Wyznanie internetowe

KUCHNIA POLSKA

Wiek XIX żył wiarą w parę i elektryczność, które miały udoskonalić ludzkość, wiek XX dodał do tego radio, samolot i telewizję. Jednak mimo tych wynalazków żadnemu z owych stuleci nie udało się uchronić przed przerażającymi zbrodniami i nieszczęściami, tyle tylko, że wykonywały je sprawniej.
Wygląda na to, że rozpoczęty właśnie wiek XXI do listy zbawiennych wynalazków ludzkości postanowił dopisać wiarę internetową. Opinię taką wyrażają nie tylko entuzjaści nowych technik komunikacyjnych i komputerowych (nawet mój komputer, na którym piszę te słowa, każe mi pisać Internet z dużej litery, a gdy napiszę go z małej, podkreśla mi to jako błąd ortograficzny), nie tylko międzynarodowi spece od kapitału spekulacyjnego, którzy dzięki szybkości Internetu zarobili kolosalne pieniądze, ale także politycy światowi, którzy na niedawnym spotkaniu w Neapolu uznali internetyzację za jeden z nadrzędnych celów polityki globalnej. Również u nas co bystrzejsi politycy wszystkich opcji kokietują Internetem, a Sojusz Lewicy Demokratycznej wręcz ogłosił, że nasycenie kraju komputerami i Internetem uważa za jedno z najważnieszych zadań przyszłego rządu SLD-UP.
I bardzo słusznie. Mimo bowiem swoich skutków ubocznych, do których należy także likwidacja wielu miejsc pracy, nie można nie zauważać, o ile sprawniej działają wszystkie systemy rejestracji, rezerwacji, archiwizacji, księgowości i przesyłania danych, które opierają się na komputerze, e-mailu i Internecie w porównaniu z teczkami pełnymi papierów, pocztą i liczydłami.
Rezygnacja z Internetu, a także porzucenie ambicji, aby kraj nasz dogonił pod tym względem przodujące kraje świata, równałaby się rezygnacji z maszyny drukarskiej Gutenberga i trwaniu przy ręcznej pracy skrybów.
Nie tylko jednak przez przekorę przypomnieć warto, że na owej maszynie Gutenberga i wszystkich jej pochodnych wydrukowano Biblię, ale i “Mein Kampf”, Tomasza Manna, ale i setki tysięcy grafomanów, “Wiadomości Literackie”, ale i antysemickiego “Rycerza Niepokalanej” ojca Maksymiliana Kolbego.
Niedawno miałem okazję uczestniczyć w dyskusji, w trakcie której entuzjaści utrzymywali, że dzięki zasobom Internetu zbędne staną się biblioteki publiczne, a może i biblioteki w ogóle, wydawanie tomików poetyckich, które każdy autor będzie mógł pomieścić na swojej stronie internetowej, a także wycieczki do Luwru, po którego salach można się przechadzać w okienku Internetu. Słowem, rewolucja internetowa, jak starano się dowodzić, jest również rewolucją w kulturze, czyniąc ją powszechnie dostępną i zdejmując nam z głowy troskę o upadek czytelnictwa, pustki w salach muzealnych
– czemu nie przeczą sezonowe sensacje wystawiennicze – czy kłopoty teatrów operowych.
Otóż jest to, niestety, nieprawda. Posiadanie i dostęp do Internetu jest czymś takim, jak posiadanie i dostęp do największej encyklopedii świata, do słownika Larousse’a pomnożonego przez milion. Ale zarówno w jednym, jak i drugim przypadku problem polega nie na tym, gdzie szukać danych, ale czego i po co szukać. Można dzięki Internetowi zwiedzać Luwr czy Prado, najpierw trzeba jednak wiedzieć, że coś takiego w ogóle istnieje i że znajduje się tam Poussin czy El Greco. Internet jest genialnym narzędziem dla ludzi, którzy to wiedzą, potęgując ich możliwości, ale zarazem nie jest żadnym narzędziem dla kogoś, kto nie został uprzednio nauczony, czego właściwie i w jakim celu ma szukać w Internecie. Potwierdza to praktyka. Stronami najbardziej uczęszczanymi w sieci są, w skali globalnej, strony pornograficzne i handlowe, nie zaś wpisana w Internet “Kalevala” czy “Słowo o pułku Igora”. A nawet gdyby utwory te były przedmiotem licznych odwiedzin na stronach internetowych, też nie znaczy, że zastąpiłoby to z powodzeniem czytanie ich w formie książkowej. Steven King, autor, który pierwszy bodaj zaczął publikować swoje sensacyjne książki w Internecie, zrezygnował z tego być może właśnie dlatego, że jednak lepiej się czyta przy lampie, w fotelu albo nawet na ławce w pociągu, gdzie można je wyjąć z kieszeni bez łączenia się z Internetem.
Cieszę się z ofensywy internetowej, którą zapowiada przyszły rząd, ale równocześnie mam świadomość, że nie zdejmuje mu to z głowy kłopotów, jakie będzie miał z odbudową demokracji kulturalnej, a także z ukierunkowaniem rozwoju kulturalnego naszego społeczeństwa. Wiara w Internet nie może być wiarą zabobonną. Internet jest w stanie zarówno zniwelować, jak i pogłębić nierówności kulturalne, zależnie od sposobu jego wykorzystywania. I to zależy nadal od szkoły, książek, gazet, instytucji kulturalnych, telewizji.
Internet – choć tym razem nie moje to już zmartwienie – dostarczyć nam może także kłopotów podobnych tym, z jakimi mocuje się obecnie rząd francuski. Jak wiadomo bowiem, rząd Jospina, najbardziej dziś konsekwentny rząd socjaldemokratyczny w Europie, również wystąpił z inicjatywą ustawy “o społeczeństwie informatycznym”, nakładając w niej jednak na dostawców internetowych obowiązek powiadamiania władz o wykroczeniach i nielegalnych stronach, oferowanych przez Internet. Mimo że ustawa ta ma wejść w życie dopiero w przyszłym roku, dostawcy internetowi rozpoczęli już teraz wielki raban o naruszeniu praw do informacji i zamachu na konstytucję, co jest częstym argumentem, gdy chodzi o pieniądze. Ale przecież rząd nie jest głupi i wie po prostu, że masowy Internet jest świetnym narzędziem do handlu narkotykami, stręczycielstwa czy promowania pornografii dziecięcej, a nawet do oferowania usług kryminalnych, np. zabójstw. Nigdzie też nie przekracza się tak łatwo granic, jak na falach Internetu i wiadomo, że wszelkie krajowe regulacje w zakresie informacji, na przykład nasza nieszczęsna ustawa o pornografii, są bezsilne wobec Internetu i telewizji ponadgranicznej – co zresztą należy uznać za pouczającą lekcję.
Oczywiście, wszystko to nie może być żadnym argumentem przeciwko Internetowi. Nikt nie rezygnuje z budowy linii kolejowych dlatego, że ludzie czasami wpadają pod pociąg, ani nie zamyka lotnisk, ponieważ samoloty co jakiś czas spadają. Ale to, czym się martwi rząd francuski, jest tak samo realną stroną rewolucji internetowej, jak i zachwycający fakt, że naprawdę przyciskając kilka guzików, mogę dowiedzieć się wszystkiego o życiu pingwinów na Grenlandii, a nawet zobaczyć autentycznego pingwina w okresie godowym. Do tego jednak, abym to zrobił, nadal potrzebny jest ktoś, kto mnie przekona, że jest mi to rzeczywiście potrzebne i naprawdę ważne.
Kto ma nim być i jak ma działać, pozostaje więc wciąż pytaniem zarówno edukacji, jak i kultury.

KTT

Wydanie: 16/2001, 2001

Kategorie: Felietony

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy