Zaklinaczka koni

Zaklinaczka koni

Gdy zdejmuje siodło ze spoconego końskiego grzbietu, marzy o małej stadninie Meluzyn i Dzwonków

Na Mazury Kinga przyjechała pięć lat temu. Z plecakiem w ręku, z Rudą pod siodłem i z coraz bardziej brzemiennym brzuchem. Osiedliła się w starym domu na kolonii, het na obrzeżach powiatu mrągowskiego. Na Rudej jeździła do ostatniego dnia przed urodzeniem pierwszego syna. Miejscowi oglądali się za dziewczyną na koniu, prostą w siodle z kulbaką, w skórzanych sztylpach mocno opinających łydki. Nazwali ją Koniarą. Nie wiedzieli, że w najbliższym kręgu znajomych była po prostu Zaklinaczką koni.

W siodle

Końska historia Zaklinaczki zaczęła się, gdy zdmuchnęła 18 płomyków na urodzinowym torcie. Niedaleko domu jej rodziców w Łodzi otworzyli stajnię. Poszła tam i wykupiła jazdę. Ciężko było z pieniędzmi, więc zaczęła oporządzać konie, za to mogła bezpłatnie pojeździć.
– Początkowo bardzo się bałam, bo to jednak wielkie stworzenia. Ale potem okazało się, że szybko dogaduję się z końmi. Nawet z tymi niespokojnymi…
Pierwsza była Meluzyna. Nikt nie chciał jej dosiadać, bo nawet ogłowia nie pozwoliła założyć.
– Miałam jechać na niej do kowala z munsztukiem w pysku. Pięć kilometrów lekkim galopem. Po drodze nagle spłoszyła się i przewróciłyśmy się obie na asfalt. Trochę się poobijałam, jej na szczęście nic się nie stało. Zaraz potem wyjechaliśmy z końmi na Mazury. I znowu Meluzyny nikt nie dosiadał. Więc mówię do niej, że jak tak wrednie załatwiła mnie tym asfaltem, to wezmę się za nią i oswoję. No i walczyłam z godzinę, zanim założyłam jej ogłowie. To bokiem stawała, to do żłobu przyciskała. Próbowała kopać, więc też jej przylałam. Bo z koniem trzeba ustalić, kto tu rządzi. Albo jesteś w siodle, albo pod siodłem. Jak w życiu… Kiedy już zrozumiała, że ja tu rządzę, zaczęłam ją głaskać, pieścić, mówić do niej, czyścić. Codziennie po pracy do późnego wieczora. Już mnie poznawała, nie kopała.
– Spróbowałam ujeżdżania i zaczęło się rodeo. Galop, w pewnym momencie Meluzyna skręca w zupełnie inną stronę, niż chciałam. Brałam kulbakę, żeby było za co się trzymać, bo inaczej bez przerwy lądowałabym na ziemi. Bardzo lubiła robić koci grzbiet. Podskakiwała chowała głowę między nogi i… nie miałam konia przed sobą. Walczyłam jak o życie. W końcu po trzech miesiącach mogłam z nią robić, co chciałam. Wtedy podszedł do mnie jeden z instruktorów: „Skoro tak pracowałaś z tym koniem, to wezmę się za twoją technikę”.
Odtąd Zaklinaczka zamieszkała w stajni. W domu spakowała plecak i przeniosła się do Meluzyny. Był zimny luty i najczęściej spała w boksie, przy ciepłym boku konia. Wkrótce Meluzyna poszła pod dobrych jeźdźców. Trzeba było szukać innej stajni, innego konia, niespokojnego, bo co robić z łagodnym.
Po Meluzynie znalazł się Dzwonek. Też całymi dniami stał w boksie. Wchodzili tam, żeby go nakarmić i jak najprędzej wyjść. Nikt na nim nie jeździł, bo zawsze próbował zrzucić, a jak już to zrobił, to puszczał się galopem i z kopytami na człowieka. Jak się go wypuściło na podwórko, nikt tam nie wszedł – koń ganiał wszystko, co się ruszało.
– Mnie też próbował najpierw kopnąć. Przywaliłam mu solidnie. Żeby nie gryzł przy czyszczeniu, dawałam mu jeść i miał zajęcie. Z czasem pozwolił się dotykać bez kopania. Po kilku tygodniach pierwsza jazda. Próbował przewrócić się na plecy. Straszył, podskakiwał, szedł przednimi nogami stępa, tylnymi kłusował. Ale ponieważ był dosyć ciężkim konikiem, więc jak brykał, to robił to tak płynnie, że puszczałam wodze, pozwalałam mu się wyszaleć, a potem spokojnie pracowaliśmy.

Sztuczki dziewicy

Zmieniała stajnie mniej więcej co pół roku. Raz zobaczyła konnych kaskaderów przy pracy i już wiedziała, o czym marzy. Spróbowała kilku sztuczek na koniu, ale koledzy orzekli, że „ma za dużo ołowiu w tyłku i spada jak dziewica”.
– Nie znałam techniki, wszystko robiłam siłowo, więc śmiesznie to wyglądało.
W Łodzi Belgowie kręcili film z końmi. Miał przyjechać słynny „Kadłub”, Jacek Kadłubowski, jeden z najlepszych w Polsce kaskaderów od koni.
– Poszłam popatrzeć. Ale jak powiedzieć, żeby mnie nauczył? Wyśmieje napaloną. Udało mi się do niego dotrzeć, porozmawiać: „Chcę uczyć się kaskaderki. – Co umiesz? – Trochę jeżdżę. – Skoki? – Nie za bardzo. – Nożyce? – Umiem. – Pójdziemy, zobaczymy”. Nogi tak mi drżały, że ledwo szłam. Już nie chodziło o to, żeby pracować u „Kadłuba”, ale żeby się nie ośmieszyć. Podeszłam do konia. „Wskakuj”. Wsiadam, a on: „Powiedziałem: wskakuj!”… Ja? Z ołowiem w tyłku? Do dziś nie wiem, co to było. Już nigdy więcej tak się nie zdarzyło. To były ułamki sekund i… bez zastanowienia hop, siedzę na koniu. Nożyce? Jedne, drugie… Zeskok w galopie? Hop, wskoczyłam z powrotem. Skok kawaleryjski jak u Olbrychskiego w „Potopie”. Przodem do kierunku jazdy, wymach nogą i siedzę w siodle… Szok. Główka na koniu? Proszę bardzo. Wreszcie „Kadłub”: „Przyjmuję cię”.
U Kadłubowskiego pracowała najdłużej. Patrzyła, jak podchodzi do koni. Dzięki niemu zagrała w „Szwadronie” Machulskiego. Przebrana za mężczyznę, na Aligatorze – koniu dla samobójców. Wtedy po raz pierwszy znalazła się pod siodłem i poobijana nie ruszała się przez dwa tygodnie.

Ucieczka na Mazury

Potem spotkała Rudą. Była to zwykła gospodarska klacz. Raz zaprzężona spłoszyła się, zaczęła wariować z wozem, wpadła w szkło, pokaleczyła się ostro i od tamtej pory tak się zbiesiła, że gospodarz przeznaczył ją do rzeźni.
– Prosiłam: szkoda konia, nie jest zły. Dajcie mi na pół roku, ujeżdżę, uspokoję i przyprowadzę…
U weterynarza pozaszywała Rudej wszystkie rany od szkła.
– Pierwsze ujeżdżanie zrobiłam na oklep, przewieszona przez jej grzbiet. Jak mnie udźwignie, przyzwyczai się, to i siodło pozwoli założyć… Po ośmiu miesiącach wróciłam z Rudą do gospodarza. Położyłam uzbierany tysiąc złotych, żeby mi dali klacz. Przecież ją wyleczyłam, utrzymywałam. Zaparli się, a ja wiedziałam, że jak ją zostawię, sprzedadzą rzeźni. Więc w nocy zostawiłam pieniądze na stole i uciekłam z Rudą. Do znajomej stajni na Mazury…
Teraz Kinga ma już trójkę dzieci. W przerwach między kolejnymi porodami nie zsiadała z konia. Na kursie dla bezrobotnych nauczyła się pleść cudeńka z brzozowych witek, świerkowych gałązek i szyszek. Sprzedawała je letnikom. Do Rudej dołączyły dwa kolejne konie kupione u miejscowego Cygana. Ujeździła je jak kiedyś Rudą. I gdy zdejmuje siodło ze spoconego końskiego grzbietu, gdy łeb uwalnia od splątanych pasków ogłowia, a klacz kładzie się posłusznie na słomianej ściółce… wtedy Kinga przytulona do rozgrzanego pulsującego boku zwierzęcia marzy o małej stadninie Meluzyn i Dzwonków. W kamiennej niszy stajni paruje koński pysk, chrzęści owsem… Zaklinaczka wraca do swoich maluchów, które nauczyła utrzymywać się w siodle na razie za pomocą kulbaki.

 

 

Wydanie: 2001, 47/2001

Kategorie: Obserwacje

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy