Zabić glinę

Zabić glinę

Oficera policji bezpodstawnie oskarżono o kontakty z przestępcami. Komu na tym zależało?

Według prokuratury, sprawa jest oczywista: oskarżono sprzedajnego policjanta, biorącego łapówki z lombardu gangstera. Według obrońców inspektora, historia jest dęta, a śledztwo nierzetelne. Bo że jest jakiś policjant – fakt, tyle że nie ten. Że ktoś był w lombardzie – nie ma wątpliwości, tylko że nie był to policjant. Że był gang – to też prawda, ale nie ten, o którym mowa.
Inspektor ma 53 lata, nazywa się Władysław Szczeklik. Do grudnia 2001 r. był szefem policji w Białej Podlaskiej, drugiej co do wielkości komendy w garnizonie lubelskim. Jego aresztowanie wywołało szok, zwłaszcza że był niemal pewnym kandydatem na stanowisko komendanta wojewódzkiego w Lublinie.
Za branie łapówek i przekazywanie gangsterom informacji o planowanych przeciwko nim akcjach policji w latach 1996-1998, bo takie zarzuty postawiła mu prokuratura, Szczeklikowi grozi do 10 lat więzienia. Ale żeby być informatorem, trzeba mieć dostęp do informacji albo przynajmniej interesować się prowadzonymi postępowaniami. Typowy kret w mundurze zostawia za sobą jakieś ślady. Tymczasem prokuratura nie precyzuje nawet, jakie to były informacje, zadowalając się enigmatycznym zarzutem „ujawniania tajemnic służbowych”. Gangsterskie łapówki są śmieszne – w sumie 9 tys. zł, w tym wyroby jubilerskie na kwotę 2,5 tys. zł i sprzęt RTV wart 6,5 tys. zł, przekazany – co ważne – między 8 a 25 sierpnia 1997 r.
Właściciel lombardu, Paweł P., był drugorzędnym lubelskim watażką, specjalistą od pożyczek na lichwiarski procent. Po nagłośnieniu sprawy Szczeklika okrzyknięto go „królem lubelskich pożyczek”, „groźnym gangsterem”, a nawet „bossem przestępczego półświatka”. Paweł P. żadnym bossem nie był, choć święty też nie jest. Odpowiada przed sądem za wyłudzenia towarów (w tym 31 tys. ton węgla) na tzw. słupy, za lichwę, pobicia, groźby. W 2003 r. Sąd Okręgowy w Lublinie skazał go za sprowadzanie samochodów bez cła oraz paserstwo. W areszcie spędził ostatnich pięć lat. Konsekwentnie i od samego początku wypiera się jednak jakichkolwiek kontaktów ze Szczeklikiem.

Oficer, wzór policjanta

Szczeklik pochodzi z Podkarpacia. Trzej bracia ojca: Józef, Stefan i Eugeniusz, byli adwokatami. Brat dziadka – Roman – burmistrzem Pilzna. Drugi z nich – Karol – księdzem i doktorem teologii. Stryj inspektora – Edward, profesor medycyny, napisał podręcznik anatomii, a jego brat cioteczny, prof. Jan Tatoń, był jednym z największych specjalistów w dziedzinie diabetologii. Najwybitniejsza postać w familii to prof. Andrzej Szczeklik, światowej sławy lekarz, kierownik II katedry chorób wewnętrznych Uniwersytetu Jagiellońskiego, odkrywca tetracykliny, laureat wielu prestiżowych krajowych i międzynarodowych nagród.
Kiedy w 1998 r. Władysław Szczeklik zostawał szefem policji w Białej Podlaskiej, nic nie wróżyło tak dramatycznego końca jego kariery. Miał dobre kontakty z samorządowcami i ludźmi ważnymi w mieście. Umiał rozmawiać z podwładnymi.
Do policji wstąpił w 1978 r. Ukończył Akademię Rolniczą, studia oficerskie, Lubelską Szkołę Biznesu. Do 1990 r. był kierownikiem jednej z sekcji wydziału przestępstw gospodarczych Komendy Rejonowej Policji w Lublinie. Pracował w sekcji włamań i w wydziale kryminalnym. Pełnił funkcję komendanta III komisariatu w Lublinie, a przed objęciem funkcji naczelnika wydziału PG w lubelskiej komendzie rejonowej policji był liderem w zakresie liczby i jakości wykrytych spraw.
Jego koledzy z Lublina opowiadają o pogoni za złodziejem na dachu pięciopiętrowego budynku i wykryciu sprawcy brutalnego zabójstwa w ciągu jednego dnia. – Władek był bezkompromisowy. Potrafił z narażeniem życia, w środku nocy wejść do meliny i zakuć opryszka w kajdanki, a następnie przyprowadzić go na najbliższy komisariat – opowiada podinsp. Marek Boruch z lubelskiej komendy miejskiej.
Szczeklik pokazuje swoje CV: szkolenie w zakresie ochrony informacji niejawnych i pracowników kancelarii tajnej, przygotowania policji do współpracy z Unią Europejską, studia podyplomowe z organizacji i zarządzania, kurs menedżerski dla komendantów powiatowych, nominacja ministra SWiA na stopień inspektora policji, na pięć miesięcy przed aresztowaniem. Świetne opinie przełożonych.

Blondyn o kruczoczarnych włosach

Kryminalna część życia Władysława Szczeklika rozpoczyna się w Prokuraturze Rejonowej w Lubartowie, na trzy lata przed jego aresztowaniem. W drugiej połowie 1998 r. trafia tam niejaki Piotr K., w lubelskim półświatku bliżej znany pod pseudonimem „Prezes”. Piotr K. zarabia na życie wyłudzaniem sprzętu elektronicznego. Towar przynosi między innymi do lombardu Pawła P., w którym sprzedawcą jest Robert P.
W prokuraturze Piotr K. jest przesłuchiwany w sprawie grupy przestępczej trudniącej się wyłudzaniem towarów. Jest też świadkiem w sprawie rozboju w Trzcińcu pod Lublinem. Na miejscu widziano bowiem jego samochód. W pewnym momencie mimochodem rzuca: – Wiem o policjancie, który ochrania lombard.
Zeznaje, że funkcjonariusz ostrzega Pawła P. przed policyjnymi nalotami i w nagrodę za to otrzymuje sprzęt elektroniczny. Twierdzi, że „to krótko ostrzyżony blondyn”, około 35 lat, o wzroście 180-190 centymetrów i wyraźnie niskim głosie. Mówi, że policjant jest szefem wydziału w komendzie wojewódzkiej, później poprawia się, że w rejonowej. Na podstawie zeznań sporządzone zostają dwa portrety pamięciowe. – Policjant został zidentyfikowany, a prokuratura miała przymierzać się do przeszukania jego mieszkania. Później sprawa raptem ucichła – wspomina jeden z naszych informatorów. Ślad urywa się w lubelskiej prokuraturze rejonowej, gdzie przesłano akta sprawy. Tam też ją umorzono.
Szczeklik nie mógłby być blondynem, nawet gdyby bardzo chciał. Jest brunetem o kędzierzawej czuprynie. Jednak w 2001 r. akta sprawy z szafy wyciągają prokuratorzy z wydziału VI do spraw przestępczości zorganizowanej Prokuratury Okręgowej w Lublinie. Jadą do przebywającego w areszcie Piotra K. „Prezes” zostaje przesłuchany jeszcze raz, na tyle skutecznie, że z policjanta blondyna robi się brunet, zmieniają się mu też wzrost, wygląd i głos.
Kolejne siedem miesięcy zajmuje prokuraturze odszukanie drugiego świadka, który potwierdziłby wersję „Prezesa”. Znajduje się taki. Jest nim wspomniany Robert P., ekspedient z lombardu – dowożony z aresztu do siedziby Centralnego Biura Śledczego na długie rozmowy. Na początku mężczyzna zarzeka się, że zna tylko paru policjantów z drogówki. Przy siódmym z kolei przesłuchaniu przypomina sobie Szczeklika i wskazuje go na fotografii. Ale nawet wówczas twierdzi, że funkcjonariusz jest blondynem. – Miał chyba jasne włosy, nie takie ciemne jak na pokazywanym zdjęciu – zeznaje.
Dopiero w czasie procesu mówi: – Przemyślałem to wszystko. To nie ten człowiek brał łapówki. W ogóle nie było żadnych łapówek dla funkcjonariusza publicznego.

Czynności śledcze

10 grudnia 2001 r. komendanta zatrzymuje UOP. Oczywiście są przy tym dziennikarze. Podczas przeszukania w mieszkaniu inspektora funkcjonariusze UOP rekwirują legalnie kupiony sprzęt RTV oraz złote kolczyki, nie interesuje ich natomiast notatnik oficera. W prokuraturze dochodzi do kolejnej kuriozalnej czynności śledczej. Prokurator organizuje coś na kształt okazania pod szyldem konfrontacji. Szczeklik stoi sam, a nie wśród innych podobnych osób. Robert P. rozpoznaje w nim policjanta przychodzącego do lombardu i jeszcze tego samego dnia wychodzi z aresztu, a inspektor na pięć miesięcy trafia za kraty.
Wymiar sprawiedliwości dba o jego towarzystwo. Celę dzieli najpierw z podejrzanym o usiłowanie zabójstwa, później z oskarżonym o morderstwo. Na badania lekarskie dowożony jest w kajdankach na rękach i nogach. Cela, w której siedzi, jest zagrzybiona, sanitariat i umywalka śmierdzą, zdobycie środków czystości graniczy z cudem. Największą sztuką jest opanować obrzydzenie, by przykryć się brudnym i pokrwawionym kocem.
Jolanta Szczeklik jeździ po całej Polsce, interweniuje w Ministerstwie Sprawiedliwości i urzędach centralnych. Pisze listy, prosi, błaga o wypuszczenie męża z aresztu i zbadanie sprawy od początku. Bezskutecznie. Zaporą nie do przebycia jest trwające właśnie postępowanie. Nikt nie chce się narazić na zarzut wywierania nacisku na sądy i prokuraturę. Wreszcie, gdy jest już na skraju załamania nerwowego, prokuratura zgadza się na zamianę środka zapobiegawczego. Szczeklikowie wpłacają 30 tys. zł kaucji, wynajmują adwokatów. Idzie na to dorobek całego życia. Nadzorująca śledztwo prokuratura nie widzi w sprawie żadnych nieprawidłowości.
Nie bada ona jednak wiarygodności świadków. Nie bierze na poważnie alibi Szczeklika ani Pawła P. A istnieją przecież zdjęcia, faktury z hoteli, a nawet mandat karny świadczące o tym, że świadkowie nie mówią prawdy. Paweł P. po prostu nie mógł widzieć się ze Szczeklikiem w sierpniu 1997 r., gdyż był w tym czasie nad morzem – w Międzyzdrojach, Sopocie, Krynicy Morskiej. Gdyby prokuratura zainteresowała się raportami kasowymi z lombardu, odnalazłaby też blondyna – Krzysztofa S. – w rzeczywistości zwykłego klienta lombardu, nabywającego tam sprzęt przypisany Szczeklikowi, którego Piotr K. wziął za policjanta.
Mimo tak oczywistych luk dowodowych prokurator Maciej Florkiewicz uznaje sprawę za skończoną i w grudniu 2002 r. kieruje do sądu akt oskarżenia.

Gdzie gang, gdzie policjant, gdzie łapówki?

Proces byłego szefa policji ruszył w czerwcu 2003 r. Na sali rozpraw obok Szczeklika zasiadło 11 oskarżonych z wątku nazwanego przez media „sprawą gangu Pawła P.”. W ub.r. sprawa znalazła się na półmetku. Wtedy stało się coś, co zaskoczyło najbardziej wytrawnych adwokatów. Najpierw przewód trzeba było zacząć od początku ze względu na odejście sędziego do IPN. Potem postępowanie podzielono na kilkanaście spraw. A na koniec umorzono prokuratorski zarzut wobec Pawła P., dotyczący kierowania przez niego zorganizowaną grupą przestępczą.
Jesienią 2006 r. w sprawie byłego komendanta zeznania składali wezwani przez sąd policyjni eksperci. Insp. Dariusz Berliński, funkcjonariusz Biura Spraw Wewnętrznych Komendy Głównej Policji, wykluczył jakikolwiek związek Szczeklika z lombardem. Potwierdził, że na początku śledztwa prowadząca postępowanie prokurator miała zamiar dokonać przeszukania u jednego z oficerów, zajmującego eksponowane stanowisko w komendzie wojewódzkiej. Policjant dziwił się, jak można było potem zrobić z blondyna bruneta. – Byłem zszokowany tym, że na podstawie zeznań tego samego świadka postawiono zarzuty Szczeklikowi – mówi. Pozytywne dla Szczeklika zeznania złożyli też były komendant wojewódzki policji, insp. Zbigniew Głowacki, oraz Krzysztof Chabrowski, ekspert z zakresu techniki operacyjnej.
Jeszcze wcześniej z zeznań wycofał się Robert P. Podobnie Piotr K., który dodatkowo skierował do Prokuratury Krajowej zawiadomienie o możliwym popełnieniu przestępstwa przez dwóch przesłuchujących go w 2001 r. prokuratorów, zajmujących dziś wysokie stanowiska w lubelskiej prokuraturze. – W zamian za obciążanie Szczeklika obiecywali mi nadzwyczajne złagodzenie kary. Mówili: pan nam pomoże, to i my pomożemy panu. Dziś nie mogę sobie tego darować, zwłaszcza że pomówiłem niewinnego człowieka – twierdzi. „Prezes” ma prawo być zawiedziony, „w nagrodę” za współpracę z prokuraturą otrzymał łączny wyrok 14 lat pozbawienia wolności.

Obywatel K.

Kim jest człowiek, który pomówił Szczeklika? Rycerzem prawdy czy zmanipulowaną ofiarą rozgrywek na szczytach lubelskich organów ścigania? Wiadomo, że nie jest zwykłym rzezimieszkiem. Mężczyznę prowadzili agenturalnie dwaj funkcjonariusze lubelskiego CBŚ – Witold K. i Marcin L., zamieszani w matactwa przy rozboju w Trzcińcu – o którym Piotr K. opowiadał w prokuraturze w 1998 r. (w Trzcińcu brutalnie pobity został Krzysztof A., paser z Włodawy. Jednym ze sprawców napaści był Artur G., syn wpływowego lubelskiego urzędnika. By go wybielić, skorumpowani funkcjonariusze CBŚ nakłaniali jednego z bandytów do fałszywych zeznań. W akcji wzięli udział obaj policjanci). Marcina L. po odejściu ze służby aresztowano w grudniu ub.r. pod zarzutem kierowania nową lubelską mafią.
Gang przed rokiem przejął rządy w Lublinie. Grupa byłego policjanta zajmowała się prostytutkami, zbieraniem haraczy, narkotykami, rozbojami, wyłudzaniem kredytów oraz oszustwami ubezpieczeniowymi. Kiedy Marcin L. był jeszcze w policji, Piotr K. spotykał się z nim i jego partnerem. – Popijaliśmy wspólnie wódkę. Rozmawialiśmy, a potem zwykle kazali mi coś podpisywać – potwierdza Piotr K. Do formalnej współpracy się jednak nie przyznaje. – To były tylko pogawędki towarzyskie – tłumaczy.
Według naszych informatorów, Piotr K. wie, kim był blondyn – policjant, utrzymujący kontakty z właścicielem lombardu. To o nim mówił w lubartowskiej prokuraturze, nadając mu wygląd Krzysztofa S. Czy to możliwe, by przez zeznania Piotra K. Władysław Szczeklik mógł stać się kozłem ofiarnym wrzuconym w sprawę lombardu w miejsce prawdziwego przestępcy w mundurze? Że tak się stało, wątpliwości nie ma mł. insp. Julian Sekuła, były szef policyjnych związków zawodowych w Lublinie. – Oskarżenie od początku opiera się na pomówieniach, bez żadnych dowodów materialnych. Władka wmontowali w to pewni ludzie – uważa.

Tąpnięcia i wstrząsy

Według naszych rozmówców, geneza sprawy Szczeklika tkwi w towarzysko-rodzinnych zależnościach funkcjonujących od lat w lubelskim wymiarze sprawiedliwości i organach ścigania. Trzciniecki wstrząs pociągnął za sobą po raz pierwszy bratobójcze ofiary. Za kratki powędrował wiceszef lubelskiego CBŚ. Stanowiska stracili: szef prokuratury okręgowej oraz jego podwładny, naczelnik wydziału do walki z przestępczością zorganizowaną. Z pracy w prokuraturze odszedł naczelnik wydziału nadzoru nad postępowaniami przygotowawczymi. Do aresztu trafili również podejrzany o wynoszenie akt prokurator oraz adwokat, który miał kupować kopie materiałów z toczącego się śledztwa.
Ale to nie wszystko. Śledztwo w sprawie rozboju zapoczątkowało gigantyczną kwerendę akt. Pod hasłem gruntownego „oczyszczenia środowiska” prokuratorzy zaczęli rozgrzebywać stare, nierozwiązane postępowania. – Nastąpiło sprzężenie zwrotne. A to w układzie, gdzie każdy na każdego coś ma, mogło oznaczać tylko katastrofę. Powstałe w ten sposób podciśnienie wciągnęło wiele osób z zewnątrz, często niewinnych. Wystarczyło jednak, że niewygodnych – ocenia emerytowany funkcjonariusz UOP. Jego ofiarą najprawdopodobniej padł także Władysław Szczeklik, który jako przyszły komendant wojewódzki zagrażał resortowej familiadzie.

Mamusiu, kim jest ten pan?

– Ojciec wciąż żyje tą sprawą. Nie może się pogodzić z krzywdą, jaką mu wyrządzono – mówi Joanna, córka byłego komendanta, która podobnie jak jego żona jest funkcjonariuszem policji.
Szczeklikowie walcząc o dobre imię rodziny, wykorzystali już wszystkie możliwości. Dotarli do rzecznika praw obywatelskich i Helsińskiej Fundacji Praw Człowieka. Interweniowali w Prokuraturze Krajowej, u kolejnych ministrów sprawiedliwości, w Ministerstwie Spraw Wewnętrznych i Administracji, w Komendzie Głównej Policji. Wszędzie przyjmowano ich grzecznie, częstowano kawą, a urzędnicy zapewniali o swym poparciu. Na tym się jednak kończyło, skargi trafiały w próżnię. Prócz walki z bezdusznością instytucji Szczeklikowie musieli również stawić czoło własnemu resortowi, który usiłował wyrzucić ich ze służbowego mieszkania.
Najmłodsza latorośl z czwórki dzieci Szczeklika, dziewięcioletni Marcel, nie poznał ojca po powrocie z aresztu. – Mamusiu, kim jest ten pan? – spytał.
Dziś Władysław Szczeklik nadal jest zawieszony w obowiązkach komendanta miejskiego policji, pobiera jedną trzecią pensji, nieiwel ponad 1000 zł. Sąd nie śpieszy się z rozstrzygnięciem procesu. W ubiegły piątek odroczył sprawę do 14 maja.

***

Gotowy scenariusz

Losy byłego komendanta policji w Białej Podlaskiej postawionego przed sądem pod zarzutem przekazywania gangsterom informacji o planowanych przeciw nim akcjach policji i przyjmowania łapówek już wkrótce posłużą za scenariusz III części serialu „Oficerowie”.

 

Wydanie: 14/2007, 2007

Kategorie: Kraj

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy