Wypędzeni czy przesiedleni

Wypędzeni czy przesiedleni

Czy polscy historycy muszą wspierać działania Eriki Steinbach?

Ponad 50 mln ofiar pochłonęła II wojna światowa. Na 60-80 mln ludzi szacuje się liczbę tych, którzy w pierwszej połowie XX w. padli ofiarą masowych przemieszczeń ludności, wymuszonych różnymi okolicznościami. W Niemczech rozległo się wołanie o utrwalenie pamięci tych ofiar. Dlaczego nie, tylko jak? O to od pięciu lat toczy się spór niemal międzynarodowy.
Wywołała go przewodnicząca niemieckiego Związku Wypędzonych pani Erika Steinbach inicjatywą utworzenia w Berlinie Centrum przeciwko Wypędzeniom – muzealno-dokumentacyjno-archiwalnej ekspozycji. Sprzeciw najgłośniej rozległ się w Polsce. Czy z powodu samego już autorstwa pomysłu? To byłoby nie fair, bo nolens volens etykietkuje się wówczas z góry organizację i środowisko piętnem niekompetencji, A przecież również to środowisko przeszło w minionym półwieczu transformację. Źródłem sprzeciwu może być nie autor, a jedynie sposób, w jaki zamierza ten pomysł realizować. Przecież już od dawna instytucjonalne środowiska polskie

utrzymują przyjazne kontakty

ze środowiskiem przesiedleńczym, ziomkowskim. Bądźmy więc konsekwentni. Na naszej ziemi, za naszą zgodą, przy naszym udziale dokonano otwarcia kilkunastu cmentarzy Wehrmachtu, który do ostatniej chwili walczył o Endsieg Führera. Sama więc wola otwarcia centrum w nie naszym w dodatku kraju nie może budzić sprzeciwu, lecz pytanie, jak, na podstawie jakiego scenariusza, jakiej koncepcji.
Reklamówka Centrum przeciwko Wypędzeniom wydana przez ten związek stwierdza jednoznacznie, że realizatorem ma być „Fundacja niemieckich wypędzonych z ojczyzny”. Pogłoski, że Erika Steinbach zdecydowała wystąpić z fundacji, by nie obciążać pomysłu wyłącznym stemplem Związku Wypędzonych, zostały zdementowane. Formalno-prawnie nikt nie może pani Steinbach zabronić urzeczywistnienia tego zamiaru, sparaliżować go mogą jedynie respekt wobec niechętnej pomysłowi opinii zarówno wewnątrzniemieckiej, jak i zagranicznej oraz kłopoty finansowe, Wsparcie finansowe, jakie Erika Steinbach otrzymała dotychczas od kilku landów, nie jest zobowiązaniem wiecznym. Podobnie tylko 400 gmin spośród 12 tys. istniejących w Niemczech zadeklarowało pomoc. Wszystko to wszakże nie pokryje kosztów budowy i utrzymania centrum, skoro już przed laty w obiegu była szacunkowa wartość 8 mln euro.
Decydujące są środki z budżetu federalnego. Organ Związku Wypędzonych, „Deutscher Ostdienst” przypomniał w numerze grudniowym z 2005 r. kilka wypowiedzi pani Angeli Merkel sprzed objęcia kanclerstwa i późniejszych, wyrażających poparcie dla inicjatywy pani Steinbach.
Związek Wypędzonych uzyskał ponoć od Angeli Merkel pisemne zapewnienie, że może liczyć na finansowe wsparcie centrum w Berlinie. Działo się to jednak przed wyborami parlamentarnymi. Koalicja chadecko-socjaldemokratyczna, która jesienią 2005 r. przejęła w Niemczech władzę, wykluczyła wspieranie centrum z budżetu federalnego. Przeciwko pomysłowi centrum wypowiedziały się Kościoły katolickie i ewangelickie, SPD oraz wpływowe kręgi opinii publicznej. Zaprotestowały także środowiska żydowskie, a ich głos z wiadomych powodów znaczy w Niemczech wiele. Nieprzypadkowo

wiadomość o reakcji Żydów

dotarła do mnie z prasy polskiej, bo w mass mediach niemieckich została solidarnie przemilczana, co ma swoją wymowę.
Powstanie wielkiej koalicji stworzyło więc nową sytuację. Dlatego już w deklaracji rządowej pani kanclerz zapewniła wprawdzie, że w Berlinie „znaczącym znakiem” należy zachować pamięć o cierpieniach wypędzonych, jednak nie wymieniła centrum, lecz wskazała na Europejską Sieć Pamięć i Solidarność jako odpowiednią podstawę szukania kompromisowego porozumienia. Na tę alternatywę wskazali prezydenci Kwaśniewski i Rau podczas spotkania w Gdańsku w 2003 r. Również premier Kazimierz Marcinkiewicz poparł tę ideę. Przy okazji warto przypomnieć, że Angela Merkel już jako szefowa rządu potwierdziła stanowisko poprzedniego kanclerza, Gerharda Schrödera, iż rząd federalny nie widzi podstaw, by zgłaszać wobec Polski jakiekolwiek żądania odszkodowawcze. Od Powiernictwa Pruskiego występującego z takimi żądaniami odcięła się w imieniu Związku Wypędzonych także Erika Steinbach.
Chociaż nie wiadomo, czy i kiedy modelowane przez Erikę Steinbach centrum powstanie, ma ona już dzisiaj powody do cichej satysfakcji, nie zdając sobie być może z tego sprawy. Jej inicjatywa wywołała bowiem i nagłośniła sam temat, nie tylko w Niemczech, lecz także za granicą. Powodów do cichej satysfakcji ma przewodnicząca Związku Wypędzonych więcej. Pod patronatem samego prezydenta RFN otwarto w Bonn wystawę, ilustrującą historie ucieczek, następnie przymusowych wysiedleń i wypędzeń Niemców. Wystawa pomyślana jako objazdowa trafi wiosną 2006 r. do Berlina, następnie w 2007 r. do Lipska i dalszych miast. Niezależnie od tej wystawy sam Związek Wypędzonych zapowiedział otwarcie jesienią 2006 r. własnej ekspozycji poświęconej „ucieczkom i wypędzeniu” ludności niemieckiej z Europy Wschodniej. Ekspozycja ta nie jest pomyślana jako konkurencyjna czy też polemiczna z wystawą bońską, bo tę ostatnią Związek Wypędzonych przyjął z aprobatą, choć nie całkiem usatysfakcjonowany, ponieważ za dużo miejsca poświecono tam procesowi integracji wysiedlonych w powojennych Niemczech, zamiast więcej uwagi skierować na „ucieczkę i wypędzenia”. Prawdopodobnie wystawa przygotowywana na jesień przez Związek Wypędzonych będzie jednocześnie czymś w rodzaju roboczego scenariusza dla Centrum przeciwko Wypędzeniom.
Czy wystawa w Bonn, koncentrująca się zdecydowanie na cierpieniach ludności niemieckiej, może służyć jako modelowe rozwiązanie kontrowersyjnego obecnie tematu? Wprawdzie nie widziałam samej wystawy, otwartej 1 grudnia 2005 r., jednakże mam przed sobą dwustustronicowy „Begleitbuch” (coś w rodzaju przewodnika-scenariusza wystawy), z którego zwiedzający się nie dowie, że Polska ucierpiała w tej wojnie najbardziej, bo temat potraktowany został lakonicznie. Wypowiadam moje wątpliwości głośno, ponieważ spotkałem się już w kraju z opinią osób, które nie znając wystawy ani wspomnianej książki, sądzą, że być może ekspozycja mogłaby stanowić panaceum na spór wokół Centrum przeciwko Wypędzeniom.
Zwolennicy i przeciwnicy centrum weszli na ring, mimo że wizerunek centrum nie został bliżej zaprezentowany. Wydaje mi się, że inicjatywa byłaby do zaakceptowania, gdyby kraje bezpośrednio, dotkliwie związane z tematem otrzymały odpowiednią część powierzchni wystawowej, którą mogłyby suwerennie zagospodarować. Nie sposób bowiem zaakceptować

jako jedynego reżysera

całej problematyki przymusowych wysiedleń Związek Wypędzonych. W jego kształtowaniu winni mieć współgłos także inni. Dziwiłbym się, gdyby Fundacja Związku Wypędzonych zgłosiła weto wobec takiego rozwiązania. Ukształtowany suwerennie obraz polskich cierpień byłby właściwie jedynym jak dotąd w Niemczech trwałym, muzealnym śladem naszych losów wojennych.
Nic by zresztą się nie stało, gdyby centrum zasięgnęło opinii także innych historyków zagranicznych, np. Duńczyków. Podczas grudniowego spotkania w 2005 r. w Travemuende, poświęconego pytaniu, jak upamiętnić masowe wysiedlanie ludności, usłyszałem ciekawostkę, że ok. ćwierć miliona Niemców uchodzących ze wschodu przerzucono pod koniec wojny drogą morską do… Danii. Pierwszy statek z uchodźcami przycumował tam 11.02.1945 r.
Europejska Sieć Pamięć i Solidarność powołana została jako próba wyjścia ze ślepego zaułka sporów wokół Centrum przeciwko Wypędzeniom. Inicjatywa zrodzona jeszcze za kanclerstwa Gerharda Schrödera ma jednak na razie ubogi scenariusz, jest raczej hasłem wywoławczym, podobnie zresztą jak centrum, do którego także nieupubliczniono bliższego scenariusza. Do pewnych szczegółów planowanego centrum dotarł niemiecki historyk, dyrektor Centrum Badań nad Antysemityzmem, Wolfgang Benz, i podzielił się refleksjami na łamach renomowanej „Sueddeutsche Zeitung” z 3 stycznia br. Nie są to refleksje dla centrum korzystne. Mnóstwo zarzutów ciężkiego kalibru, takich jak próba dyskretnego kojarzenia wypędzeń z Holokaustem, „zamiar upamiętnienia przede wszystkim cierpień niemieckich”, nazywanie miejsc odosobnienia, w których przejściowo trzymano Niemców, „obozami śmierci” itp. Dlatego zdaniem naukowca, „aż do osiągnięcia kompromisu trzeba się spierać o odpowiednią ekspozycję”. To wszakże można osiągnąć jedynie, jeżeli „treść i formę takiej ekspozycji przedyskutuje reprezentacja międzynarodowa”.
Wydaje mi się, że jeżeli udałoby się uzgodnić pewne elementarne kryteria prezentacji tematu, to w takiej skorygowanej formule mieścić by się mogło także Centrum przeciwko Wypędzeniom. Dlaczego spotkanie historyków zainteresowanych krajów miałoby być nierealne? Przeciwstawianie sobie modeli ekspozycji prowadzi bowiem na niebezpieczne bezdroża. Ruchu w tym kierunku należy chyba oczekiwać od pomysłodawcy centrum.
Po tym szkicowym siłą rzeczy bilansie dotychczasowych pięcioletnich sporów kilka uwag na marginesie tematu.
Naszemu premierowi, Kazimierzowi Marcinkiewiczowi, który udzielił 2.12.2005 r. wywiadu „Frankfurter Allgemeine Zeitung”, w kilku bardzo emocjonalnie napisanych listach do redakcji wzięto za złe termin „przymusowe wysiedlenie” zamiast obowiązującego zdaniem ich autorów jedynie trafnego określenia „wypędzenie”. Padły zarzuty

„słodkie kłamstwo”, „manipulacja”.

Przypomnieć więc trzeba, że w postanowieniach poczdamskich, w najważniejszym przecież dokumencie, mowa jest o „transferze”, nieporównanie łagodniejszym określeniu niż użyte przez polskiego premiera. W pierwszych latach powojennych w obiegu było nawet w Niemczech jedno tylko określenie „uchodźcy”, chociaż żywych świadków tego przymusowego transferu było wówczas najwięcej. Termin „wypędzeni” pojawił się później. Także alianci okupujący Niemcy nie używali określenia „wypędzeni”. Nie widzę więc powodu, by zaraz reagować świętym oburzeniem i zastępować własnym, gdy ktoś posługuje się innym określeniem.
Jeżeli kierować się zdrowym rozsądkiem, za wypędzenie można uznać te wysiedlenia, które przyjęły brutalną formę. Przecież nieuchronne, logiczne było opuszczenie przez ludność niemiecką terenów przyznanych Polsce. Przesunięcie przez wielkie mocarstwa polskich granic siłą rzeczy wymusiło szukanie nowych domostw dla ludności polskiej i niemieckiej. Nierealne i potencjalnie wybuchowe byłoby tworzenie polskiej państwowości na ziemiach zachodnich i północnych przy wielomilionowej mniejszości niemieckiej. Ta ostatnia czułaby się zresztą podwójnie nieswojo w nowych, obcych jej warunkach ustrojowych. O przesunięciu granic zaś zdecydowano już w Jałcie bez najmniejszego udziału władz polskich. W Poczdamie gdzie alianci rzecz ostatecznie przypieczętowali, Polacy walczyli ze zrozumiałych względów już tylko o najlepsze dla nich rozwiązanie.
Reklamówka Związku Wypędzonych w jednym miejscu budzi zdecydowany sprzeciw, mianowicie głosząc, że jednym z celów fundacji jest usunięcie „niemal białej plamy, jaką los wypędzonych stanowi w świadomości publicznej”. Niezmiennym argumentem Związku Wypędzonych jest, że trzeba wreszcie przełamać tabu towarzyszące losowi Niemców z Europy Wschodniej i Środkowej. Tymczasem tabu to nigdy nie istniało bądź inaczej mówiąc, tysiąckrotnie zostało już przełamane. Sądzę, że nie przesadzam w twierdzeniu, iż obok Holokaustu właśnie problematyka „ucieczki i wypędzenia” Niemców ze wschodu udokumentowana została najbardziej w mass mediach, publikacjach książkowych, naukowych i popularnych oraz w postaci literackiej. Bibliografia tego ostatniego gatunku liczy ponad 2 tys. pozycji, a z pewnością autor tej benedyktyńskiej pracy nie odnotował wszystkich będących w międzynarodowym obiegu książek.
Wystawę bońską firmował swą obecnością na uroczystym otwarciu polski ambasador Andrzej Byrt oraz dwaj historycy, dr Piotr Madajczyk jako autor rozdziału „Wypędzenie ludności niemieckiej z Polski” i prof. Włodzimierz Borodziej jako „jeden z jej ojców chrzestnych” (określenie w „Begleitbuch”). Tymczasem już w tej księdze towarzyszącej uderzają poważne nieścisłości, tyczące polsko-niemieckiego styku. Czytam: „W wyniku I wojny światowej powstała II Rzeczpospolita. Nowemu państwu odstąpiono tereny zamieszkałe jednoznacznie przez większość niemiecką. Polsce przypadły duże części Prus”.

O trzech rozbiorach

ziem przedtem przecież polskich ani słowa. Podobnie w innym miejscu: „Z ziem, które stały się polskimi, Niemcy wyjeżdżali już od roku 1919, częściowo dobrowolnie, częściowo w wyniku polskich nacisków. Do połowy 1920 r. te wędrówki ludności stały się zjawiskiem masowym, szczególnie w Poznańskiem i w Prusach Zachodnich. [Pomorze – EG]. Nogami głosowało prawie 800 tys. ludzi”. Czytelnik niemiecki bądź obcokrajowiec nieocierający się bliżej o historię musi po takiej lekturze dojść do wniosku, że Polska narodziła się, obejmując tereny niemieckie.
Zdumiewający passus znajduję w rozdziale autorstwa dr. Madajczyka: „Relacja niemieckiego archiwum federalnego z roku 1974 szacuje na 60 tys. osób liczbę śmiertelnych ofiar niemieckich polskiego systemu nacisku. Liczbę tę można przyjąć jako górną granicę tych strat”. Tyle ma tu tylko do powiedzenia polskich historyk, faktycznie akceptujący tę liczbę bądź przybliżoną.
Postępując w ten sposób, Madajczyk przebija nawet Goebbelsa, który po wrześniu 1939 r. naliczył w Polsce 58 tys. niemieckich ofiar śmiertelnych. Zachodnioniemieccy publicyści i historycy, mający znacznie wcześniejszy i łatwiejszy dostęp do federalnego archiwum, w żadnym z niezliczonych przecież tekstów poświęconych powojennym losom Niemców na wschodzie nigdy i nigdzie nie operowali taką liczbą. Nawet w przybliżeniu. Nie znajduję jej nawet w kilku książkowych wydaniach specjalisty tematu, Alfreda M. de Zayasa. Opierając się na archiwum federalnym w Koblencji, wydano po wojnie dziesiątki tomów pt. „Ucieczki i wypędzenia”. Także w wielotomowej dokumentacji, której ukończenie archiwum federalne ogłosiło w roku 1974, nie ma tej ponurej sensacji. Śladu ani tej, ani podobnej liczby ofiar śmiertelnych, wymuszonych ponoć polskimi represjami nie znajduję także w książce Helgi Hirsch wyspecjalizowanej w tematyce przesiedleńczej. (Polskie wydanie „Zemsta ofiar. Niemcy w obozach w Polsce 1944-1950”, Warszawa 1999). Podobnie książka John Sack „Oko za oko. Przemilczana historia Żydów, którzy mścili się na Niemcach”, Gliwice 1995.
W kontekście represyjnym śmiertelnych ofiar rozgłosu w Niemczech Zachodnich nabrała jedynie wydana nakładem Ziomkostwa Górnoślązaków w latach 60. broszura „Piekło w Lamsdorf”, o powojennym obozie dla Niemców w Łambinowicach. Autor, lekarz obozowy, dr Heinz Esser, pisze tam, że prowadził „bardzo starannie listę zmarłych z zaznaczeniem przyczyn zgonu” i doliczył się blisko 6 tys. ofiar. Umieszczony na końcu spis zawiera jednak tylko 1462 nazwiska, w większości bez imienia lub miejsca zamieszkania.
W opisanej wyżej sytuacji, akurat polski historyk po upływie pół wieku puszcza w obieg publiczny horrendalną liczbę, którą znalazł w jakiejś bliżej nieokreślonej relacji archiwum federalnego? Po co?

Autor jest dziennikarzem, wieloletnim korespondentem w Niemczech

 

Wydanie: 04/2006, 2006

Kategorie: Historia

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy