Wzrost, wymiary, znaki szczególne

Wzrost, wymiary, znaki szczególne

47. Festiwal Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni

Nasza mała stabilizacja – tak można podsumować urobek rodzimego kina za ostatni rok. Talentów niewiele, ludzi zdolnych sporo, pracowitych najwięcej

No i nareszcie polski film się europeizuje. Późno, bo późno, ale zawsze. W tym roku w gdyńskim konkursie startowało rekordowe siedem polskich filmów ze znaczącym wkładem międzynarodowym. To jedynie wzmocnienie trendu, który w Europie jest oczywistością. Powtórzmy wyraźnie, co i tak wiadome: to, co od dobrych kilku lat trafia z Europy na nasze ekrany, to projekty składkowe – w każdym sensie. Film kręci się np. w plenerach włoskich, z francuskimi aktorami, częściowo po angielsku, z hiszpańskim zespołem operatorskim, pod kierunkiem angielskiego reżysera, za pieniądze niemieckie. Notowaliśmy u nas podobne precedensy, od kilku lat coraz częstsze. Film „Moja cudowna Wanda” z zeszłego roku opowiadał o Polce, która opiekuje się (w szerokim sensie) starym i zamożnym Szwajcarem, by utrzymać rodzinę w Polsce. Ową Wandę grała Agnieszka Grochowska, w epizodzie pokazał się Cezary Pazura. Pozostałe grono aktorskie rekrutowało się ze Szwajcarii, Luksemburga, z Austrii i Niemiec. Reżyserka Bettina Oberli jest Szwajcarką, kręciła za (składkowe) pieniądze pochodzące z jej ojczyzny, na temat, który jest istotny dla całej Europy pozostającej w stanie migracyjnego fermentu.

Kino polskie, kino składkowe

W tym roku podobną kooperatywę zademonstrował główny laureat (poczwórne Złote Lwy), film Agnieszki Smoczyńskiej „The Silent Twins”. Bo tak: pani reżyser legitymuje się specjalistycznymi studiami na Uniwersytecie Śląskim i w Mistrzowskiej Szkole Andrzeja Wajdy. Jej film „Córki dancingu” (2015), nakręcony za polskie (składkowe) pieniądze i z polskimi aktorami, przywoził laury z całego świata: od USA (Sundance), przez Kanadę, po Sofię. Polski widz mógł wprawdzie rozpoznać niepowtarzalne wnętrza warszawskiego domu towarowego Sezam, ale to były tylko udatne dekoracje do opowieści o dwóch syrenach. Na ekranie panowały nadmiar, bezguście i kicz, w fabule jazda bez trzymanki, ale właśnie to zachwyciło wymagającą festiwalową publiczność. Do tego stopnia, że film Smoczyńskiej okrzyknięto najnowszym objawieniem stylu kamp (dzieło jest tak złe, że aż dobre), prowokującego widza ironią i postmodernizmem.

Nic dziwnego, że Smoczyńska poszła za ciosem i na tegoroczny festiwal zaproponowała „polski film europejski” – tylko jeszcze bardziej. „The Silent Twins” opowiada autentyczną historię bliźniaczek June i Jennifer Gibbons, córek czarnych karaibskich imigrantów osiadłych w Walii na początku lat 60. ubiegłego wieku. Lekceważone i zastraszane w szkole, odmawiały jakichkolwiek kontaktów z otoczeniem i przez lata zachowywały wobec niego całkowite milczenie. Odwrotnie w kontaktach wzajemnych – tu porozumiewały się we własnym języku. I więcej: wymyślały, spisywały i rozsyłały na konkursy literackie i do wydawnictw barwne i szalone opowieści z życia kalifornijskich playboyów, w których kicz i operowa przesada sięgały absurdu. Przypadek „milczących bliźniaczek” przeszedł na własność psychiatrii światowej, która poczyniła dzięki niemu postępy w badaniu idioglosji (dziecięcy język indywidualny), kryptofazji (mowa zrozumiała tylko dla bliźniąt) i katatonii (radykalne zerwanie kontaktu z otoczeniem).

Tę historię najpierw opisała w książce „The Silent Twins” (1986) brytyjska dziennikarka Marjorie Wallace, co spowodowało, że bliźniaczkami zainteresowali się dokumentaliści z różnych stron świata. Później BBC nakręciła o nich serial, a losy dziewczynek wyśpiewano w aż dwóch operach. Po przeszło 30 latach brytyjską książkę przerobiła na potrzeby filmu amerykańska scenarzystka Andrea Seigel. Pieniądze na film wyłożyły Polska, Anglia i USA. Bliźniaczki zagrały Brytyjki: Letitia Wright (pochodząca z Gujany) i Tamara Lawrance. Katarzyna Lewińska obmyśliła kostiumy, a Marcin Macuk i Zuzanna Wrońska skomponowali muzykę, gęsto przetykaną amerykańskimi hitami z epoki. No i Polka jako reżyserski koordynator całości, wciąż ze skłonnościami do kampu, bo to kocha i hołubi, jako własny znak firmowy. Te wszystkie koligacje „The Silent Twins” wyłuszczamy tak drobiazgowo, by pokazać, że dzieło o nośności światowej, pełne zrozumienia, taktu i współczucia, może się urodzić na przecięciu polskiej wrażliwości, angielskiego losu i światowych pieniędzy. A my tym samym brawurowo i z ulgą opuszczamy filmowe getto „przeklętych polskich pytań”.

„Orzeł” na wysypisku historii

W tym kierunku poszedł również film, który nawiązywał do – wydawałoby się – arcypatriotycznej, niekwestionowalnej i monumentalnej legendy ostatniego rejsu naszego okrętu podwodnego ORP Orzeł, który z niewyjaśnionych przyczyn zaginął na Morzu Północnym wiosną 1940 r. Do tej historii wrócił Jacek Bławut, dając jako scenarzysta i reżyser własną symulację tamtych wypadków w filmie „Orzeł. Ostatni patrol” (cztery statuetki). Że hurrapatriotycznie nie będzie, można było założyć na wstępie, ponieważ załoga nie zginęła w trakcie brawurowego ataku. Reżyser upomniał się więc nie o zapomnianą legendę (poprzedni film o naszym okręcie Leonard Buczkowski nakręcił w roku 1958), lecz o prawo bezdyskusyjnych bohaterów do śmierci zwyczajnej, pospolitej, na którą nikt nie zwróci uwagi.

W filmie mamy bowiem nie opowieść, lecz ciągnącą się w nieskończoność sytuację ocierania się załogi burtą o śmierć. Rozmowy, z których nic nie wynika, reakcje nadmiernie ospałe lub histeryczne, wreszcie załoga, która nie tworzy żadnej struktury, a już najmniej wojskowej. To tylko (jeszcze) żywe obiekty zasłuchane w chrzęst żelastwa, które komunikuje w języku znanym wyłącznie im, że nadchodzi nieuniknione. Nie ma więc mowy o martyrologii, trudno też posądzić autora filmu o zamiar podgryzania patriotycznych mitów. Nie wybrzmiewa nawet sytuacja osaczenia tych mężczyzn zapuszkowanych w brzuchu maszyny. Zostaje niedomówienie i pospolitość. Nasi bohaterowie z podręczników historii jako „ludzie bez właściwości” i typy nijakie? Tego jeszcze nie grali. Ciekawe, czy się przyjmie.

Polak bierze wojnę w nawias

W poprzek narodowym mitom poszedł także „Filip” wyreżyserowany przez Michała Kwiecińskiego na kanwie powieści Leopolda Tyrmanda z roku 1961. Na język scenariusza filmowego 20 lat temu przekładał ją już Krzysztof Teodor Toeplitz – wówczas nikt się tym nie zainteresował. A teraz Kwieciński relacjonuje historię Żyda z warszawskiego getta, któremu cudem udaje się wymknąć na wolność. Mało tego – przenika do Reichu, tu podaje się za Francuza i zatrudnia jako kelner w restauracji ekskluzywnego hotelu we Frankfurcie nad Menem. Filip mógłby się przyczaić, ciesząc się, że udało mu się uniknąć zagłady albo przynajmniej ją odroczyć, ale – nie! Filip postanawia wziąć tę całą wojnę – wraz z Holokaustem, którego był świadkiem – w nawias. Udawać, że wojny nie ma, a przynajmniej, że ona jego, Filipa, nie dotyczy. Kiedy gestapo aresztuje jego kumpli, udaje, że tego nie widzi. Doskonale rozumie, że lojalność lojalnością, ale tak naprawdę liczy się wola przetrwania. Bawi się więc i romansuje z Niemkami na prawo i lewo, narażając się, że za współudział w akcie „pohańbienia rasy” wyślą go do Dachau. A kiedy zachce mu się prywatnej wojny z Hitlerem, upokarza niemieckie kochanki. „Masz obrzydliwe ciało, starzejesz się, więdniesz – a czas ucieka. Niedługo nikt cię nie dotknie, bo Niemcy nie wrócą z frontu”, mówi jednej z nich.

Z tym wszystkim Filip jest bliskim krewnym Dzidziusia Górkiewicza z „Eroiki” (1957) Andrzeja Munka. Takie antyheroiczne typy błąkają się nieustannie po naszej literaturze i filmie, choć w ostatnich latach prawie się ich nie widuje. Przypominamy: warszawski rodak, Dzidziuś Górkiewicz, miał załatwić powstaniu wsparcie w postaci oddziału wojsk węgierskich (plus artyleria) stacjonującego pod Warszawą. Ale zamiast stawić się na czas z odpowiednim meldunkiem – zalał mordę. Wsparcie mogło odwrócić losy powstania, mogło tym samym odmienić całą powojenną historię Polski. Nic z tego. Bo jedyny patriotyczny gest Dzidziusia polegał na tym, że „poszedł z butelką na czołgi” – niechcący rzucił w niemiecki czołg pustą butelką po winie. Dziś za podobną scenę z udziałem powstańca warszawskiego reżysera spalono by publicznie na stosie. A tymczasem Andrzej Munk spokojnie sobie zginął w wypadku samochodowym pod Łowiczem. Na szczęście zdążył stworzyć inspirację dla kolejnych Dzidziusiów i Filipów, których w naszej historii było więcej, niż chcemy przyznać.

Sztuka zanikania

Światowe trendy – sporo spóźnione, ale zawsze – przełożyła na film rodzimy dokumentalistka Beata Dzianowicz. Alzheimer od co najmniej dziesięciu lat wiedzie prym wśród chorób uznawanych przez filmowców za inspirujące i warte artystycznej interwencji. Przykładami można sypać: „Motyl. Still Alice”, „Rower, łyżka, jabłko”, „Daleko od niej”. Nasze tegoroczne „Strzępy” lokalizują alzheimera w wielopokoleniowej, kochającej się rodzinie u jej nestora, profesora uniwersytetu (Michał Żurawski), dumnego z pojemnej pamięci, błyskotliwej inteligencji i poczucia humoru. I teraz profesor, któremu zdarza się nasikać do kwiatków w trakcie wykładu, zaczyna zanikać. Coraz więcej zapomina, traci orientację, nie wie, kim jest ani kim są ludzie, którzy go otaczają.

Podobne sceny oglądaliśmy wiele razy, ale wartością dodaną naszego filmu jest trzymanie się – kłania się wieloletnia szkoła dokumentu reżyserki – tak blisko realiów choroby i pielęgnacji chorego, jak to tylko możliwe. Oglądamy detalicznie, jak alzheimer niszczy strukturę mózgu jednego starego człowieka, ale i tym samym rujnuje całą rodzinną strukturę. No i film zadaje pytanie: do którego momentu rodzina powinna dźwigać na własnych barkach opiekę nad chorym, który jest taki sam, ale nie ten sam. Cóż, wprawdzie trochę to podpatrzone, ale wykonane z talentem.

people’s choice gdyńskiego festiwalu, nagroda publiczności dla filmu „Johnny” (w reżyserii Daniela Jaroszka), ekranowego portretu ks. Jana Kaczkowskiego, słynnego „duszpasterza trudnej młodzieży”. Sympatia widowni jest zapewne wyrazem społecznego głodu. Bo oglądamy tu księdza w bliskim kontakcie z (niełatwymi) ludźmi, a nie w liturgicznych wdziankach w czasie deklamacji od ołtarza majaczącego w głębi świątyni. To radykalnie skraca i zmienia perspektywę. Do ks. Kaczkowskiego ludzie spontanicznie się kleili, jak trzy dekady wcześniej do ks. Tischnera. Odnosiło się wrażenie, że innych księży w naszym kraju nie ma. A jeżeli są, to niezauważalni lub niepotrzebni. Może „Johnny” powinien awansować na materiał szkoleniowy w seminariach?

Fot. materiały prasowe

Wydanie: 2022, 40/2022

Kategorie: Kultura

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy