Zacier bulgocze w głuszy

Zacier bulgocze w głuszy

Bimber o nazwie duch puszczy, powstaje na zamówienia policji i proboszczów. Tak twierdzą jego wytwórcy

Do komisariatu w Gródku zgłosiło się dwóch mieszkańców pobliskiej wsi. Powiedzieli, że z rana, w lesie, 5 km od ich rodzinnej miejscowości napotkali starego człowieka, który na ich widok wyciągnął broń i strzelił. Opisali, jak wyglądał. Policjanci od razu rozszyfrowali napastnika. Poczekali na staruszka w miejscu jego zamieszkania – przyszedł pod wieczór zziębnięty i przemoczony. Wskazał, gdzie ukrył samopał. Po dokładnych oględzinach funkcjonariusze odkryli w pobliżu przygotowaną do rozruchu bimbrownię. Na drugą, jeszcze bardziej profesjonalną, natknęli się 350 m dalej. Znaleziono w niej 6 tys. litrów zacieru.
Tyle mówi policyjny komunikat. W rzeczywistości jednak cała historia miała chyba nieco inny przebieg.
– Chodzą słuchy – dopowiada Leon Romaniuk, naczelnik Sekcji do spraw Przestępczości Gospodarczej Komendy Miejskiej w Białymstoku, że dziadek poleciał do bimbrowników po prostu po to, żeby się napić. Gdy go postraszyli, wyciągnął broń i strzelił w obronie w własnej. A potem tamci donieśli na policję przekonani, że skończy się na ukaraniu właściciela nielegalnej broni. Pecha mieli też bimbrownicy ostatniej odkrytej, siódmej już w tym roku fabryczki samogonu. Najpierw próbowali swój proceder rozkręcić w rejonie Gródka, ale pogoniła ich miejscowa konkurencja. Przenieśli się więc na teren absolutnie dziewiczy, w okolice wsi Rybnik, i tam prawie natychmiast ich namierzono.

Cukrówkę zrobię, że palce lizać

– Ja to stary bimbrowszczik jestem – śmieje się Kazimierz, mieszkaniec podlaskiej wsi 2 km od granicy (prosi, aby nie ujawniać jej nazwy), stawiając na stole litrową butlę samogonu. – Od jednego mistrza ciągnę i oszukać się nie dam. Mój pradziad już za cara pędził, dziad przed II wojną, a za Stalina cała wieś przeciw naszej rodzinie świadczyła. Brat w bunkrze za wioską dziewięć beczek nastawił, a w chałupie dodatkowo kociołek z zacierem. Kawalerka na wieczór się zleciała, próbowali, smakowali, zakąszali, aż się popili. A że pierwszy rzut mocny był jak smok, na jakieś 70-80%, rychło do bitki doszło i w zamieszaniu ogień zaprószyli. O czwartej nad ranem całą wioskę postawiono na nogi, ludziska z wiadrami i bosakami na skróty przez pola gnali. Rozjuszone baby razem z wartą do środka się wdarły i dalejże pomstować, wygrażać mojemu bratu. A ten, żeby je stamtąd wykurzyć, kazał nam kamieniami w okna bombardować. Przelękły się i w popłochu rurę od chłodnicy wywaliły. Para z zacierem chlusnęła prosto na nie, parząc gołe łydki, ręce i zadki, a my jakby tego jeszcze było mało, parę razy pałkami po plecach im przejechaliśmy. Lament się taki podniósł, że na całą okolicę było słychać. Brat w stronę lasu wyrywał, a gdy sołtys mu drogę zastąpił, to go bagnetem dźgnął i cały kożuch mu pociął. Potem trzy miesiące na bagnach się chował, ale go schwytali, gdy do domu po słoninę i kiełbasę zaszedł. Cztery lata dostał: za pędzenie, wzniecenie ognia i naruszenie spokoju wioski.
Przez to wszystko prawdziwy bandyta z niego się zrobił. Bo już wojna rozpsuła go. Wtedy za wódkę wszystko szło załatwić. I flintę, i dziewuchę, i od Niemca mogłeś się wykupić, i od partyzantów czy słoninników. A słoninniki to chytra była blad. Naciągnął taki jeden z drugim sweter na łeb, dziury na oczy i gębę wyciął i dalejże rabować. A jak w nocy kałaszem po oknach przyp…, to ludziom ze strachu aż mokro w spodniach się robiło. Zdzierali z siebie ostatnią koszulę i bimber oddawali co do kropelki. No i nowy trzeba było gonić.
A dobrą prymuchę przepędzić to nie lada sztuka. Mąka do zacieru najlepiej jak jest świeża, nie zatęchła i nie wolno też jej sparzyć, bo wódka gorzka wyjdzie. Gdy zamiast mąki cukier się bierze, trzeba dobrze przedestylować bo inaczej bimber śmierdzący nie do picia. Ja to od takiego smyka byłem do tej roboty uczony. Niech mi pani dwie rurki miedziane przywiezie, a cukrówkę zrobię, że palce lizać. Mógłbym też do jakiego mistrza zaprowadzić, znam jeszcze paru dobrych, ale najlepiej przed Zielonymi Świątkami przyjechać, bo wtedy gonią na potęgę.

Jak bitwa pod Grunwaldem

Walka z leśną produkcją samogonu wcale nie jest prosta i wymaga od policji stosowania niekonwencjonalnych metod oraz żmudnej i kosztownej inwigilacji.
– Ustawa nie zabrania posiadania sprzętu do produkcji ani samego wyrobu. Ścigane jest jedynie samo pędzenie – mówi Leon Romaniuk. – To utrudnia nam pracę, bo musimy delikwenta złapać na gorącym uczynku. Już samo dotarcie do odludnych miejsc, położonych na bagnach lub lasach, wymaga nie lada sprytu. Zwłaszcza że bimbrownicy wciąż doskonalą się w sposobach ostrzegania, np. wystawiając czaty lub zakładając zielone nitki na drzewach i krzakach. Każdy obcy ślad, trzask gałązki, warkot silnika natychmiast ich płoszy. Wystarczy, że odejdą parę metrów dalej od swej „fabryczki” i już nic nie możemy im zrobić.
Zabawa w chowanego nasila się w okresie jesienno-zimowym i wiosennym, a przycicha latem, gdyż produkcja bimbru jest raczej zajęciem sezonowym. W czasie upałów zacier psuje się (idealna temperatura fermentacji to +5 C). Poza tym latem występuje też większe prawdopodobieństwo odkrycia bimbrowni przez przypadkowego grzybiarza. Popyt na wysokoprocentowe trunki wzrasta w okresach świątecznych, od Bożego Narodzenia poczynając, a kończąc na Wielkanocy czy Zielonych Świątkach.
Prawdziwe leśne bimbrownie są doskonale zorganizowane, mają swoich dystrybutorów, stałych klientów, a właściciele pochodzą raczej spoza terenu, gdzie się produkuje.
– Na przykład ostatnio byli nimi mieszkańcy Białegostoku – mówi Romaniuk. Zarekwirowaliśmy im 1,8 tys. litrów zacieru, ale fabryczka naprawdę była profesjonalna. Obecnie coraz częściej do leśnych bimbrowni wkracza technika – stosuje się najnowsze zawory kulowe, pompy skrzydełkowe do wody, a nawet akumulatorki do oświetlania zimą. Nieraz produkcja idzie non stop, bo przygotowuje się po kilka skrzyń zacieru. Tylko z jednej można uzyskać 120-150 litrów spirytusu, a podatek akcyzowy na 100 litrów tego wyrobu w oficjalnym obrocie wynosi obecnie 6282 zł. To daje wyobrażenie, jakie straty ponosi państwo…
Obok wielkiego, leśnego bimbrownictwa charakterystycznego wyłącznie dla Białostocczyzny, na Podlasiu istnieje też mała, przydomowa produkcja tego trunku. Dlatego tak wielu tu pijanych.
Na ulicy w Białymstoku zaczepia mnie podchmielony mężczyzna, prosząc o parę złotych. – A na bimber to pan ma! – dogaduję. – A kiedy była bitwa pod Grunwaldem? – odpowiada, puszczając do mnie perskie oko…
Opowiadam policjantom tę historię w nadziei, że wytłumaczą mi, o co chodzi w tej dziwnej odzywce.
– Najkrótszy przepis na samogon jest prosty jak data bitwy pod Grunwaldem – śmieją się. – Trzeba wziąć 1 kg cukru, 4 litry wody i 10 dag drożdży i poczekać siedem, dziesięć dni, aż nastąpi fermentacja. A „przepędzić” można już w szybkowarze…

Produkt regionalny

Bimbrownictwo jako jeden z ostatnich reliktów przemysłu ludowego na Podlasiu jest symbolem tego regionu jak oscypki na Podhalu. Policja typuje dwa centra tej szczególnej produkcji: jedno wokół Gródka, drugie wokół Czarnej Białostockiej. Prof. Czesław Dobroński z uniwersytetu w Białymstoku, znawca lokalnej obyczajowości, wymienia cztery szkoły.
Pierwsza to bagienna nad Biebrzą – tam bimbrownie funkcjonują w arcytrudnych warunkach, niełatwo je namierzyć, a samogon podobno troszeczkę czuć bagnem. W rejonie Walił, Gródka i Michałowa występuje szkoła polna, z dużymi tradycjami. W trzeciej, leśnej szkole, powstają trunki najlepsze, uszlachetniane suszonymi owocami, miodami i ziołami – dla koneserów w całym kraju. Najgorszą jest szkoła podmiejska z okolic Czarnej Białostockiej, produkująca bimber dla mało wymagającego konsumenta, nierzadko zafałszowany chemią.
Adam dystrybucją bimbru zajmuje się prawie od 20 lat. Nie jest to jego podstawowe zajęcie, a raczej hobby. Jeździ po całej Polsce, promując wyrób i zbierając zamówienia. Jego zdaniem, w obiegu występują co najmniej trzy rodzaje tego trunku:
– Pierwszy, najtańszy, tzw. prymucha, nierzadko jest zafałszowany – mówi. Już trochę lepszy, 52-procentowy produkuje się na wesela, chrzciny i tym podobne okazje, a najlepszy tzw. duch puszczy powstaje na specjalne zamówienia. To on otwiera nam drzwi wszystkich stołecznych urzędów, z policją i kręgami kościelnymi włącznie. Gdyby bimber piły tylko doły, dawno rozprawiono by się z jego wytwórcami…
Klimat cichego przyzwolenia na produkcję samogonu wyniesiony z narodowych przyzwyczajeń i tradycji znajduje odzwierciedlenie w bardzo niedoskonałym prawie.
– Gdy po długiej obserwacji uda się nam wreszcie namierzyć bimbrowników, to na okrągło mamy do czynienia z tymi samymi ludźmi – skarży się Romaniuk. Kary w zawieszeniu są nieskuteczne i mało odstraszające. Parę miesięcy po wyroku, delikwenci znów wracają do procederu. Lecz gdybyśmy w ogóle nie ścigali tej działalności, bimbrowni namnożyłoby się jak grzybów po deszczu.
Dla prawdziwych potentatów leśnej gorzały takie akcje są jednak niestraszne.
– Większość z nich to pokazówka – mówi Adam – one nie stanowią zagrożenia dla naszego monopolu. Mamy niezłe rozeznanie; nieraz dostajemy cynk, by przygasić ogień, bo samolot będzie latał. Czasami dla świętego spokoju wystawiamy im takiego, który rozpasał się zbyt mocno albo jest nowy w tym biznesie. Zdarza się też, że płacimy komuś za wpadkę. Nie chcemy wojny z policją, rozumiemy, że oni też muszą żyć… Taka sytuacja nam odpowiada, legalizacja jest niepotrzebna, bo zmalałby popyt. Zakazany owoc zawsze najlepiej smakuje….
Z samogonem bywa tak jak z prostytucją – podsumowuje prof. Czesław Dobroński, historyk z białostockiego uniwersytetu. Niby oficjalnie każdy go zwalcza, a wieczorem dzwoni do zaprzyjaźnionego bimbrownika…

Chojracki bimbru świat

Gdzieś na trasie między Waliłami a Białymstokiem spotyka się dwóch mężczyzn w średnim wieku. – A słyszał ty- mówi jeden do drugiego – że Gienia zamknęli, dał sobie samogonu w szyję i człowieka siekierą zapier… Teraz to już nie wyjdzie, chyba żeby wariata strugał. – Tego akurat udawać nie musi- dodaje drugi, bo on zawsze narwany był i gorączka, mało to razy obrywał, wszystkie zęby ma powybijane.
Wokół bimbru i bimbrownictwa od wieków tworzyła się specyficzna subkultura chojractwa.
– Co by to był za chłop, jakby słabą wódkę pił – zauważa prof. Dobroński. Prawdziwy bimber pije się na wdechu. Byłem kiedyś na takim wiejskim weselu, gdzie wszyscy najpierw wstrzymywali oddech, a następnie wypuszczali powietrze. Robiono nawet konkurs, kto potem dłużej gwizdał…
Dobry samogon za pazuchą i flinta na ramieniu gwarantowały przeżycie w puszczy oraz dawały poczucie wolności, niezależności i swobody. Nierzadko więc z usług bimbrowników obok szarych obywateli korzystali też ludzie będący na bakier z prawem: kłusownicy, powstańcy, partyzanci, zwykli rabusie lub inne niebieskie ptaki. W okresie carskim produkcja nabierała wymiaru niemal patriotycznego, bo uderzała w monopol zaborczego państwa. Bieda i beznadzieja też wymuszały większe spożycie gorzały. W latach 30., w czasach wielkiego kryzysu ekonomicznego, rocznie wykrywano tysiące nielegalnych bimbrowni. Podczas II wojny samogon stał się obiegową monetą, od której często zależało być albo nie być puszczańskich osad.
– Gdy do mojego dziada zajeżdżali Niemcy, bimber wędrował na stół, a młode kobiety uciekały do lasu – wspomina Adam.
Bimbrowe biesiady, degustacje i popijawy miały nieraz dramatyczny przebieg. Zdarzały się bójki, postrzelenia i pożary. Nie na darmo jeden ze wznoszonych przy piciu tego trunku toastów brzmi: „Sztoby nie poslednij raz”.
Obecnie właściciele szanujących się leśnych fabryczek samogonu raczej starają się unikać zbędnego rozgłosu, bo może tylko napytać im biedy. A dla nich przede wszystkim liczy się efekt ekonomiczny – szybki, łatwo zarobiony pieniądz. Przy sprawnej organizacji nieraz wystarczy dzień strachu, a ma się już średnie, miesięczne pobory…

 

Wydanie: 20/2002, 2002

Kategorie: Reportaż
Tagi: Helena Leman

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy