Wyrwane sutenerom

Wyrwane sutenerom

Przez 10 lat kilka kobiet z La Strady pomogło tysiącom dziewczyn zmuszonych do prostytucji

Oksana miała 23 lata. Dziewczyny mówią, że była śliczna. Pracowała na wylotówce z Warszawy. Żeby wyrobić normę, musiała obsłużyć ok. 20 klientów dziennie. Rano dostawała prezerwatywy, chusteczki i butelkę wody. Sutener co jakiś czas robił rundkę, żeby nie uciekła. Jeśli nie wyrabiała normy, „opiekun” brał ją na kolację do przydrożnego baru (liczył jak za najlepszą restaurację) i wiózł z powrotem na trasę. Gdy zachorowała na raka, wyrzucił ją na ulicę. Trochę żebrała na dworcu. Ludzie zainteresowali się nią, gdy zemdlała. Jeszcze kilka dni żyła w hospicjum. Stana, Lena, Irena, Joanna… Były jedynymi osobami na jej pogrzebie. Gdyby nie udało się im ustalić jej tożsamości, zostałaby pochowana jako nikt. – Jeśli jesteś cudzoziemką pracującą w Polsce jako prostytutka, jesteś gorsza niż pies. Psu w Polsce nie daliby zasłabnąć na dworcu – mówi Stana.
Media często dzwonią do niej, prosząc o spektakularne akcje. Wtedy ucina: – Nie jesteśmy Bondami w spódnicy i nie wyręczamy policji, straży granicznej ani prokuratury. My ustalamy, gdzie potrzebna jest interwencja. I czy dziewczyna jej chce. Bo nie jesteśmy Armią Czerwoną, żeby wyzwalać kogoś na siłę. Dobrowolna prostytucja to nie nasza sprawa.
Nikt z ulicy nie trafi pod ten adres. Ostrożność to najważniejsza zasada. Wchodzą przecież w drogę bezwzględnym, zorganizowanym przestępcom. W biurze na poddaszu pewnej warszawskiej kamienicy ciągle dzwoni telefon. – Mamy nową dziewczynę. Zaginiona Agata Z., rocznik ’88. Raz dzwoniła do domu. Ojciec mówi, że była inna, dziwna – dziewczyna z działki operacyjnej przekazuje informacje. Nie mogę znać szczegółów. To dla bezpieczeństwa.
Na ulotkach La Strady, Fundacji przeciwko Handlowi Kobietami, jest logo – pokręcona droga. Ostrzega, że nigdy nie wiesz, dokąd dojedziesz. Właśnie mija 10 lat, odkąd kilka kobiet w różnych miejscach Polski przeczytało ogłoszenie w gazecie, że Holenderki chcą założyć tu jeden z oddziałów. To historia o kobietach La Strady. Jest ich 12. Sześć na pierwszej linii frontu. Rocznie pomagają ok. 250 sprzedanym kobietom, dwie trzecie to Polki. Kim są i jak odkręcają drogi tych, które nie dojechały do „rewelacyjnej pracy na Zachodzie”?
Znów dzwoni telefon. Potrzebny jest szybko któryś z wolontariuszy w Zielonej Górze. Dziewczyna uwolniona po kilku miesiącach z domu bez okien ma kryzys. Koszmary często wracają. Wolontariusze są w każdym dużym mieście, nazywa się ich Żonami Zaufania.

Jestem gdzieś w Niemczech

Czerwiec, lipiec, sierpień, wrzesień. Na te miesiące przypada 80% telefonów. I przed świętami, gdy bliscy czekają na córkę, matkę, narzeczoną, a ona nie przyjeżdża. Odkąd Polska weszła do Unii, telefonów do La Strady jest więcej. W 2003 r. było blisko 4,5 tys., od 2004 do czerwca 2005 r. już 10,5 tys. Opiekunki, kelnerki, sprzątaczki, hostessy. Choć z badań CBOS wynika, że powszechna jest u nas wiedza, że oferta „Sekretarka w Danii, język niekonieczny” może być podejrzana, co czwarta kobieta jest gotowa z niej skorzystać.
Nie ma schematycznych rozmów, bo każda historia jest inna. Na przykład taka: „Jestem gdzieś w Niemczech, w apartamencie. Pilnują mnie. W tej chwili nikogo nie ma, ale ktoś może wrócić”. Trzeba reagować szybko. Najważniejsze pytanie: „Czego potrzebujesz?”. Żadnego moralizowania. Czasem dziewczyna nie chce tak po prostu rzucić wszystkiego i wracać. Jeszcze czeka na pieniądze. Właściciel interesu mówi, że odda, ale na razie zainwestował w reklamę. Suma jest tak duża, że nie chce rezygnować. Zwykle właściciel nie oddaje.
Dominika Ambroziewicz, absolwentka resocjalizacji i keys managerka z telefonu zaufania, ustala szybko listę potrzeb. Pytań „Czy jest pani w prostytucji, czy się pani na to zgodziła, czy została zgwałcona, czuje więź emocjonalną ze sprawcą?” nie zadaje wprost. Mogą spłoszyć. Mówi, na co może mieć wpływ, na co nie. Kolejne pytania: kiedy będą mogły porozmawiać następnym razem, czy tylko ona będzie dzwonić. Jeśli można do niej, o których godzinach i jak się zwracać? Bo często odbiera się im nawet imię. – Jeśli może wyjść – opowiada Dominika – zastanawiamy się, dokąd może pójść, czy ma pieniądze, dokumenty, zna język. Jeśli boi się interwencji policji, nie musi zgłaszać, że przetrzymują ją siłą. Wtedy proponuję różne wersje, rozmawiamy, czy może powiedzieć klientowi, jeśli któremuś ufa. To ona podejmuje decyzję, na ile jakaś wersja jest realna.
Jedno złe słowo i osoba po tamtej stronie może odłożyć słuchawkę. – Kiedyś – opowiada Irena Dawid-Olczyk – zadzwoniła szantażowana w agencji dziewczyna. „A czy pani zgodziła się do tej agencji?”, zapytała któraś z nas. Wybuchła płaczem i odłożyła słuchawkę. Nigdy więcej się nie odezwała. Fakt, że zrobiła to dobrowolnie, był dla niej zbyt trudny. Dwa tygodnie chodziłyśmy chore. Bo to my, nie ona, jesteśmy odpowiedzialne za to, żeby mogła opowiedzieć o swojej sytuacji.
Dlatego dzisiaj stażystka może odebrać telefon dopiero po dwóch latach. Na początku rozmowom zawsze przysłuchuje się szefowa działki pomocowej, odpowiedzialna za wspieranie ofiar.
Na pierwszym miejscu jest życie kobiety. Trzeba być ostrożnym w podejmowaniu decyzji. Dlatego jest zasada: jedna prowadzi konkretny przypadek, ale decyzję podejmują w kilka. Nie ze względu na odpowiedzialność, ale im więcej głów, tym więcej pomysłów. Jeżeli problemy są zbyt trudne, decyzje podejmuje Irena: – Jestem najstarsza i pewnie mam więcej siły, żeby część ciężaru wziąć na siebie.
Znów telefon. Matka ma podejrzenia. Sylwia poznała przez Internet Włocha. Wyjechała na dwa miesiące, już powinna wrócić, przecież zaczęły się studia. Dzwoni, ale niewiele mówi. Ostatnio rozpłakała się w trakcie rozmowy. Matka ma wrażenie, że ktoś wtedy jest obok. Przecież przyjechałaby…
Często dzwonią ojcowie, mężowie, teściowe, poszukujący bliskich. – Trzeba odróżnić, czy dziewczyna nie ma innych planów niż rodzina – opowiada Dominika. – Zdarza się, że zakochała się we Francuzie arabskiego pochodzenia, którego bliscy postrzegają jako przestępcę uwodzącego ich dziecko. Ona się boi rozmów kończących się nieodmiennie „wracaj natychmiast”, więc ogranicza kontakty albo kłamie. Czasem trudno być nieomylnym. Jeśli ulegniemy sugestiom i ściągniemy ją do kraju wbrew woli, będzie to ingerencja w jej życie. Dlatego wspólnie z rodziną zastanawiamy się, gdzie jest problem. Próbujemy zmienić schemat tych rozmów. Czasem zamiast wyrzucać: „Życie sobie marnujesz” wystarczy zapytać: „Co u ciebie?”. Żeby mogła liczyć na ich pomoc, gdy coś wydarzy się naprawdę.

„Dziwki są sobie winne”

Stana Buchowska, Słowaczka, absolwentka antropologii kulturowej na uniwersytecie w Bratysławie i szefowa La Strady, mówi w pięciu językach. Do Poznania sprowadziła ją miłość. Pięć dni przed wprowadzeniem stanu wojennego. Została, urodziła dzieci, które są już dorosłe. Właśnie kończyła projekt dla amerykańskiej fundacji wspierającej organizacje pozarządowe, gdy w jakiejś starej gazecie przeczytała, że są poszukiwane pionierki do realizacji europejskiego programu.
Był rok 1995. To Holenderska Fundacja przeciwko Handlowi Kobietami postanowiła zrealizować program w Polsce. Już na początku lat 90. pojawiły się sygnały, że Polki prostytuują się przymusowo na Zachodzie, w Holandii ujawniono ich 200. Pomagano im wrócić, ale w kraju, gdzie jest presja, że z Zachodu nie wraca się na tarczy, nie było nikogo, kto pomógłby im się podnieść. Stana przed rozmową zebrała materiały z całego świata, ze Sri Lanki, Filipin, ale pojęcia nie miała, że coś takiego dzieje się w Polsce. Wieczorem zadzwonił telefon. Usłyszała: „Welcome to the project”.
Dziś La Strada działa w dziewięciu państwach. Po Polsce doszły Czechy, Ukraina, Bułgaria, Mołdawia, Bośnia i Hercegowina, Macedonia i Białoruś. To Stana wymyśliła tę nazwę – La Strada. Jak tytuł filmu Felliniego o dziewczynie, która została sprzedana przez matkę. Po włosku znaczy droga, a one często pracują przy drogach.
Rola Stany to nieustający lobbing na najwyższych szczeblach. Właśnie wróciła z konferencji OBWE, Organizacji Bezpieczeństwa i Współpracy w Europie. Jak zwykle zabrała głos. Ale o polskich politykach i urzędnikach mówi, że są jak walc – jeden krok w przód, dwa w tył. – Mówię: „Nie ma dobrego identyfikowania ofiar handlu ludźmi”. Ktoś z sali się odzywa: „Jak to nie ma, przecież są procedury?”. Tłumaczę: „Procedury macie, a w zeszłym tygodniu trzy Mołdawianki w 48 godzin wydalono z Rzeczypospolitej jako nielegalne imigrantki. To odsyłanie potencjalnych świadków. Nie dając im możliwości zeznawania, organy ścigania pozbawiają się dowodu i źródeł informacji. Błędne koło, bo nietykalni handlarze na ich miejsce ściągną nowe”.
Bezpośredni kontakt z ofiarami to najsilniejsza strona La Strady. Tragiczne historie dzwoniących tu kobiet nie pozwalają oderwać się od rzeczywistości. Dlatego gdy Stana prosi, że coś trzeba zmienić, wie, o czym mówi: – Urzędnicy i służby mają swoje procedury i algorytmy postępowania. Staramy się pokazać im drugą stronę zjawiska. Najbardziej konserwatywną grupą wymiaru sprawiedliwości są sędziowie. Argumentują, że są niezawiśli. Wydaje mi się, że niezawiśli nawet od wiedzy, którą chcemy się z nimi podzielić.
Małe kroczki, ale są. Przez 10 lat kilka kobiet La Strady przeszkoliło 2 tys. funkcjonariuszy straży granicznej, policjantów, urzędników, prokuratorów. Jeden z największych sukcesów lobbingowych to powstanie w ubiegłym roku Krajowego Programu na rzecz Zwalczania i Zapobiegania Handlu Ludźmi w Polsce. Ale Stana ciągle widzi schizofrenię na górze: – Oficjalnie obowiązuje w Polsce polityczna poprawność. Dyplomaci na światowych forach przed międzynarodowymi organizacjami przytakują, że „to palący problem”, a w kuluarach słyszę: „Dziwki są sobie winne”. Boją się, żeby organizacje nie pyskowały i nie mówiły o nich głośno. Polska chce ładnie wyglądać w świecie, w praktyce lekceważy zjawisko. Gdy na przykład stójkowy złapie dziewczynę, woli ją deportować, bo nie chce mu się w tym paprać. Nikt od niego nie egzekwuje procedur, które proponujemy.
W biurze, na uboczu jest mały pokoik. Dźwiękoszczelne drzwi, w szafce rzeczy pierwszej potrzeby: bielizna, apap, podkoszulek. Obok prysznic, jeśli dziewczyna chce się umyć. Jeśli potrzebuje, tu spotyka się z psychologiem, tłumaczem albo policjantem, gdy nie ma dość siły zeznawać na komisariacie. Pokój interwencji kryzysowej urządziły za pieniądze Norwegów. – Do 2005 r. finansowało nas głównie holenderskie Ministerstwo Spraw Zagranicznych, teraz załatwiamy unijne fundusze strukturalne. Polska daje 3%, czasem nic. Niech pani to napisze, że pomagamy Polkom za cudze pieniądze – mówi Stana.

Dziewczyny z małych miasteczek

W 1998 r. o La Stradzie wiedział co 14. Polak. W 2001 r. – już co czwarty, w 2004 – ponad jedna trzecia (badania CBOS). Połowa z wyższym wykształceniem, co piąty z wykształceniem zawodowym, co dziewiąty z podstawowym. Najmniej wiedzieli ci, którzy za granicę wyjeżdżają najchętniej.
Joanna Garnier, menedżerka kampanii prewencyjnej, na początku zaznacza na mapie małe miasteczka. Popegeerowskie, osowiałe, bezrobotne. Bierze wykaz szkół i wysyła listy, że może przyjechać na pogadankę. 10 lat temu na kilkadziesiąt odpowiadała jedna. Ruszyło dopiero, gdy zorientowały się, że trzeba mocno podkreślać, że pogadanki są bezpłatne. Licea, szkoły zawodowe, internaty, bursy, domy dziecka – w Wołowie, Kluczborku, Bartoszycach, Brzesku, Ostródzie, Skoczowie. Joanna najwięcej jeździ tam, gdzie biedniej. Bo im biedniej, tym ufniej. Wysiada w małych miasteczkach i widzi ten sam rytm. W kioskach „Fakt”, „Naj”, „Pani Domu”, „Tina”. Do małych miasteczek nie docierają lakierowane pisma, bo nikt by ich nie kupił: – Telewizja i pisma za złotówkę, przedstawiające jednowątkowe historie całkowitego sukcesu albo totalnej klęski, są tam oknem na świat. Pełno w nich opowieści o biednych dziewczynach, które ktoś dostrzegł na przystanku. Zdarzają się historie o aktorkach pracujących nocami, żeby wykupić sobie lekcje śpiewu, ale świadomość działa wybiórczo. Dziewczyna zapamięta tę pierwszą. Potem widzi, że ojciec przysypia przed telewizorem, a matka ze zmęczenia ma zmarszczki i spuchnięte nogi, i myśli: a w gazecie przeczytałam o takiej dziewczynie. Do tego w domu jest presja, bo ona właśnie skończyła szkołę, jest najstarsza i powinna już zarabiać, bo są jeszcze młodsze dzieci. To najszybsze ofiary oszustów, zdeterminowane, chętnie wierzą w „rewelacyjną pracę w Danii bez większego wysiłku” czy magiczne: „Wyciągnę cię z tej dziury”.
W tych szkołach Joanna czasem rozdaje naklejki ostrzegające przed „lover boyami”. Bo rekrutacja na pracę jest starym bajerem. Dziś chwytem handlarzy ludźmi jest rekrutacja na miłość. Niewiele trzeba im powiedzieć, wystarczy: „Ty się tu marnujesz”. Najlepsze są dziewczyny, które mają konflikty z rodzinami. Żeby potem nie miały do kogo się zwrócić. – Z uzależnionymi emocjonalnie najtrudniej negocjować – mówi Dominika. – Dużo dziewczyn ucieka z domu i załapuje się do agencji, która załatwia podstawowe potrzeby – są tam wybierane, ważne, skupiają uwagę. Eksponują ciało w ultrafiolecie i starają się, żeby klient wybrał właśnie je. Mają w domu taki deficyt podstawowych rzeczy, że agencja daje wiele plusów. Pamiętam dziewczynę, która zadzwoniła do nas po powrocie z Belgii. Gdy miała 12 lat, matka odkryła, że wykorzystywał ją seksualnie ktoś bliski, i wyrzuciła z domu. Szwendając się po Polsce, spotkała Belga. Mówił, że jest piękna, pójdzie do szkoły i będzie jego dziewczyną. Skorzystała z opieki. Na miejscu okazało się, że nie jest jedyną, którą się opiekuje. Czasem ją zbił, kiedy nie chciała pracować, ale gdy była chora, przynosił lekarstwa albo misia, dawał ubranie na zimę, obchodził imieniny. Uciekła, jak miała 18 lat. Do dziś jakoś próbuje dać sobie z tym radę.
To Joanna Garnier jest od wychwytywania w ogłoszeniach ściem typu „Kelnerki do Belgii, bez znajomości języka”, „Beata szuka koleżanek do wspólnej pracy w Hamburgu”. Dzwoni, udając zainteresowaną, żeby się zorientować, na ile oferta jest wiarygodna, kontaktuje się z urzędami pracy, sprawdza aktualne przepisy o zatrudnieniu cudzoziemców, bo nie wiadomo, co kiedy się przyda, i strony internetowe. Na przykład te rekrutujące hostessy na Zachód. – Wszędzie to samo – otwiera pierwszą z brzegu. – Wszystko śmierdzi. Cała wiosna upłynęła nam na ogłoszeniu „Hostessy do Włoch, bez języka”. Firma oferowała szkolenia z podstaw włoskiego i asertywności. Polegały na tym, że żona właściciela agencji pośrednictwa nauczyła dziewczyn kilku przekleństw na wszelki wypadek. Tego lata dzwoniły też dziewczyny z klubów w Japonii. W regulaminie wewnętrznym lokali miały określone, ile muszą wypić każdego dnia. Bo tam trzeba pić. Ale Japończycy w przeciwieństwie do Włochów nie biją. Stosują łagodne metody, tłumaczą: „Jak nie skorzystasz z zaproszenia tego pana, nie będziemy mogli ci zapłacić”.
Na maile odpisuje konkretnie, ale nigdy nie zniechęca. Przy takim bezrobociu nie ma sensu zatrzymywać dziewczyn w Polsce za wszelką cenę, strasząc burdelami w Amsterdamie. Odpowiada: „Niech facet nie mówi, że Włosi są komunikatywni, a włoski prosty, bo nie jest. Prosta jest tylko artykulacja” albo „Nie ma pracy w klubie wśród mężczyzn, która jest aseksualna, każdemu łapy się przylepią do dziewczyny w mini”, „Fajnie, że szukają sekretarki w Danii, a mówi pani po duńsku?”.

Tysiące takich historii

Irena Dawid-Olczyk po prostu dobrze śpi, gdy robi coś dla innych. Najpierw pracowała w ośrodku dla upośledzonych, bo sama ma upośledzonego syna, potem jako instruktor teatralny w domu kultury, przez jakiś czas była radną w Łodzi, nawet przeprowadziła śledztwo w sprawie złego traktowania dzieci w żłobku. Gdyby nie to, że przeszkodziło wykształcenie filmoznawcy, pewnie pojechałaby do Kazachstanu uczyć polskiego. Akurat była na życiowym zakręcie, gdy przeczytała to samo ogłoszenie co Joanna i Stana. W pierwszym roku do biura La Strady przyjeżdżała z Łodzi na trzy dni. Pobudka, pociąg, od dziewiątej już siedziała przy telefonie. 12 godzin. Razem ze Staną spały w biurze na karimatach. W weekendy Irena studiowała wychowanie seksualne, żeby być bliżej problemu. Przez 10 lat poznała ponad tysiąc historii sprzedanych do seksbiznesu kobiet.
Żadnych detali o losach tych dziewczyn, które wróciły do domów. Jedną historię dla prasy zlepiają z kilku autentycznych. Każdy szczegół musi być podany tak, żeby nie było zagrożenia. Jak historia Karoliny.
Miała 20 lat. Wszyscy mówili, że jest zgrabna. Chodziła na każdy casting. W końcu zauważył ją pan Zbyszek i zaproponował udział w pokazach mody plażowej w kurortach na włoskim wybrzeżu. Mówił, że tam przyjeżdżają ludzie z branży. We Włoszech zabrał paszport. Pierwszym klientem, z którym poszła do pokoju na zapleczu, był niedomyty gość śmierdzący czosnkiem. Zwymiotowała. Zrobiła się afera i przestano jej dawać jeść, skoro i tak rzyga. Znów klient, rzyganie, znów kara pieniężna. Ale nie bili. Bo kto chciałby iść z posiniaczoną dziewczyną? Uciekła w momencie, gdy myśleli, że zaakceptowała sytuację. Dziewczyny z La Strady długo wyciągały ją z kryzysu.
Żeby wytrzymać traumę tej pracy, cała „pomocówka” ma spotkania z psychologiem klinicznym z zewnątrz. Pomagają ułożyć się ze sobą, być trochę z boku dramatów. I dać sobie radę z frustracją. Bo są historie, które latami nie dają spokoju: – Na początku – opowiada Irena – trafiła do mnie cudzoziemka, miała 30 lat, była poniżana przez sutenerów. Chcieli jej dać pieniądze, żeby nie zeznawała w sądzie. Pytała, co sądzę. „Jeżeli weźmiesz te pieniądze, dasz im przyzwolenie na takie rzeczy”, tłumaczyłam. Nie wzięła. Wróciła do swojego kraju. Miała przyjechać jako świadek, gdy będzie sprawa. W tym czasie oskarżono ją o kierowanie napadem z bronią w ręku. Dostała sześć lat. To jeden ze sposobów grup przestępczych na unieszkodliwienie świadka. La Strada interweniowała w ministerstwie, żeby mogła zeznawać. Przyjechała w kajdankach. Sprawcy zostali skazani. Wspieramy ją, wysyłamy paczki, niedługo wyjdzie. Ale czuję się winna za to, co ją spotkało. Może gdyby wzięła te pieniądze, jej życie potoczyłoby się inaczej?

W każdej chwili może pani…

W schronisku La Strady jest 12 łóżek. Nie ma stacjonarnego numeru, żeby nie można było zidentyfikować adresu, bo grupy handlujące cudzoziemkami ze Wschodu są brutalne. Wiola Zajkowska, absolwentka resocjalizacji, jedna z trzech keys managerek, która opiekuje się schroniskiem, zawsze patrzy, czy nie stoi za rogiem jakiś rosły mężczyzna. Zasady poufności są ważne. Zdarzyło się, że jeden z tabloidów opublikował historię Polaka, który porwał z trasy dziewczynę. Chłopak, któremu gazeta zapłaciła za wyciskające łzy love story, zwierzył się bezmyślnie, w jakiej kawiarni spotkał się z kobietami z La Strady. To był lokal operacyjny, musiały się z niego wynieść. Schronisko, które dostały od miasta i urządziły za zagraniczne pieniądze, trudno byłoby ot tak zmienić.
Jeśli pojawia się zagrożenie, że handlarz może szukać dziewczyny, nawet rodzina nie wie, że ona tu przebywa. A czasem i lepiej nie wracać od razu do domu. Sutenerzy wiedzą, gdzie jest zameldowana, przecież zabrali dokumenty. Czasem same nie chcą wracać ze wstydu. Były szantażowane, że zdjęcia zostaną wysłane do rodziny.
Wiola też dobrze pamięta swój pierwszy przypadek. – To była Bułgarka, myślała, że jedzie do pracy na bazarze. Wystawiono ją na trasę. Pokazała mi swoje zdjęcie, które przed wyjazdem zrobiła do paszportu. Wyglądała na nim 10 lat młodziej. Stała na trasie tylko trzy miesiące. Tę twarz pamiętam doskonale.
Przychodzą spuchnięte od alkoholu, który piją, bo taki jest obowiązek albo same chcą się znieczulić. Z siniakami, wybitymi zębami, głodne, odurzone narkotykami. Dostają pomoc medyczną, testy, ginekologa, psychologa. Dochodzą do siebie miesiąc. Jeśli chcą wrócić, dziewczyny z La Strady zawożą je do domu. Nigdy nie zostawiają. Musi być choć jedna osoba na świecie, z którą mogą o tym pogadać. Jak chce zostać dłużej, są warunki. La Strada to nie ciocie, które głaszczą po głowie. – Idziemy razem poczytać oferty pracy, rozejrzeć się, jakie ma możliwości zaistnienia na normalnym rynku – mówi Wiola. – Tak, jest strach. Duży wpływ na to ma sama klientka. Gdy w drodze do lekarza ona się rozgląda na boki, patrzy, że podjechał samochód, widzi twarz podobną do sprawcy, to się udziela.
„To rozmowa anonimowa, w każdej chwili może pani odłożyć słuchawkę”… W środę przy telefonie siada Lena Ambrorzkiewicz. W 1997 r. okazało się, że zgłasza się coraz więcej cudzoziemek ze Wschodu. To rosyjskojęzyczny telefon zaufania. Najczęściej kobiety dostają ten numer od klientów z trasy. Ale nie wszystkie mają zaufanie. Na Wschodzie nie ma telefonów w tej formule. W pierwszej rozmowie nie mówią nic, badają, pytają o legalizację pobytu albo jak tu wyjść za mąż. Czasem miesiącami nie miały kontaktu z nikim prócz klientów. Druga rozmowa już jest inna. – Na początku – mówi Lena – dzwoniły głównie kobiety z Bułgarii i Rumunii. Teraz dominują Ukrainki, Mołdawianki, Białorusinki. Scenariusz jest podobny. Weźmy Białoruś. Jest tam gazeta z ogłoszeniami „Iz ruk w ruki”, dostarczana bezpośrednio do skrzynek. Sympatyczna osoba oferuje pracę w rodzinie mieszanej, więc znajomość języka nie jest konieczna, potem osoba pomaga załatwić wizę i pożycza na podróż. Na granicy przestaje być miła. Nie ma pracy, na jaką się umówili, ale należy oddać dług, który co dzień rośnie. Najpierw kobieta musi odpracować sumę, za którą ją kupiono, koszt biletu, potem jedzenia, mieszkania, sutener mówi: „Musiałem dać łapówkę, przecież jesteś nielegalnie”. Gdy znudzi się klientom, zostaje sprzedana razem z kilkutysięcznym długiem. Od początku zaczyna go odpracowywać.
Najtrudniejsze w kontaktach z cudzoziemkami to nie przekraczać pewnej granicy. Trudno tę granicę sobie postawić, a jeszcze trudniej im wytłumaczyć, że „jestem przyjazna, profesjonalna i bardzo chcę ci pomóc, ale nie chcę być twoją przyjaciółką”. Osoby z tamtego kręgu kulturowego myślą, że Lena ma dla nich cały swój czas. Nie są przyzwyczajone, że pracownik socjalny jest miły, przytuli, powie, że wszystko będzie dobrze. – Jedyną rzeczą, która pozwala zachować właściwą odległość od klienta, jest zdrowy rozsądek i wzajemna kontrola – przyznaje Irena. – W La Stradzie mamy powiedzenie „wkręcasz się w klienta”. Jak dwie dziewczyny ci powiedzą, że „się wkręcasz”, już musisz się pilnować. Dlatego nie jeździmy do klientek do domu jak na początku. To też jedna z zasad.

Nocny dyżur

Irena Dawid-Olczyk nigdy nie zamawia taksówki na swoje nazwisko. Nawet w innym mieście. Gdy jest na ulicy z klientką, idzie zawsze tylko w przeciwną stronę do tej, z której jadą samochody. Żeby ktoś się nie zatrzymał i nie wciągnął za włosy.
Czasem jest strach. Gdy trzeba stanąć ze sprawcami twarzą w twarz. Zwykle w sądzie, gdzie idą z kobietą na zeznania. Sama nie ma tyle odwagi. Zdarza się, że osiłek pokazuje adwokatowi palcem dwie dziewczyny z La Strady. Zawsze chodzą po dwie. Gdy są obawy, że zeznania kobiety mogą zaprowadzić sprawcę do więzienia, proszą o ochronę policję. Zanim wyjdą z sądu, zawsze sprawdzą, czy ktoś nie czeka w samochodzie. Jedna historia do dzisiaj Irenie przyspiesza puls: – Szłam z klientką po schodach, nagle naprzeciwko nas wyrósł sprawca, w trzyczęściowym garniturze, obok adwokat ze skórzaną teczką i piękna żona po solarium. Naprzeciwko moja klientka w byle jakiej sukienczynie. Dla odwagi wypiła poprzedniego dnia i nie wyglądała kwitnąco. Wyrywała się, ale mocno przycisnęłam ją do boku i mówię: „Idziemy”. Poszłyśmy prosto na nich. Rozstąpili się. Bałam się potem wyjechać z tego miasta.
Gdy w La Stradzie gaśnie światło, telefon zaufania przełącza się na informację: „W sprawach pilnych dzwoń na komórkę…”. Dostępna 24 godziny, siedem dni w tygodniu. Zawsze któraś ma ją przy sobie. Może ktoś uciekł i jest na dworcu, zadzwoni ktoś z budki w Sycylii albo policja: „Mamy dziewczynę, czy możecie coś z nią zrobić?”. Czasem któraś chce popełnić samobójstwo. Kobiety z La Strady nie czekają wtedy do rana.


W latach 1995-2003 zakończono w Polsce 329 postępowań przeciw handlarzom kobiet, w 246 przypadkach skierowano do sądu akt oskarżenia, 83 umorzono. Oskarżono 651 osób, ujawniono 1609 pokrzywdzonych kobiet.
Źródło: Krajowy Program Zwalczania i Przeciwdziałania Handlowi Ludźmi

Jedna kupiona prostytutka przynosi miesięcznie ok. 9 tys. zł. Na dostarczeniu Polki za granicę sutener zarabia 5-8 tys. dol. Zleceniodawcami są najczęściej Niemcy oraz Turcy i Jugosłowianie w Niemczech. Ukrainka kosztuje ok. 3 tys. Najtańsze są Mołdawianki i Bułgarki.

Terenem, na którym koncentruje się działalność grup handlujących kobietami, są okolice Warszawy, Płocka, Żyrardowa i Radomia. Grup werbujących Polki najwięcej jest w Szczecinie, Poznaniu i Gorzowie Wielkopolskim.

Do La Strady najczęściej trafiają kobiety w wieku 19-24 lata, niezamężne, bezdzietne, głównie z wykształceniem podstawowym i średnim. Z wyższym zaczęły się pojawiać od 2002 r.

Z ulotek La Strady
– Zastanów się, czy ładna dziewczyna jest potrzebna do pracy na fermie.
– Przed wyjazdem ustal częstotliwość kontaktów z bliskimi i hasło, które wypowiesz w razie kłopotów, na przykład pozdrowienia dla cioci, która nie istnieje.
– Zabierz numer telefonu Poland direct z kraju, do którego jedziesz. Będziesz mogła zatelefonować do Polski na koszt osoby, do której dzwonisz. Telefonistka mówi po polsku.
– Nie zgadzaj się, by ktoś płacił za twoją podróż. Kup od razu bilet w dwie strony.
– Jeśli odebrano ci paszport i dotarłaś do granicy, zostaniesz wpuszczona do Polski.
Gdzie znaleźć pomoc:
Telefon (22) 628 99 99
W środy od godz. 14 do 20 można rozmawiać po rosyjsku
Adres: La Strada, skr. poczt. 5, 00-956 Warszawa 10
e-mail: strada@pol.pl

 

Wydanie: 2005, 41/2005

Kategorie: Reportaż
Tagi: Edyta Gietka

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy