Wysłuchiwacze zwierzeń

Wysłuchiwacze zwierzeń

Są w Warszawie miejsca, gdzie można opowiedzieć swoje życie

W Café Obok na warszawskim Żoliborzu przy stoliku w kącie starsza pani sączy herbatę. Kiwa głową, patrząc w oczy dziewczynie z kucykiem. Tabliczka z konturami odwróconych do siebie twarzy jest znakiem, że to stolik zwierzeń…
– Wie pani, mieszkam z matką, studiuję – dziewczyna opowiada swoje życie. – Nie chcieliśmy się pobierać na razie. Matka, wie pani, dwa razy się rozwodziła, odkąd pamiętam, powtarza: „Wszyscy faceci są tacy sami, on też cię rzuci, albo się żeni, albo niech nie przychodzi”. Nie chciałam tego. Tak jakoś pod wpływem matki powiedziałam mu przez telefon: „Musisz się zdeklarować”. Przestał dzwonić. Kocham go, wie pani…
Regina, emerytowany pracownik naukowy, bierze dziewczynę za rękę. Żaden problem nie został rozwiązany, żadnej rady, obietnicy, pomysłu. Nic się nie stało. Dziewczyna nakłada płaszcz i patrząc w szybę, poprawia szminką usta.

Dajemy za darmo… godzinę

Żadnych danych, umawiania się, pieniędzy, specjalistów, zobowiązań, pytań, ocen (taki jest regulamin wysłuchiwania). Nie ma długich terminów, jak w przychodniach, do których można zapisać się za trzy miesiące, nie ma ciągle zajętego dzwonka, jak w telefonie zaufania i tabliczki na drzwiach, np. „poradnia problemów alkoholowych”, która od razu piętnuje. Jest kilka miejsc w Warszawie, gdzie zawsze czeka żywy człowiek, który ma dla ciebie godzinę. Kilka godzin pięć dni w tygodniu, można sobie po prostu przyjść. Na zewnątrz wygląda to jak zwykłe spotkanie, dopijasz kawę, zamykasz za sobą drzwi.
„Wysłuchujemy zwierzeń”. Trzy miesiące temu zaczęły krążyć w Warszawie ulotki z dziwnym zaproszeniem, przed kościołami, na uczelniach, w metrze. Na ulotkach są miejsca, godziny, telefon Aldony Gaweckiej.
Starsza kobieta z zarzuconą chustą na ramionach, emerytowany wykładowca bibliotekarstwa na Uniwersytecie Warszawskim, już dawno to sobie powiedziała: „Jak dzieci urosną, odchowam wnuki, zrobię coś dla drugiego człowieka”. Taka niby banalna obietnica.
Zwierzenia podpatrzyła we francuskim metrze, gdzie są specjalne punkty. Ludzie wsiadają, wysiadają, ginąc w tłumie, mogą przyjść i powiedzieć, że im źle. Program „Le porte ouverte” (Otwarte Drzwi) działa we Francji od 1969 r. W żadnym innym kraju to się do tej pory nie udało.
– Zadzwoniłam do Józefa Hena, czy mogę wziąć tę nazwę – opowiada pani Aldona. – Wpadł na to już w latach 80. Gdy nie drukowano mu książek, powiesił na osiedlu ogłoszenie: „Wysłuchuję zwierzeń”. W ten sposób zarabiał na życie. Tak się zaczęło.
Ktoś powie: nie radzą, nie rozwiązują, nie są zawodowcami, to co właściwie dają? – Dajemy godzinę – mówią. – Kto dziś dostanie od kogoś godzinę? Za darmo? W mieście, gdzie każdy gna, godzina to najbardziej deficytowy towar.

Mam CZAS

W małym pokoiku siedzi mężczyzna z wąsem. Może 40-letnia kobieta uchyla drzwi. Przeciętna, taka jak wiele tych, które po godznie 15 stoją na przystankach, wracając z pracy. – Czy mogę usiąść? Wie pan, piszę wiersze. Dzieci mówią: „Dałabyś mamo spokój”, mąż, że zawracam głowę. Wie pan, mam obowiązki, różne, przebogate – przeciąga z ironią. – „Jesteś niepoważna, powinnaś dojrzeć”, krzyczą, a ja nie dojrzewam. Mieszkam tu obok. Zaraz wrócę, nastawię obiad… Chciałam tylko powiedzieć, że tak jakoś mi źle…
– Czy mogę usiąść? – kobieta ściska torebkę na kolanach. – Mam 50 lat. Wie pan, odleciało jedno dziecko, drugie. Co teraz robić? Ja nie umiem robić czegoś dla siebie, był tylko ten rosół dla dzieci, ten sernik dla dzieci. Wiem, że od kobiet ofiar przemocy są różni fachowcy. Nie ma fachowców od pustki…
W Osiedlowym Klubie Promyk co czwartek czeka mężczyzna z wąsami. Nieprzypadkowo. To dzień, gdy starzy ludzie przychodzą do klubu pośpiewać stare piosenki. Między swoimi ośmielają się podejść szybciej niż w kawiarni. Tam trzeba wejść, rozebrać się, kupić herbatę.
– Feliks, proszę uznać, że tak się nazywam – wita mnie pan Feliks. Nawet rodzina nie wie, co robi. Wśród słuchających jest naukowiec na emeryturze, bezrobotny, pracownik banku, dziennikarz, pisarz. Ale tu nie ma znaczenia, kim kto jest ani jakie ma poglądy. – Zresztą – mówi pan Feliks – gdyby napisać ulotkę: „Krawcowa wysłuchuje zwierzeń w cafe na inteligenckim Żoliborzu” brzmiałoby dość niepoważnie. Dajemy uwagę. Po prostu.
Jednego dnia do pokoiku przyjdą trzy osoby, drugiego nikt. Ale zawsze czeka: – Polacy nie w pełni rozumieją, że rozmawianie jest elementem higieny psychicznej, są jacyś podejrzliwi, obrażeni. Przecież tysiące lat ludzie przeżyli bez specjalistów od psychoanalizy, bo rozmawiali. Kiedyś w powozie, dziś pociągu, samolocie, przychodni. Niech pani usiądzie na ławce w parku. Wystarczy chwila, żeby ktoś się dosiadł z tym: „Ale mamy pogodę”, potem zaczyna: „Wie pan, wyszłam z domu, bo mam tego dość…”. W naszej kulturze jest wiele form zwierzeń, terapeuta, konfesjonał… Tylko za godzinę u terapeuty musisz zapłacić, księża są za darmo i bez kolejki, ale spowiedź dla wielu nie ma znaczenia. Jeśli nawet ma, idą tam raz w roku, a ciężko na duszy mają 20 razy.
Większość nie potrzebuje specjalistów. Ostatnio do pana Feliksa przyszedł mężczyzna. – Ile pan ma dla mnie czasu? Mówię: MAM CZAS. Tłumaczy mi, że nie może sobie znaleźć miejsca, bo nie godzi się z tą rzeczywistością, że ośmieszają jego ZMS-owskie ideały, stawiają muzea, których wcale nie chce, że chce tupać i go nosi, tak się na to nie godzi. To nie są ludzie z depresją, chcą po prostu pogadać o swoim wykluczeniu. Bo wszyscy w jakimś momencie życia jesteśmy z czegoś wykluczeni, np. matka karmiąca dziecko jest wykluczona z kariery zawodowej, kobieta awansująca z możliwości karmienia dziecka, biedni z dostępu do wiedzy, bezrobotni z pracy, samotni z więzi społecznych.

Niby nie mogę narzekać

W Astrze, kawiarni na Krakowskim Przedmieściu, jest elegancko i anonimowo. Pan w dobrze skrojonym garniturze zamawia średnią lattte i otwiera skórzaną teczkę z papierami, dwie kobiety sączą sok z wysokiej szklance z rurką, przeglądając artykuł o liftingu powiek. Czasem tylko ktoś spojrzy ze zdziwieniem na stolik obok, skąd dolatują strzępy opowieści o życiu, dziwne. Zdarza się, że czekają, aby podejść.
– Przepraszam, czy mogę usiąść? Wie pan, nie oczekuję porady…
Jakaś pani chce tylko opowiedzieć, jak straciła męża i było ciężko wychować dzieci, inna, że się zakochała, ale nie może z nim zamieszkać, bo musi opiekować się matką. Raz podeszła do stolika kobieta w kapeluszu, żeby to komuś powiedzieć, że tak bardzo boi się śmierci, mąż jest po zawale, nie rozmawiają o tych sprawach. Potem po prostu wyszła.
Nagle okazuje się, że ci ludzie w pięknej kawiarni z przyklejonymi uśmiechami, na dnie duszy mają zadry.
Jest popołudnie. Krzysztof zamawia herbatę i wyciąga książkę. Czeka. Tabliczka na stoliku jest znakiem. To ludzie decydują, komu chcą się zwierzać. Do jednych podchodzą rzadziej, drugich odgadują jakimś szóstym zmysłem. Krzysztof ma to coś. Przyciąga. Mógłby w tym czasie zarabiać pieniądze, ale to przecież tylko trzy godziny raz w tygodniu, wycinek czasu. O wysłuchiwaniu zwierzeń przeczytał w jakiejś gazecie w drodze z jednej firmy do drugiej. Krzysztof, absolwent teologii w Niemczech, tłumacz i nauczyciel niemieckiego, pięć lat temu wrócił do Polski. – To tu, nie przy tamtych stolikach, jest prawda o człowieku. Trudniejsza… – kupuje drugą herbatę. Bo żeby czekać, trzeba coś zamówić. Na razie za swoje. To całkowity wolontariat, jeszcze nie uzbierali pieniędzy, jedyne, które dostali, są od żoliborskich emerytów, zagłębia społeczników, którzy powpłacali na konto po 50 zł na ulotki, a Blikle dał kawę. Pani Aldona rozwiozła ją po kawiarniach, żeby właściciele nie patrzyli źle.
Astra to dobry punkt na zwierzenia. Leży na szlaku spacerowo-kościelno-turystycznym. Feliks dwa miesiące słuchał tu zwierzeń. – Przychodziły głównie kobiety, matki, babcie swoich dobrze usytuowanych dzieci. Latem dzieci jadą do matek za miasto, na zimę zapraszają matki do Warszawy. Taka sezonowa migracja uczuciowo-rodzinna. Matki mają tu jakieś zabiegi, wizytę u lekarza i nie muszą dokładać do pieca, jak na wsi. Dostają pokój, pierwszy dzień jest miło, drugiego dzieci pokażą mamie widoczek Warszawy z Pałacu Kultury, potem dzieci gdzieś idą, jadą, lecą, a dopiero zaczął się grudzień, do końca zimy daleko. Niby życie poukładane, niby dzieci ją kochają, bo przecież zaprosiły, ona kocha dzieci, a tak w środku jej źle. Kochanemu dziecku przecież tego nie powie, bo wystarczająco stresuje się w pracy, „Wie pan, jak teraz młodzi pracują”.

Życie mnie wymiksowało

Kasia, pracownik PR, czas ma podzielony na trzy kawałki: osiem godzin pracy, osiem odpoczynku i osiem „dla siebie”. W tym „dla siebie” słucha zwierzeń. Bo ludzie dzielą się na dwie kategorie: jedni mówią, drudzy słuchają. Nie każdy się nadaje na wysłuchiwacza. Dla wielu to nie jest łatwe utrzymać uwagę przez 60 minut. Czasem trzeba zagryźć język na zębach, żeby nie poprawić czyjegoś życia. Kasia jest z tych osób, która od razu widzi rozwiązania, ale wie, że nie wolno jej się wtrącać w cudze życie. Wielu się rozczarowało, myśleli, że będą mogli kierować ludzkimi losami. Tu słów wystarczy tyle, by pozwolić rozmowie toczyć się dalej, np.: „Jak pani sobie z tym poradziła”, „To musiało być trudne”, „Ciekawi mnie, co dalej?”.
Kasia z ludźmi nie płacze, nie rozczula się, nie gromadzi tych historii. Kończy dyżur i wychodzi. Ma swoje życie.
– Czy mogę? – do stoliczka podchodzi chłopak w czerwonym szaliku. – Od października studiuję w tym mieście. Niby nic. Wie pani, tam byłem prymusem, tu jestem nikim, ot, Kowalski z Ciechanowa. Jestem na medycynie. Wie pani, jak zachorujesz, nie masz nawet od kogo pożyczyć notatek. Bo ludzie te notatki pożyczają za pieniądze, są spisane specjalnym długopisem, żeby nie dało się kserować. Możesz pożyczyć jeszcze raz za tę samą cenę. Dziś oblałem egzamin. Mam tu przyjaciela ze swojego miasta, ale właśnie leci na dodatkowe zajęcia, dziewczyna studiuje w Lublinie, w tramwaju ludzie mają w uszach słuchawki, w akademiku czymś handlują, coś kupują, wszyscy jacyś zagonieni…
Do Kasi często przychodzą studenci z prowincji. – Przyjechali do Warszawy: dobry, doskonały, wyróżniający się – opowiada – raptem geniusz nie zdaje sesji, wokół presja na odniesienie sukcesu tak wielka, że nawet umarła instytucja wspólnego uczenia się. Gdy studiowałam, ludzie zbierali się i tłumaczyli nawzajem, co kto załapał z wykładów. Teraz kalkulują: pomogę jemu, będzie lepszy. Rozmawiają tylko zdawkowo, bo rozmowa zmusza do myślenia, wolą założyć słuchawki, żeby się wyłączyć.
„Gazeta Studencka” podaje, że kilkuset studentów rocznie odbiera sobie życie. Młodzi, zdolni, piękni. – Gdyby tak ludzi zabijała ptasia grypa, byłaby afera, a ponieważ sami się zabijają, społeczeństwo nie wie, co z tym zrobić – pan Feliks ma o to pretensje. – Jak sobie student nie radzi, do widzenia.
Czasem siadają pogadać młodzi ludzie bez pracy, którzy w domu ciągle słyszą: „Zrób coś, tylko siedzisz i jesz”, rodzice ich gonią do roboty, a oni nie wiedzą, gdzie, mówią: „Życie mnie wymiksowało”, „Jestem na zupełnym aucie”, „Zostaje tylko coś połknąć, coś przeciąć”.

Zwierzenia? O co pani chodzi?

Popołudnie w Café Obok. – Czy pani ma czas? Regina zamyka książkę. – Skończyłam farmację, wie pani, jak się zarabia w aptekach. Jestem menedżerem w amerykańskiej firmie, pracuję, potem odsypiam, coś zjem, szykuję ubranie do pracy. Nieźle zarabiam, nawet miałam kilku byle jakich facetów, mówiłam: nieważne jaki jest, dobrze, że jest. Wie pani, jestem samotna. Tak tylko przyszłam. W pracy nie wypada powiedzieć: jest mi źle. Zawsze jest dobrze – rozmawia sama ze sobą. Po kilkunastu minutach często ludzie mówią już tylko do siebie. Czasem nagle przychodzą im rozwiązania. Jakby człowiek mądrzał w miarę mówienia, coś obgada i robi się jakoś fajniej, lżej. Na czym to polega? Na tym dziwnym prawie bazują zwierzenia.
Regina opowiada: – Raz przyszła młoda kobieta. Miała raka, płakała, że dzieci, mąż, że to koniec. „Proszę pani, to jest długie leczenie”, tylko tyle Regina wtrąciła. „Długie? To znaczy, że będę żyła długo?”. Czasem takie proste słowo wystarczy… Ale trzeba o smutku powiedzieć na głos. Regina kilkanaście lat była w Stanach. Na placu zabaw lubiła obserwować matki z dziećmi. Jak maluch upadnie, ona nawet się nie podniesie, krzyczy z daleka: „Jest OK, no problem!”. – W Stanach nie ma przyzwolenia na smutek publiczny. Umrze ci matka, stracisz na giełdzie, jest OK, bo jak nie jest, znaczy że nie umiesz sobie ze sobą poradzić, a nikt nie chce przystawać do człowieka, który czuje się źle, bo to udziela się psychice, a ludzie chcą się czuć dobrze. Dlatego cokolwiek się wydarzy, biegną do psychoanalityka, który radzi: „No problem, uwiera cię gwóźdź w bucie, wyrzuć but i kup sobie drugi”. Nie mówi: „Wyciągnij gwóźdź”.
Pani Aldona dostała taki ładny list od burmistrza Żoliborza: „Zagubienie jednostki to zjawisko narastające we współczesnym świecie. Nie rozwiążemy go drogą urzędową. Potrzebne są instrumenty jak najdalsze od biurokratycznych oficjalności. Cieszę się i popieram z całego serca”. Tylko że drogą urzędową trzeba zdobyć pieniądze, a ludzie na ważnych urzędach niewiele z tego rozumieją, pytają: jak to ROZMOWA? Dofinansowanie czego? ZWIERZENIA? O co pani chodzi?
– To takie duże miasto, a tylko trzy kawiarnie udostępniły lokal – pani Aldona ma żal. – Ale tu nie przyjdą ci najbardziej zalęknieni. Szukam dla nich miejsc, gdzie będzie cicho i dyskretnie. W metrze chcą pieniędzy za wynajem, na Dworcu Centralnym byłam u czterech dyrektorów i każdy patrzył na mnie jak na nawiedzoną. W parku, McDonaldzie, szpitalach, akademikach, bibliotekach, wszędzie, u rozmaitych dyrektorów trzeba się przebić przez to: „O co właściwie chodzi?”. W świecie, który gna, ludzie przestali rozumieć najprostsze słowo: zwierzenie.

*
W Klubie Promyk zbierają się ludzie. Będą przyjmowani nowi wysłuchujący, może niedługo zgłoszą się słuchać studenci psychologii? Pani Aldona już kontaktowała się z wydziałem. Trudno o nich. Bo ludzie raczej wolą mówić. Pan Feliks się śmieje: – Niedługo w skansenach przewodnik będzie pokazywał stół i krzesła z komentarzem, że tacy dziwni ludzie byli kiedyś, co nie wiadomo dlaczego zbierali się raz w tygodniu, a niektórzy dziwacy częściej, jedli i rozmawiali.

 

Wydanie: 12/2006, 2006

Kategorie: Reportaż
Tagi: Edyta Gietka

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy