Za serce siedem czerwonych róż

Za serce siedem czerwonych róż

Ustawiliśmy się szeregiem, a Religa szedł i ciekły mu łzy. Tak się cieszył, że uratował tych ludzi

Tadeusz Żytkiewicz – najdłużej żyjący w Polsce człowiek z przeszczepionym sercem

Drobny, szarmancki mężczyzna właśnie wrócił z kiosku z gazetą. Zaprenumerował ją z premedytacją, aby każdego ranka zmusić się do wyjścia z domu. Przed spacerem codzienna gimnastyka. W końcu dostał drugie życie na kredyt. Dziś ma 88 lat, od 27 w jego klatce piersiowej bije przeszczepione serce.

Inaczej się patrzy na życie po przeszczepie?

– Tak. Wiemy, że to drugie życie, i wiemy, że trzeba je szanować. Nie przejmujemy się błahostkami. Po prostu trzeba przejść obok nich. Nie martwić się, nie brać tego do serca. To przejdzie, przeminie. Trzeba zażywać systematycznie leki. Po przeszczepie ważne jest, aby raz na kwartał być na badaniu kontrolnym. Koniecznie. Wtedy lekarze robią EKG, jeśli trzeba, echo serca, i mówią, co dalej robić. Ważny jest aktywny tryb życia. Wychodzę z domu dwa razy dziennie. Biorę plecak i po drodze do kiosku załatwiam zakupy. Codziennie ćwiczę pół godziny po wstaniu. No i trzeba rzucić palenie, pić umiarkowanie. Kieliszek koniaku jeszcze chyba nikomu nie zaszkodził, prawda?

Pod lufami

Jest pan najdłużej żyjącym Polakiem z przeszczepionym sercem. Wielokrotnie był pan o włos od śmierci, ale zawsze udawało się panu uratować. Życie pana „ukochało”.

– Może ukochało, ale na pewno nie rozpieszczało. Dzieciństwo miałem beztroskie, ale gdy miałem 13 lat, wybuchła wojna. Rok wcześniej zmarł nasz tato. Mieszkaliśmy wtedy przy Radzymińskiej. Z Warszawy wyszliśmy 7 września. Dwa dni później przyjechała siostra mamy. Powiedziała, że wszystko jest zrujnowane, że nie ma śladu po naszym mieszkaniu. Gdy gospodarze, u których mieszkaliśmy, dowiedzieli się, że wszystko straciliśmy, nie chcieli nas dłużej trzymać. Mama bała się, co z nami będzie. Pamiętam, jak zebrała nas w sadzie. Powiedziała, żebyśmy poszli nad Świder i się potopili. Obskoczyliśmy ją i mówiliśmy, że będziemy na siebie pracować. Starszy brat miał 15 lat, młodszy dziewięć i tak się zaczęło. Pojechaliśmy do kuzynów na wieś. Żywili nas żołnierze Wehrmachtu. To byli tacy sami ludzie jak my. Dopiero potem przyszło gestapo. Najmłodszy brat chodził z menażką po obiad, oni go przepuszczali. Tolerowali go, bo był mały.

Na wsi wojna nie była tak dotkliwa jak w Warszawie?

– Niezupełnie. Jako 13-latek kopałem ziemniaki na równi z paniami i musiałem za nimi nadążyć. Jeździłem 5 km po chleb sankami, i to na cały dzień. Dostawaliśmy bochenek chleba na pięć osób. Więcej nie było. Gdy gospodyni piekła chleb i poczęstowała mnie skibką z kapustą, to było coś cudownego. Przymieraliśmy głodem. Łapałem zwierzynę we wnyki, chodziłem do lasu po drzewo, żeby mieć czym ogrzać mieszkanie. Spaliśmy na podłodze. Potem robiłem torf, dzięki czemu mieliśmy opał na zimę. Gospodarz po cichu przed żoną potrafił przywieźć dwa-trzy worki ziemniaków.

Podczas wojny wymknąłem się śmierci trzykrotnie. Gdy pracowałem u gospodarza, pojechałem z nim na jarmark. Była łapanka, Niemcy nas otoczyli, bo kogoś szukali. Tych, którzy nie mieli dowodów, zatrzymali. Ustawili nas w szeregu. Było nas z dziesięć osób. Na placyku pusto. Moja fura z końmi stała pośrodku jako jedyna, wszyscy się porozjeżdżali. Niemcy poszli na wódkę, a my czekaliśmy godzinę pod karabinem maszynowym, aż wrócą. Przyszedł oficer i badał, co ja tutaj robię. Powiedziałem, że przyjechałem na grób ojca. Skłamałem, ale byłem blondynem, miałem może też poparcie, bo pracowałem na wsi, a u nas stacjonowali piloci niemieccy. Puścili mnie, ale cztery osoby rozstrzelali. Za drugim razem był nalot na wieś, w której mieszkałem. Zastrzelili mojego kuzyna. Nam darowali. Trzeci raz pojechałem do lekarza. Po drodze wstąpiłem do stryja na Ząbkowską. On miał taki zwyczaj, że zamykał okiennice. Niemcy w tym czasie przyszli kontrolować budynek. Szukali przemytników spirytusu, bo kamienica była koło wytwórni wódki. Walili w drzwi bardzo mocno. Gdyby weszli, toby nas wykończyli. Stryj miał alkohol z przemytu, dlatego nie chciał otworzyć.
Czekaliśmy do wieczora, aż wyjdą.

Co pozostało w pana życiu po tych traumatycznych przeżyciach?

– Nauczyłem się pracy i pokory. Wiedziałem, że trudności są, ale byliśmy młodzi. Zbieraliśmy się wieczorami, śpiewaliśmy, podrywaliśmy dziewczyny. Młodzi inaczej przeżywają takie ciężkie chwile. Śmierć mnie omijała. Po wojnie zostałem nauczycielem.

Dlaczego akurat ten zawód?

– Bo nie miałem wyjścia. Koledzy ojca namawiali mnie do nauki na gimnazjum. W ciągu dwóch lat zrobiłem małą maturę. Chciałem się uczyć i studiować fizykę. Ale nie mogłem połączyć studiów z pracą. Zrezygnowałem i w 1947 r. dostałem się do seminarium nauczycielskiego. Uczyłem historii w szkole podstawowej, potem w gimnazjum. Byłem wizytatorem, ale wolałem pracować z młodzieżą niż z nauczycielami. To wdzięczniejsza praca. Do dziś otrzymuję listy od uczniów. Na własną prośbę wróciłem do szkoły im. Wyspiańskiego na Międzyborską. Uczyłem historii i wiedzy o społeczeństwie. W 1970 r., dokładnie 7 marca, dopadł mnie zawał. Wróciłem jeszcze na dwa lata do szkoły, potem musiałem przejść na emeryturę.

Pięć po dwunastej

Leczenie chorych po zawale w latach 70. były inne niż obecnie.

– O, tak. Leżałem cztery tygodnie w bezruchu, bo wtedy tak leczono zawał. Wyszedłem z tego, choć zawał był dość ciężki. Chodziłem na zajęcia rehabilitacyjne, gimnastykę. Miałem dobrą opiekę medyczną. Przez 10 lat było bardzo dobrze, ale w 1980 r. przyszedł drugi zawał. Byłem wtedy w sanatorium w Nałęczowie. Gościła tam wtedy jakaś komisja. Doszli do wniosku, że nie jest tak źle, i puścili mnie do domu. Tu się okazało, że jest tragicznie. Natychmiast trafiłem do Instytutu Kardiologii. Po dwóch latach trzeci zawał. W 1984 r. okazało się, że nie ma dla mnie ratunku. Jeden z kardiologów powiedział: „Panie Tadeuszu, jest pięć po dwunastej”. Przypomniałem sobie, że żona miała ucznia, który jest lekarzem. Poszedłem do niego na konsultacje. Powiedział, że jedyny ratunek to prof. Religa. W 1985 r. zrobił pierwszy udany przeszczep. Rok później napisałem do Religi: „Jestem nauczycielem, mam chore serce. Proszę o pomoc”. Na pierwszy list nie było odpowiedzi. Napisałem drugi. Śledziłem informacje o Relidze i wiedziałem, że ma kłopoty z salowymi. Napisałem mu, że jak mnie wyleczy, to chętnie podejmę pracę jako salowy. On to zbagatelizował i zaprosił mnie na konsultację. W Zabrzu zrobili mi koronarografię. Prof. Pasyk rozłożył ręce i powiedział: „Jesteśmy bezsilni. Trzy tętnice zaczopowane w 100%, a jeszcze tętniak na koniuszku serca”. Ja mówię: „No dobrze, a przeszczep?”. „Panie, w pana wieku?”. Miałem 61 lat. Po rozmowie z prof. Pasykiem poszedłem do Religi. „W czym mogę panu pomóc?”, zapytał. Zaprosił mnie następnego dnia na rozmowę. „Będziemy leczyć”, zdecydował. „A wiek?”. „Nie ma bariery wieku; jeśli płuca są zdrowe i nerki, będziemy leczyć serce”. Myślał najpierw o bajpasach, ale potem doszedł do wniosku, że nie ma ich do czego doszywać, no i zdecydował się na przeszczep.

Strony: 1 2

Wydanie: 2014, 51-52/2014

Kategorie: Zdrowie

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy