Za cyrkową kurtyną

Za cyrkową kurtyną

Reporter „Przeglądu” wędrował z cyrkiem Bojaro

Na widowni publiczność wstrzymuje oddech, później rozlegają się gorące oklaski. Za kulisami życie artystów toczy się swoim torem

15-kilowy młot ze stalowym trzonkiem unosi się nad klatką piersiową Krystiana. Na niej leżą dwie cegły. Robert bierze zamach i uderza. Cegły rozsypują się w kawałki. Krystian podrywa się i staje, wznosząc ręce. Publiczność bije brawo. Tak wygląda numer fakira w cyrku Bojaro. Dwa tygodnie temu występował w nim brat Krystiana. Ze sceny zabrało go pogotowie. Leży w szpitalu.
Bojaro zrywa się do wędrówki, gdy stopnieją śniegi. Kończy, kiedy jesienne szarugi zapowiadają nadejście mrozów. Taborowi ludzie są niespokojni. Ich losy bywają skomplikowane jak akrobatyczne ewolucje. Cyrk to ich sposób na życie. Arena jest miejscem świętym. Nie mają do niej dostępu śmierć ani łzy. Jest jak orbita, wokół której krążą. Gdy tracą siły, spadają. Wielu nie potrafi pozbierać się po takim upadku.

Propaganda i kolorowe ptaki

Bojaro znalazłem w Jońcu, mazowieckiej wsi położonej nad Wkrą. Poniedziałkowy ranek. Na mały plac za świetlicą zajeżdża tabor. Wcześniej był tu jego zwiadowca. To Artur nazywany Propagandą. Jeździ ładą wypełnioną plakatami i ulotkami. Robi reklamę. Samochody i przyczepy stają na wyznaczonych miejscach. Do akcji wkracza ekipa techniczna. Lepiej nie pytać ich, co robili przedtem. To kolorowe ptaki. Niektórzy zostawili gospodarstwa i rodziny, inni mieszkania w blokach, bo stracili pracę lub nie ułożyło się w życiu. Muszą harować, by znalazł się dla nich kąt w ciasnym, dwuosobowym przedziale cyrkowego wagonu.
Robert usypuje na trawie piramidki z trocin. Koledzy mówią na niego Bob Budowniczy. Odpowiada za postawienie namiotu. Trocinowe znaki są gotowe. Rozlega się dźwięk młotów. Wbijają floki – potężne 80-centymetrowe stalowe szpilki. Do nich linami przymocują namiot. Zaczyna dymić komin traktora. Ursus podnosi maszty. Dwa 12-metrowe metalowe słupy dźwigają się z ziemi. Czterech półnagich mężczyzn pilnuje lin. Stalowa konstrukcja jest gotowa. Do góry wędruje ogromna, brezentowa plandeka. Pod nią wokół głównych masztów wyrasta 14 kwadropoli. Małych, stalowych herkulesiątek wspierających swych potężnych braci.
– Betlejemkę mamy z głowy – mówi Tadek, ocierając pot z czoła. Podobnie jak Robert i Ryszard ma za sobą sezon w Szwecji. – Budowałem stajnie. Przez siedem miesięcy kruszyłem flokami skały. Ręce rdzewiały od młota. Przerzuty koni były nocą. Spałem cztery godziny dziennie. Właściciel bardziej dbał o zwierzęta niż o nas. Polak może zarobić 2,5 tys. zł miesięcznie. Koszty utrzymania ponosi sam.
Julian Tuwim rozwija pajęczynę przewodów. Jest elektrykiem. Pomaga mu Hose. – Kaj pieronie dajesz kabel! – krzyczy do swego pomocnika Tuwim. Naprawdę ma na imię Jerzy. Pochodzi ze Śląska, gdzie 19 lat przepracował w kopalni. Kiedy usłyszał, że jest zwolniony, pociągnął za cyrkiem. Józef Białek, czyli Hose, jest kierowcą. W cyrku pracuje od 14 lat.
Do przykrycia został jeszcze dół konstrukcji. Montuje się go oddzielnie, łącząc brezent linkami. Bojaro ma 26 m średnicy. Widownia mieści 500 osób. Po trzech godzinach namiot jest gotowy. Dziś jeszcze nie będzie przedstawienia.
Bogumiła Krześniak, współwłaścicielka Bojaro zgadza się, bym dołączył do taboru. Jedyne wolne łóżko to leżanka w starym jelczu. Zapowiada się zimna noc. Zdejmuję z leżanki stare dętki i rozkładam śpiwór. Miskę, baniak z wodą i resztę betów potrzebnych w wędrówce zostawiam w swoim samochodzie. Nie dane mi jest zasnąć. – Zapraszamy „Redakcję” na grilla – oznajmia Tuwim, kiedy lokuję się w szoferce jelcza.
Siadamy za kempingiem elektryka. Na tackach papryka, ogórek, plasterki kiełbasy. Obok w elektrycznym piekarniku skwierczy kurak. Dogląda go Tuwim. Zanim zaczął fedrować, był kucharzem w wojsku. – Gotowałem na dwa tysiące chłopa. Nikt się nie skarżył – zapewnia, spoglądając w stronę piekarnika. Na stole pojawia się butelka wódki. – Dziś mamy święto. Wypłata – tłumaczy Tadek, który dołącza do towarzystwa. – My w cyrku pijemy jednym kieliszkiem. Jak w rodzinie. Taki obyczaj. Kto ma swój, ten jest trefny – uprzedza mnie Hose.
Pijemy na dwie nogi. Jutro nigdzie nie jedziemy. Ale trzeba wcześnie wstać. Wśród gwiazd wiszących nad głowami słucham opowieści o wichurze w Nieborowie, kiedy dyrekcja, artyści i techniczni ratowali przed porwaniem namiot, o błocie w przyczepach, gdy robi się słota, marznącym brezencie, który trzeba zwijać, grzejąc każdy kawałek, sekretach samochodowych silników i tęsknotach za rodziną. Kiedy z kurczaka zostają kości, ktoś pyta: – Gdzie śpi „Redakcja”? (już wiem, że taką będę miał ksywę). Odpowiadam, że w jelczu. Stanowczo protestują. – U nas duże łóżko. Tadek śpisz ze mną, a „Redakcja” u Boba, na twoim miejscu – komenderuje Tuwim. Przenoszę śpiwór do Roberta. Na ścianie zdjęcia dzieci. Szafka, lodówka, telewizor, kuchenka gazowa. Stolik, piętrowe łóżka i jedno krzesło. Na drugie nie ma miejsca. Kładę się w twardym, zbitym z desek koju. Na kilka dni przygarnęli mnie do swojej rodziny.

Czarodzieje areny

Wtorek. Nie ma czasu na śniadanie W cyrku podjada się, gdy jest wolna chwila. Wokół namiotu kręcą się dzieciaki. Przychodzą, by dotknąć skubiącego trawę kucyka Apacza. To przyjaciel najmłodszych, ale ma humory. – Jeździł w busie. Został sam na pół godziny i zżarł całą tapicerkę. Musiałem kupić mu przyczepę – mówi Jacek Krześniak, mąż Bogusi.
Czerwone renault otacza krąg gapiów. Za szybą wzdłuż deski rozdzielczej wygrzewa się w słońcu czterometrowy wąż boa. To Dżek, należy do Ryszarda Wójcika, który ma także ratlerka o imieniu Paula. – Dżek jest bardzo poważny. Paula zachowuje się jak primabalerina. Gwiazda – mówi Ryszard, spoglądając na swą faworytkę. Wąż ma wielką zaletę. Toalety potrzebuje tylko raz w miesiącu. (A sanitariaty to słaby punkt taboru). Ale biada, jeśli jego pan nie zauważy nadchodzącej chwili. Wtedy przyczepę Ryszarda czuć w całym obozie.
W Bojarze wszyscy kochają zwierzęta. To środowisko dystansuje się od treserów z batem. Równie niepopularni w cyrkowym światku są zieloni. – Byłem osiem lat temu z cyrkiem Korona w Stalowej Woli – opowiada Janusz Sajduk, współwłaściciel Bojaro. Otoczyła nas kilkusetosobowa grupa podchmielonej młodzieży. Ekolodzy z transparentami. Nie dopuszczali widzów do namiotu. Kazali drzeć bilety. Protestowali przeciwko znęcaniu się nad zwierzętami. Nie obchodziło ich, że po przeciwnej stronie ulicy wyje głodny pies, uwiązany na metrowym łańcuchu. Zaczęli rzucać kamieniami. Wyleciały szyby w wagonach. Przyjechała policja. Dowiedzieliśmy się, że prowodyrem był syn miejscowego notabla. Uciekł. Nikt nie zwrócił pieniędzy za szkody.
Zbliża się godzina 17.00. – Trochę drogo, ale oni też mają koszty. Nie zastanawiaj się. Pięć lat nie było cyrku. Pamiętam, bo jak zjechał ostatnio, to miejscowe złodziejaszki obrobiły komisariat – rozmawiają przed kasą miejscowi.
Czas na spektakl. Pod namiotem setka widzów. Bogumiła wita publiczność. Przygasają reflektory. Na specjalnym stoliku pojawia się 12-letnia Mongołka Ojun, czyli Szmaragd. Ma różowy kostium otoczony czerwonym pierzastym obszyciem. Jej ciało jest jak z gumy. Wygina je z wdziękiem motyla. Bierze w usta cupnik (metalowy drążek) i na nim unosi się do góry. Dziecko o stalowych szczękach. – Nad numerem pracowałam z nią cztery lata – mówi Bacecek (Kwiatuszek), obserwując zza kulis występ. Jest jej trenerką i opiekunką. Numer trwa pięć minut. Ojun schodzi ze sceny.
Na arenę wbiegają klauni. Aneta i Krystian. Aneta przed chwilą sprzedawała na widowni świecące rogi i baloniki. On przygotowywał rekwizyty. Po popisach klaunów Ryszard prezentuje umiejętności Pauli. Repryza z klaunami. Chwilę później widownia wstrzymuje oddech. Na trapezie szybuje Galina. Wzbija, się dotykając ciałem brezentowej kopuły. Asekuruje Robert, jej cyrkowa miłość. Wpatrzeni w artystkę widzowie nie dostrzegają jego skupienia i spoconych dłoni. Kiedy milkną brawa, wkracza niezmordowany duet klaunów. Dają czas na przygotowanie dla Witalija. To dziecko cyrku. Syn Galiny. Żongluje. Srebrne piłeczki lecą jak wystrzelone rzutki. Wracają posłuszne do jego dłoni. Gdy schodzi ze sceny, Bogumiła ogłasza 15 minut przerwy.
Aneta biegnie do swych baloników, Szmaragd i Kwiatuszek sprzedają popcorn. Apacz wozi dzieci. Ryszard oplata szyje odważnych groźnie wyglądającym boa. Zdjęcie z kucykiem kosztuje pięć złotych. Z tropikalnym dusicielem – 15. Po przerwie Krystian klaun gra z widzami w koszykówkę. Gdy pada, niechcący przebijając piłkę, wkracza Ryszard. Zamienił biało-czarny kostium tresera na pasiaste spodnie i kolorową koszulę. W tym numerze prezentuje możliwości swego ciała. Dotyka stopą ucha, stojąc na jednej nodze. Gnie się i wyciąga, jakby zamiast kości miał plastelinę. Bacecek w śnieżnobiałym kostiumie pod kopułą, z wdziękiem łabędzia. Po tańcu z liną jeszcze raz wkraczają klauni. Gdy kończą występ, Robert z Galiną dają popis akrobatycznej groteski. Krystian jak kameleon w ciągu siedmiu minut zmienia się z klauna w fakira, który śpi na gwoździach, łyka ogień, gołymi stopami chodzi po szkle, ręką uzbrojoną w gwóźdź przebija deskę i wystawia się na uderzenie młota. Publiczność wstrzymuje oddech podczas występu. Po nim rozlegają się gorące oklaski. Na arenie parada artystów. Koniec przedstawienia. Widownia pustoszeje.
Chłopi jeszcze na drodze rozmawiają o popisach akrobaty pod kopułą. W tym czasie artyści podliczają kasę i zbierają śmieci. Trzeba jeszcze zapoznać się z jutrzejszą trasą i coś zjeść. Dla taboru czas na odpoczynek przychodzi przed północą. Ale nie zapalamy obozowych ognisk. Rankiem wyruszamy w drogę. Tu na drugi spektakl już nikt nie przyjdzie. Chłop liczy każdy grosz.

Kręte drogi

Jedziemy szosą prowadzącą do Załusk. Znika pierścień lasów. Pojawiają się otwarte, wysuszone słońcem szare pola i foliowe zagony chroniące nowalijki. We wsi zajeżdżamy na rozległy placu obok stawu. Aneta, żona Krystiana, drobna blondynka o duszy romantyczki zaprasza na kawę. – Poszłam do cyrku w Kutnie. Zobaczyłam na arenie Krystiana. Tak się zaczęło. Rzuciłam pracę, zostawiłam rodziców. Zamieszkałam w przyczepie – opowiada o swej miłości. – Nie jest łatwo. Najtrudniej było, gdy Krystian wyjechał na roczny kontrakt do RPA. Wtedy jego i cyrk zastąpił mi Dominik. Dominik rysuje tatusia i mamusię na kartce papieru. Ma trzy lata. Aneta wie, że kiedy nadejdzie czas szkoły, będzie musiała rozstać się z synem albo z cyrkiem. – Nie myślę o tym. Raz próbowaliśmy osiąść na stałe. Krystian zatrudnił się w ubojni drobiu. Gasł w oczach, dusił się. Mnie też brakowało areny, publiczności. Wróciliśmy. Tu czujemy się spełnieni. Choćby nie wiem co człowieka gryzło, łzy zostawi za kulisami. Taki jest cyrk. Kto raz w nim zedrze trzewiki, włoży następne – zapewnia dziewczyna z Kutna.
Galina zdzierała trzewiki wiele razy. Dom rodzinny zostawiła pod Krasnojarskiem na Syberii. Występuje od 27 lat. – Nie ma dla mnie znaczenia, gdzie jestem. Mój dom tam, gdzie cyrkowy namiot. Przez wiele lat występowałam w dużych, radzieckich cyrkach. Ale tu jestem bardzo szczęśliwa. Taki mały cyrk jak ten przyjeżdżał do mojej wsi, gdy byłam dzieckiem – mówi, pochylając się nad maszyną do szycia, by naprawić kostium. Syn Witalij wychował się i nauczył chodzić w cyrku.
Ojun bawi się przed kempingiem z miniaturowym pudlem Bambi. Dostała go od swej opiekunki. Biała kudłata kulka zastępuje jej przyjaciół, zabawki, dom. Dziewczynka uczy się podczas postojów według programu mongolskiej szkoły. Przynajmniej tak twierdzi jej matka. Dzieckiem cyrku jest też Edyta Krześniak, córka Jarosława i Bogumiły. Urodziła się w Opolu, gdzie zawędrowali rodzice z występami.
– Dzieci cyrkowe zmieniały szkołę co tydzień. Ja zamieszkałam u babci – opowiada Edyta. – Do rodziców przyjeżdżałam na wakacje i wtedy nauczyłam się żonglować. Gdy miałam 18 lat, zaczęłam występować na serio. Ale zabrakło cierpliwości na trenowanie. Cyrku się nie oszuka. Jemu trzeba oddać wszystko. Zrezygnowałam.
Jest dziennikarką telewizyjną. Kiedy przyjeżdża w odwiedziny, wychodzi na arenę jako konferansjerka. Nadal posługuje się maczugami do żonglerki równie swobodnie jak słowem.
W Załuskach Bojaro ma swój dzień. Mimo upału i duchoty na widowni brakuje wolnych miejsc.- Proszę pana, pan pożyczy długopisu i kartek – mówi do mnie najwyższy z piątki chłopców, którzy wpadają za kulisy po programie. – Chcemy autografy fakira – tłumaczą. Pytają, czy będziemy w przyszłym roku.
Następnego dnia wjeżdżamy do Zakroczymia. Po południu Krystian przywozi brata ze szpitala. Robert Borysewicz leży na kocu przed przyczepą. Chudy, z zapadniętymi żebrami, o skórze pomarszczonej jak u starca. Ma 36 lat. Występował w ostatnim polskim zespole akrobatów, który rozpadł się w 1998 r. Na tegorocznej premierze w Czosnowie, robiąc numer fakira, wbijał dłonią gwóźdź w deskę. Nie wyszło. Gwóźdź przeszedł na wylot przez dłoń. Robert wyjął go na oczach przerażonej widowni i dokończył występ. – Powinni mnie operować – mówi cicho – siadły nerki. W Pułtusku powiedzieli, że należę do Dolnośląskiej Kasy Chorych i nie będą kroić. Muszę dotrzeć do Dusznik. Od lekarza usłyszałem, że już nie żyję. Ale wrócę na scenę – mówi stanowczo w nagłym przypływie sił. Chwilę później brat odwozi go do autobusu. Szybko wraca – nie może przerwać występów. Aneta ze łzami w oczach nakłada makijaż klauna. Krystian w milczeniu kruszy szkła do numeru fakira. Pod namiotem gromadzi się publiczność.

Cmentarzysko

Janusz Sejduk urodził się dla cyrku. Kiedy dorósł, wywijał góralskie hołubce na stalowej linie pod kopułą na całym świecie. Ma żonę i córkę. Ale nie wiem, komu oddał swe serce – rodzinie czy arenie? Na rozmowę o niej zaprasza wieczorem do swej przyczepy.
– W 1979 r. Cyrk Wielki ciągnął 80 wozów. Występowało w nim 40 artystów. Stał nawet miesiąc w jednym mieście, a ludzie walczyli o bilety. Sezon zaczynał się od 1 kwietnia. Kończył się w październiku. Artysta mógł się skupić na pracy, rozwijać. Młodsi podpatrywali starszych. Dziś nie mają bazy. Nie mają się od kogo uczyć. Sami przygotowują rekwizyty. Walczą o przetrwanie. Muszą zarobić w sezonie, by przetrwać zimę. Kiedyś artyści byli królami areny i życia. Dziś jak mówią, że pracują w cyrku, stają się przez to wyznanie jacyś tacy podejrzani. Sześć lat temu wyruszało w trasę 40 cyrków. Tłok był taki, że mało się nie zadeptały. Kapitalizm uśmiercił polski cyrk – twierdzi Janusz.
Janusz proponuje wycieczkę do Julinka, gdzie mieściła się szkoła cyrkowa. Gdy więc rankiem Bojaro wędruje do Naruszewa, ja wyruszam z Sejbukiem do miejsca, które było sercem polskiego cyrku.
Zajeżdżamy przed bramę. Po lewej stronie budynek dawnej recepcji. Teraz jest tu bar. Za nim trzykondygnacyjny hotel. – Na parterze była administracja. Na ścianach wisiały zdjęcia artystów. Jak wszedłem tu pierwszy raz, czułem, że przekroczyłem magiczny próg. Ale wtedy na 20 miejsc w szkole było kilkuset chętnych. Egzaminy filmowała telewizja. Dziś nocują tu robotnicy budowlani – opowiada mój przewodnik.
Idziemy w głąb asfaltowej alei. Po prawej stronie olbrzymia, równa zielona tafla łąki sąsiadująca z puszczańskim lasem. Do końca lat 80. zimą pokrywały ją dachy cyrkowych wozów. W murowanych barakach, stojących na skraju pola niegdyś tętniło życie. Po sezonie zjeżdżała tu śmietanka przedstawicieli światowych cyrków. Był przegląd numerów, kapel. Zawierano kontrakty. Dziś światowe areny należą do Rosjan.
Nieliczni, którzy tu zostali, pamiętają trenera słoni. Wprowadził się po przejściu na emeryturę. Zmarł po roku. Mówią, że z tęsknoty za swoimi zwierzętami. Na końcu alei zamknięta brama. Za nią kompleks budynków. Kryte areny, stajnie, słoniarnia, pomieszczenia dla małp, lwów i tygrysów, hala do ćwiczeń, ambulatorium weterynaryjne, warsztaty, wiaty. Wszystko puste.
– Zwierzęta sprzedano lub oddano do ogrodów zoologicznych. Część lwów została zastrzelona w majestacie prawa. W pobliżu zardzewiałej konstrukcji niedokończonej hali sportowej jest akacjowy gaj. Niegdyś spacerowały tu słonie, teraz sterczą połamane kikuty. – Te akacje są jak polski cyrk – mówi smutno Janusz Sejbuk na koniec naszej wędrówki.

 

 

Wydanie: 2002, 22/2002

Kategorie: Obserwacje

Komentarze

  1. Michał Januszewski
    Michał Januszewski 18 kwietnia, 2019, 12:14

    Pracowałem niegdyś dla Cyrku Bojaro . Było to wspaniałe miejsce tam nauczyłem się wiele rzeczy choć zajmowałem się tylko reklamą . Poznałem sporo przyjaciół . Spotykałem się również z córką współwłaścicieli Edytką Krześniak to były nie zapomniane chwile . Tęsknię za atmosferą która panowała w owym miejscu . Pozdrawiam wszystkich którzy pracowali tam z początku wieku .

    Odpowiedz na ten komentarz

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy