Zamarzający Markot

Zamarzający Markot

Warszawa odcina się od bezdomnych

W hospicjum jest tak lodowato, że opiekunów przeraża każda zmiana pampersów. Nie po to przyjęli opuszczonych i ciężko chorych, żeby teraz umarli im z zimna. W rozległych pomieszczeniach ośrodka chłód też przenika do kości. Najcieplej jest w stołówce, ale nawet w kuchni, przy wielkich garach, trudno się ogrzać. Marzną niepełnosprawne dzieci ze Szkoły Życia, leczący się narkomani, także ci, co w porze porannego szronu przychodzą z dworców. Marzną rodziny, które straciły dom przez niepłacenie czynszu, i ci, którzy nie poradzili sobie, a stolica wyrzuciła ich na obrzeża.
Markot to skrótowa nazwa miejsc dla bezdomnych – rozrastających się, bo coraz więcej jest w Warszawie niezaradnych, niepotrzebnych ludzi. Wszystkie tego typu ośrodki prowadzone przez Monar mają problemy. Bezdomni stracili miejsce w Otwocku, ledwo zipie ośrodek dla samotnych matek „Bajka”. W październiku zakład energetyczny na dwa dni odciął prąd w warszawskiej noclegowni przy ul. Modlińskiej. I zapowiada kolejne cięcia.

Rozłożymy materace

W warszawskim Centrum Wychodzenia z Bezdomności przy ulicy Marywilskiej (taka jest oficjalna nazwa) mieszka 450 osób, we wszystkich ośrodkach jest około 8 tys. osób. – U nas ściany są gumowe – śmieją się pracownicy. – Przyjmiemy każdego potrzebującego. Rezerwowym miejscem jest stołówka. W ostateczności tam rozkładamy materace. Ale prognoz pogody słuchamy z drżeniem. Zima jest dla nas najtrudniejsza. Ogrzewanie samego ośrodka przy Marywilskiej kosztuje 4 tys.
Ośrodki bezdomnych prawie zawsze miały kłopoty finansowe. Te dramatyczne zaczęły się dwa lata temu, gdy skreślono przeznaczoną dla nich dotację z Ministerstwa Pracy. Teraz dofinansowanie przejęły władze samorządowe, a te, szczególnie mazowieckie, ścibolą każdą złotówkę. I dlatego z kilkudziesięciu ośrodków właśnie warszawski ma największe kłopoty.
W ciągu pięciu lat zadłużenie Monaru, największej organizacji charytatywnej w stolicy, urosło do 500 tys. zł. Pierwszym wierzycielem jest zakład energetyczny – żąda 200 tys. zł. Za ciepło i najem budynków trzeba gminie Białołęka zapłacić 180 tys., telefony kosztują już 60 tys. zł. Niektóre numery spłaca się na raty, ale w domu samotnej matki możliwość dzwonienia została zablokowana. W miejscu pełnym małych dzieci to horror. Głuche telefony niczego jednak nie zmieniają. Pogotowie i tak nie chce tu przyjeżdżać do chorych dzieci.

Wrócić do miasta

Miasto powoli odcina się od ośrodków dla bezdomnych.
– Mamy dostać pieniądze z ZOZ i w ramach akcji zimowej – wylicza Marek Kotański. – Ale to za mało. Nie wiem, chyba uklęknę na ulicy z transparentem i zacznę żebrać.
– Przecież my odciążamy państwo – komentuje Ewa Selke, jedna z najbliższych współpracownic Kotańskiego. Należy do coraz częstszego ostatnio typu bezdomnych. Tak zaszczuta przez męża, że po prostu wyszła z domu. Poszła do Markotu, jedynego miejsca w Warszawie, które miało otwarte drzwi. Jest tu cztery lata. W jej życiu nic się nie zmieniło.

– 80% osób, które u nas przebywają, w ogóle nie powinno do nas trafić – ocenia Ewa Selke. – Ale państwo odmówiło im pomocy, spychało od urzędu do urzędu, aż wreszcie przyszli tutaj. Nie mamy administracji, w wielu dziedzinach jesteśmy samowystarczalni, państwo powinno nas wspierać. Jesteśmy tani, ale jakieś koszty ponosimy.
Do Marka Kotańskiego zwracają się władze miast i osoby prywatne. Chcą wspomóc najsłabszych, oferują budynki, place, budowy. Kotański waha się, czy brać, bo nie wie, czy utrzyma nowy ośrodek.
Listopadowe przedpołudnie. Lodowaty wiatr. Po prawej stronie hospicjum, dalej przedszkole dla niepełnosprawnych, budynki. Dym z kuchni. Wielki obszar. Psy też były bezdomne. Nad wszystkim postać z pomnika. Chrystus jest zziębnięty.
Ci, którzy znaleźli się na Marywilskiej, starają się stworzyć pozory domu, choćby był to kawałek szafy odgradzającej od reszty.
Marek Kotański wolałby, żeby się tu nie zasiedzieli w bierności, lęku i niewierze. Jednak z Marywilskiej bardzo trudno wrócić do miasta, które nie daje pracy ani zapomogi. Centrum Wychodzenia z Bezdomności to bardzo optymistyczna nazwa.
Najwięcej odwagi jest w młodych, wyrwanych z narkomani. Pracują w ośrodku i wierzą, że jeśli zwyciężyli narkotyki, wygrają też walkę o życie w mieście.

Nie jesteśmy pazerni

Markot nie prosi o jedzenie. Najserdeczniej dziękuje supermarketom, które decydują się na papierkową robotę i przygotowują im kilogramy lekko przeterminowanej żywności. Markot nie chce ciuchów i sprzętu. Codziennie ktoś podjeżdża załadowanym samochodem. Starczy dla wszystkich, a magazyn jest pełen po dach.
Markot nie domaga się także żywej gotówki. Tylko, żeby państwo płaciło za prąd, wodę i ogrzewanie. – Jeśli ktoś chce nam przekazać pieniądze, wolę je wydać na lekarstwa dla chorych niż na rachunki – twierdzi Marek Kotański.
Nawet najlepszy uczynek wywołuje koszty. Dostali 10 kotłów olejowych. Cudo. Teraz ciągle drżą, że zabraknie im na opał.
Zimno, ale trzeba walczyć z próbami dogrzewania – już były pożary, spaliła się też tablica rozdzielcza. Zakład energetyczny zainstalował nową, ale powiedział, że to po raz ostatni.
Starają się działać. Ostatnią akcją jest segregacja śmieci do powtórnego przerobienia. Jednak to grosze, gdy spojrzy się na długi.
– Nie jesteśmy pazerni, nie przepychamy się „na chama” przed innych potrzebujących – złości się Kotański. – Ale przecież na prąd, wodę i olej opałowy powinniśmy dostawać pieniądze.


Jeśli ktoś chciałby pomóc Centrum Wychodzenia z Bezdomności, może dokonać wpłaty na konto: PBK SA IX Oddział Warszawa
Nr konta: 11101040 – 421040000883
Z dopiskiem Markot 3

 

Wydanie: 2001, 47/2001

Kategorie: Kraj

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy