Zakład fryzjerski płonie

Zakład fryzjerski płonie

– Proszę pani! To jest zapach CZARNEGO konia pasącego się na wolnym wybiegu w Kanadzie! – zakrzyknął entuzjastycznie sprzedawca. – Zapach unikalny, wielopoziomowy, o niespotykanej głębi. Jest bardzo kosztowny, ale też wysublimowany. Wybrała pani wspaniale.

Przez chwilę czułam się tak, jak chciał pan sprzedawca: wspaniale. Oto ja, osoba zupełnie nieobeznana, rzec by trzeba – laiczka, „wybrałam wspaniale”. Spośród setki skomplikowanych zapachów w tzw. perfumerii niszowej – wybrałam… zaraz, zapach CZARNEGO konia??? Nie zapytałam już, jak pachnie BIAŁY koń i czym się różni zapach tego z Kanady od tego z Mongolii albo takiego np. hiszpańskiego konia. I czy wolny wybieg ma coś wspólnego z kurami. Sama kwestia rozważania końskich zapachów oraz tego, że miałabym się nimi zlać za – bagatela – 780 zł, wydała mi się nieskończenie śmieszna. Jednak była między nami – sprzedawcą i klientką – jakaś umowa społeczna, nikt nie chciał nikogo obrażać. Moje prawe oko załzawiło nieco i to wszystko – atak śmiechu został zdławiony.

W końcu ja też nie byłam całkiem uczciwa, do perfumerii weszłam tylko dlatego, że czekałam na Ubera. W ogóle nie lubię perfum, bo przeszkadzają w odbiorze rzeczywistości. Nie mogę oglądać filmu, kiedy ktoś obok emanuje nawet najpiękniej dobraną wiązanką. Źle mi się rozmawia z człowiekiem, który się opryskał, bo najpierw ta jego chmura mnie bije jak Niemcy posła Rokitę, po nosie. A potem dopiero docierają słowa dyskutanta (dziwnie przytłumione przez zapach). Zatem nie trafiłam do tego miejsca z miłości. Nie chciałam też niczego kupować. Po prostu: perfumeria niszowa to dobre miejsce, żeby się w nim na chwilę schronić przed upałem, bo tam nigdy nikogo nie ma (zapach konia za 780 zł!). No, teraz ja byłam. A jak gdzieś się jest, to przecież przy okazji można czegoś się dowiedzieć. Rozmawiam w końcu z „zapachowym stylistą” – nowe światy mogły zostać ujawnione zupełnie za darmo! Normalnie koszt takiej konsultacji waha się w granicach od 100 do nawet 2000 zł (!) za godzinę.

Poza tym właśnie doznawałam nowego języka. Każde państwo ma swój język. Państwo naukowcy mają swój. Towarzystwo kynologiczne ma swój język, Prawo i Sprawiedliwość ma swój. Również tzw. perfumerie niszowe – one też wymyśliły swój język, bo przecież trzeba jakoś rozmawiać z klientem. Bo pragnienia, wspomnienia, tęsknoty klienta właśnie w takiej perfumerii powinny zostać zagospodarowane, ot co! No więc „mierzę” kolejne zapachy i przy okazji dowiaduję się o nowej modzie: mężczyźni reklamują kobiece zapachy, a kobiety – zapachy męskie. Zostaję poinformowana, że powstały specjalne perfumy dla brodaczy: D.S. & Durga Burning Barbershop – zapach płonącego zakładu fryzjerskiego. Pamiętam perfumy o zapachu podkładów kolejowych i (he, he) skórzanego siodła (co oni z tymi końmi?). Ale żeby płonący fryzjer?! Perwersja ludzka nie zna granic. Wącham kolejne butelki i okazuje się, że mogę kupić próbkę za 10 zł. Postanawiam sobie nabrać ze trzy, bo jakoś mi głupio, że tak naciągam na gadanie tego majstra Pachnidło. I znów „trafiam doskonale”! Wybieram coś cytrusowego, w kontrze do konia. Zapach ten zostaje określony jako techniczny, przestrzenny, młodzieńczy i miejski (w kontrze do konia, he, he). Zlewam się nim, za przeproszeniem, żeby zakumać, żeby się rozsmakować. Bo może to jak z papierosami: należy palić tak długo, aż zaczną smakować, a potem, cóż, trudno się oderwać, panie. Zlana pomykam przez Marszałkowską i patrzę na ludzi – czy oni wiedzą, że ja teraz reprezentuję całkiem nowy gatunek niszowy? Chyba nie, bo ktoś mnie trąca, sycząc: „Obudź się!”. A potem dostaję info, że ściągnęli mi z karty 10 zł za Ubera. Cholera, kompletnie zapomniałam, że w ogóle go zamówiłam! Nic to, przynajmniej pachnę „przestrzennie”. Wracam do Wrocławia, pachnąc/puchnąc z dumy.

Miesiąc później znów jestem w Warszawie. Są Targi Książki, mam na sobie zapach hostelu Moon, więc postanawiam kupić coś za dychę u mojego majstra. O dziwo, facet w ogóle mnie nie poznaje. Nasza zażyłość poszła w niepamięć. Proszę o „przestrzenny” zapach. Facet patrzy na mnie jak na głupa: o co chodzi? – No, tak go pan opisał. – Tak? – gra na czas i próbuje wygrzebać coś z dna pamięci. Nie znajduje. A ja zdaję sobie sprawę, że wszystkie narracje o zapachach to była improwizacja, i teraz dopiero podziwiam majstra. No, stary – myślę – z czymś takim to ty możesz zrobić fachowy stand-up, one man show! I jego przepiękny, szatański talent ulicznego oszusta wydaje mi się pasować doskonale do tej barwnej kanciapki w centrum miasta. Bo może to dekadenckie lub nawet satanistyczne – tak wydać całą pensję na zapach (czarnego!) konia, prawda?

Tagi: perfumy, zapachy

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy