było zauważyć podczas prezentacji list wyborczych przez Platformę. Jedynki, dwójki i trójki PO przeanalizował portal Oko.press. Oto krótki cytat: „99 osób na 123 »jedynek, dwójek i trójek« na listach wyborczych KO było już w Sejmie, Senacie czy PE (80%). 28 osób to ścisła elita Platformy. Społeczników spoza partyjnego klucza doliczyliśmy się czworga. Zwyciężył partyjny punkt widzenia”.

Platforma na czele idącej do Sejmu armii postawiła partyjnych działaczy, i to tych wiernych Schetynie. Opozycja wewnątrzpartyjna, ci, którzy mogą zagrozić przewodniczącemu, została wycięta. Szumnie zapowiadane otwarcie na działaczy społecznych, na przedstawicieli KOD, Obywateli RP, środowisk, które najsilniej protestowały przeciwko PiS i jego polityce, na lekarzy, nauczycieli, prawników, samorządowców, tzw. ludzi dobrej woli, okazało się humbugiem. Schetyna znów wszystkich ograł.

Klasycznym przykładem jest historia jednej z organizatorek strajków na rzecz opiekunów osób niepełnosprawnych – Iwony Hartwich. Najpierw obiecano jej trzecie miejsce na toruńskiej liście PO. Ale wylądowała na siódmym. I z tej uprzejmości z hukiem zrezygnowała. W świat poszła też informacja, że dobre miejsce na swojej liście zaproponowała jej lewica. Dlatego Schetyna czym prędzej ogłosił, że Iwona Hartwich ma na liście PO miejsce numer 3. Widać więc, że załatwia się z nim sprawy jak z Kaczyńskim – trzeba mieć siłę.

Senat – czy wybuchnie afera?

O tym, że Schetynie bardziej zależy na wyzerowaniu lewicy jako takiej niż na pokonaniu PiS, świadczy jeszcze inna sprawa. Otóż ogłaszając wspólny start, liderzy lewicowi wezwali Platformę do zawarcia tzw. Paktu Senackiego. Czyli do stworzenia wspólnej listy kandydatów do Senatu. To ważna sprawa – Senat w Polsce może blokować ustawy sejmowe, ma inicjatywę ustawodawczą, może współdziałać z prezydentem. Dlatego może być bardzo efektywnym miejscem walki z PiS. Ale trzeba mieć w nim większość. Tymczasem większość (62 mandaty) ma PiS.

Jak go odbić? Politycy lewicowi dokładnie to wyliczyli. Okręg po okręgu. Te wyliczenia przedstawili Schetynie. Wynika z nich jednoznacznie, że jeżeli opozycja pójdzie do walki o Senat osobno, to weźmie trzydzieści parę mandatów, a większość zdobędzie PiS. Jeśli pójdzie razem – właśnie ona wygra. Powód jest prosty – senatorów wybieramy w okręgach jednomandatowych, większościowych, jeżeli więc głosy opozycji rozbiją się na dwa ugrupowania, wygra ten trzeci. Prześledźmy to na przykładzie – kandydat PiS ma 45% poparcia, PO – 40%, a lewicy – 15%. W tej konfiguracji mandat bierze PiS. Ale gdy opozycja wystawi wspólnego kandydata – bierze wszystko.

Lewica ma to zresztą bardzo dokładnie policzone. I okazuje się, że w zależności od stopnia popularności kandydatów i od kampanii wyborczej opozycja może zdobyć między 54 a 61 mandatów. Co w porównaniu z wyborami w 2015 r. dałoby jej dodatkowe 27 mandatów! I co się stało? Schetyna dostał propozycję Paktu Senackiego, dostał wyliczenia ekspertów lewicy i do tej pory na tę propozycję nie odpowiedział. Najwyraźniej perspektywa zdobycia przez opozycję dodatkowych 27 mandatów go nie interesuje. Nie interesuje go większość w Senacie. Jak to możliwe?

Po prostu nie interesuje go taka sytuacja, w której musiałby się układać z ugrupowaniami lewicowymi. W której w ogóle lewica by istniała. Pewnie też zakłada, że ogłosi swoich kandydatów jako pierwszy, żeby później móc oskarżać lewicowców, że wystawiając swoje listy, osłabiają opozycję. Liczy, że wyborcy lewicy oddadzą w takiej sytuacji głos na PO.

Nie wiadomo jeszcze, jak się skończy sprawa Paktu Senackiego. Czy Platforma przyjmie tę propozycję, czy nie. Teoretycznie jest ona dla ludzi PO korzystna, bo zyskają dodatkowe fotele senatorów. No i opozycja może zdobyć Senat. Ale czy o to toczy się gra?

Lewica czy plastelina?

W tym wszystkim jedno jest frapujące – wiara Schetyny i jego ludzi, że gdy zostaną zniszczone partie lewicowe, wyborcy lewicy oddadzą głos na PO. Już wybory europejskie pokazały, że tak nie będzie, bo ponad milion głosów padło na Wiosnę i Lewicę Razem. Doceńmy to, bo przecież propaganda, że to głosy zmarnowane, była potężna.

Jednak wiara Schetyny w przerzucenie się lewicowych wyborców na PO wynika chyba z czegoś innego. Przede wszystkim z pewnego doświadczenia. Z tego, że sympatycy lewicy są wobec lewicowych partii wyjątkowo nielojalni i chętnie głosują na inne ugrupowania. Tak było chociażby w 2015 r., kiedy wyborcy, często jeszcze związani emocjonalnie z Polską Ludową, głosowali na PO, na Nowoczesną, a nawet na PiS. Jeżeli wtedy można było ich przyciągnąć, dlaczego miałoby to się nie udać tym razem?

Nasuwa się więc pytanie, dlaczego wyborcy lewicowi nie lubią swoich partii. Odpowiedź daje częściowo niedawna prezentacja list PO. Jeśli Platformie tak łatwo poszło skaperowanie kilku polityków SLD, o czym to świadczy? Głównie o tym, że są to ludzie z marnego materiału. Że lewicowe postulaty traktowali instrumentalnie i kiedy pojawiła się okazja, nie mieli oporów przed przeskoczeniem z ław lewicy do ław chadecji. Przypomnijmy – z list PO startować będą m.in. były szef SLD i były kandydat tej partii na prezydenta Grzegorz Napieralski oraz była kandydatka tej partii na premiera Barbara Nowacka. Kandydowali oni do najwyższych stanowisk, popierały ich setki tysięcy ludzi. I co? To ich kandydowanie okazało się wielkim oszustwem. Za fotel w Senacie czy Sejmie służą dziś Schetynie. W paskudnej roli politycznego trofeum i piesków do obszczekiwania ludzi, którzy kiedyś na nich pracowali.

Trudno bowiem uwierzyć, że są w PO, bo w sprawach programowych Platforma ma zamiar ustępować lewicy. Dowodem tego jest jej stosunek do osób LGBT. Podobnie jak wcześniejsze ruchy, takie jak wrzucenie obywatelskiego projektu „Ratujmy Kobiety” do kosza, podniesienie wieku emerytalnego, zmniejszenie emerytur funkcjonariuszom z czasów Polski Ludowej (PO była w tym dziele przed PiS), hołdy składane „żołnierzom wyklętym” i faszystowskim kolaborantom z NSZ, wreszcie opluwanie Polski Ludowej. I stosunek do Kościoła.

Platforma jest partią wywodzącą się z Solidarności. Owszem, już dawno straciła jakąkolwiek ideowość, to raczej towarzystwo wyjadania konfitur. Ale kieruje się ona w działaniu pewnymi odruchami – a te są dalekie od lewicowych wyobrażeń. W kwestiach państwa prawa i obrony konstytucji lewicowy polityk może z ludźmi PO współpracować – nawet powinien. Jako koalicjant. Ale kiedy godzi się do nich przyłączyć, wyzbywa się podmiotowości, idzie po prostu na służbę.

Tymczasem, patrząc na historię SLD w ostatnich latach, widać wyraźnie, że nie brakowało tam ludzi z plasteliny, których niewiele oprócz posad interesowało. A to wyborcy dostrzegali. I to tłumaczy, dlaczego woleli oddać głos na innych.

Co z tą lewicą?

Ale może zbliżające się wybory to zmienią? Koalicja, zawierana trochę z musu, ma jedną zaletę – przeważają w niej ludzie ideowi, których wyborcy lewicowi nie będą musieli się wstydzić. Bo ci z plasteliny właśnie przeskoczyli do PO.

Lewicy pomagać będą jeszcze dwa czynniki. Po pierwsze, Schetyna. Szef PO walczy z nią brutalnie, z wdziękiem powiatowego aparatczyka. To musi budzić opór. Dodajmy jeszcze, że o ile do tej pory liderzy lewicowi przegrywali wizerunkowo z Tuskiem, o tyle teraz – stając w szranki ze Schetyną – to oni są górą.

Po drugie, w poprzednich wyborach platformerska propaganda wmawiała wyborcom, że głos na SLD jest głosem straconym. Bo może on zawrzeć sojusz z PiS, a może też nie przekroczyć progu, co PiS wzmocni. Dziś oba te argumenty są śmieszne. Bardziej prawdopodobna jest koalicja PO-PiS niż PiS z lewicą. Spójrzmy, kogo dwie główne partie wystawiły w Krakowie – PiS reprezentuje Jarosław Gowin, były wicepremier Platformy, a PO – Paweł Kowal, były wiceminister PiS. Panowie już walczyli ze sobą w 2007 r. Wtedy Gowin startował w barwach PO, a Kowal w barwach PiS. Teraz zamienili się partiami. Czy to nie śmieszne? Ze strony lewicy walczyć ma z nimi prof. Maciej Gdula, jeden z twórców Wiosny, któremu można zarzucić wszystko, tylko nie brak lewicowych korzeni i lewicowych poglądów.

Poza tym – to rzecz najważniejsza – jedynie dobry wynik lewicy daje szansę, że PiS może jesienne wybory przegrać. Innymi słowy, dziś głosowanie na mniejsze zło to głosowanie na lewicę.

Czy liderzy lewicowej koalicji będą umieli te sprzyjające okoliczności wykorzystać? Czy będą potrafili ułożyć atrakcyjne listy wyborcze? Z dobrymi nazwiskami? Warto zwrócić uwagę, że po raz pierwszy w lewicowej koalicji SLD będzie mniejszością. Układ wyborczych jedynek jest bowiem taki: Wiosna i SLD po 40%, Razem i UP – 20%. Czy to oznacza, że na listach pojawią się ludzie nowi, niezepsuci polityką? Czy będzie nowa jakość?

Przed polską lewicą otworzyło się okienko historii. Ale czy jej nowi liderzy to wykorzystają?

Fot. Jan Bielecki/East News

Wydanie: 2019, 32/2019

Kategorie: Kraj

Komentarze

  1. ireneusz50
    ireneusz50 5 sierpnia, 2019, 10:14

    pan Biedroń jest tym co łączy lewice,- każda miłości jest piękna, niektóra tylko śmierdzi.

    Odpowiedz na ten komentarz
  2. ireneusz50
    ireneusz50 5 sierpnia, 2019, 15:35

    folksdojcze niemieckiego rewizjonizmu dostają w dupę od żydowskiego imperializmu, z dwojga złego wolę żydowski imperializm jak niemiecki rewizjonizm, w sumie żydki w kilkusetletniej historii nas wykorzystywali ekonomicznie a Niemcy mordowali, na pewno nie możemy być samodzielni, bo jak historia uczy, Polska to głupi naród.

    Odpowiedz na ten komentarz

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy