Zapiski z bezsennych nocy

Zapiski z bezsennych nocy

Trzeba dojść do dziewięćdziesiątki, żeby nauczyć się mówić „nie!”


DZIENNIKI JÓZEFA HENA

TAK, POWRÓT do bezsennych nocy. Nie da się ukryć. I stąd te zapiski. Nie będzie powieści, nie będzie opowiadań, ale są bezsenne noce, są kartki wydarte z notesu i jest długopis. Bez strachów…
TRZEBA DOJŚĆ do dziewięćdziesiątki, żeby nauczyć się wreszcie mówić „nie!”, odmawiać, czasem tak, by nikogo nie dotknąć, wykręcać się, kłamać. Nadesłano mi program uroczystości wręczania laurów Regionalnej Izby Gospodarczej w Zabrzu. Nazajutrz zaproszenie na mszę (koncelebruje arcybiskup) i kolędowanie. (…)

PRZED CHWILĄ dzwoniła Madzia, która akurat przebywa we Wrocławiu: cieszy się, że zdecydowałem się w końcu, namówiony przez pana Tadeusza Donocika, prezesa Regionalnej Izby Gospodarczej, jechać do Zabrza na uroczystość przyznania mi „Lauru z Diamentem”. Miała do mnie żal, że się wymiguję, ale chyba rozumie, że każde takie spotkanie wymaga ode mnie dobrej formy. Madzia zapytuje, czy pamiętam nazwisko tego ministra, który po transformacji powiedział, że najlepszą polityką przemysłową jest nie mieć żadnej polityki. Tak wygłupiali się fundamentaliści „niewidzialnej ręki rynku”. Owszem, pamiętam go – i od razu go wtedy skreśliłem. I widać nie tylko ja, skoro minęło 20 z górą lat i nic o nim nie słychać.

Przyszło mi na myśl, że tę wypowiedź, credo niejako, mógłby mój Zastępca przytoczyć uroczej Wróżbiarce w zamierzonej przeze mnie powieści. A Dziewczyna na to: „To bardzo dobre dla mnie! Nic nie będzie zaplanowane, nie wiadomo, co ta niewidzialna ręka wyczyni, trzeba będzie przybiec do wróżbiarki, żeby wyczytała w kartach, co nas czeka”.

I myślałem też, że w Zabrzu może komuś przyjść do głowy, żeby zaśpiewać laureatowi „Sto lat”. A potem, że chociaż to, jak mówią, „piękny wiek”, ale przecież te „sto lat” już niezadługo. I pomyślałem też (co rzadko mi się na ten temat zdarza), że nieuchronność śmierci, matematyczne ograniczenie życia, ten wyrok – z zawieszeniem tylko – to bardzo niesympatyczna perspektywa. Łatwiej się godzimy na śmierć w bitwie, w wypadku czy od kuli bandyckiej, nawet od nieuleczalnej choroby, niż na to zgaśnięcie nieuchronne, bo dopełniła się liczba. (…)

„SOBIESKI”, POCIĄG DO KATOWIC, jedzie dalej do Wiednia. Przyszło mi na myśl, że mógłbym pojechać dalej, do samego „Widnia”, wypiję kawę u Sachera, który wciąż jeszcze funkcjonuje – paszportu ani wiz nie trzeba, wystarczy kupić bilet. I skoro tak można, to świat jest lepszy (mimo wszystkich paskudztw), lepszy, ale już nie kusi, podróż jest mniej atrakcyjna, zbyt łatwa.
Jesteśmy w przedziale we dwóch z 54-letnim Japończykiem (zdradził mi, ile ma dokładnie lat, kiedy wyraziłem przypuszczenie, że jestem chyba dwa razy starszy od niego; przesadziłem, aż tyle to nie), w Katowicach będzie się przesiadał, pracuje w Gliwicach, „in a factory”. Dostaję wizytówkę, on jest Supporting Group Manager w polskiej fabryce ceramiki.

Polskiego wciąż jeszcze nie zna. Dowiaduje się ode mnie, co różni Sosnowiec od Katowic, o granicy imperiów, jaka przebiegała między nimi. Zamówiłem do przedziału pierogi ruskie. Japończyk polskiego nie zna, ale pierogi „oh, yes!”.

Rozmowa schodzi na Lwów. Japończyk dowiaduje się ode mnie, kto to miasto dawniej zamieszkiwał. Pyta o Litwę – wie, że było to państwo zjednoczone z Polską. Jakie teraz są stosunki? Po co jadę do Katowic? Ma tam być pewna uroczystość, I am participating in. Aha, dlaczego? Wychodzi na to, że muszę coś odsłonić: jestem „writerem”. Co pan pisze? („Writer” niekoniecznie kojarzy mu się z literaturą). Mógłby, mówię, znaleźć coś mojego i po japońsku, a na Amazonie po angielsku. Przedstawia się: na imię ma Akira – „jak Kurosawa”, wtrącam – o tak, Kurosawa, wie. Muzyką specjalnie się nie interesuje, ale kiedy wymieniam nazwisko Matsushita, japońskiej pianistki, którą czasem pokazują na kanale Mezzo, twarz mu się rozjaśnia – o tak, słynna.

Ta Matsushita jest na pewno świetna, ale nadmiernie, moim zdaniem, eksponuje muzykę mimiką – ach, jak ona ją przeżywa – no i koncertuje ta pani w sukni odsłaniającej nagie plecy i ramiona – to pytam was, panie feministki, dlaczego pianistki i skrzypaczki tak eksponują ciało, dlaczego nigdy nie pokazywali swoich nagich pleców Menuhin czy Artur Rubinstein, ani teraz dyrygenci Barenboim, Castle czy niedawno zmarły Abbadio? Coś nas jednak od pań różni (na szczęście).!

Mój Japończyk pomaga mi wysiąść. Od razu pokazuje się Jurek Woźniak. Dorota czeka w samochodzie, jest w pantoflach na wysokich szpilkach, trudno w nich się poruszać na peronie. Zawożą mnie do hotelu Diament. Zakładam białą koszulę (której nie nosiłem chyba z pięć lat), wiążę krawat – trudno, taka uroczystość – i jedziemy do Zabrza. W holu Domu Muzyki i Tańca dudni orkiestra dęta – tym razem nie górnicza, jak kilka tygodni temu w Katowicach – policyjna.

Dostaję miejsce między Jerzym Buzkiem a Januszem Steinhoffem, po chwili pojawiają się oboje Pendereccy. Najpierw przemówienie pana Donocika, który RIG-owi śląskiemu prezesuje, potem rozdawnictwo laurów: kolejno złote, platynowe, specjalne i cztery „orły śląskie”. Ja mam dostać „laur z diamentem”, a Krzysztof Penderecki jeszcze wyższy: diamentowy. Niektórzy laureaci – prezydenci miast, ordynatorzy, dyrektorzy – dziękując, mówią, że nagroda jest właściwie zbiorowa, zawdzięczają ją ekipie, która z nimi współpracowała.

Dorota zapowiada mnie. Robi to krótko, serdecznie, na koniec mówi, że „Józef Hen to znawca kobiet”. Z ekranu leci piękny pochwalny tekst profesora Mariana Kisiela. Jakaś dziewczyna prowadzi mnie na scenę. Panowie Buzek i Steinhoff wręczają mi mój „laur” i dyplom w ciężkiej ramie. Publiczność oklaskuje, stojąc. Zupełnie jakbym był Ślązakiem. Podszedłem do mikrofonu. Miałem powiedzieć coś o tym, że w takich chwilach myślę o mojej mamie, coś o moich niezwykłych kontaktach śląskich, a także o tym, że chciałbym ich przekonać, że kultura ma dobry wpływ także na gospodarkę. Sprowokowany przez Dorotę i przedmówców, powiedziałem coś całkiem innego. Zaimprowizowałem trzy krótkie zdania.

1) „Muszę zacząć od protestu: nie jestem znawcą kobiet! Ktoś taki nie istnieje. Kobieta jest zawsze zagadką”.
2) „Muszę powiedzieć, że nie uważam swojej nagrody za zbiorową. (Wybuch śmiechu). Już Montaigne zauważył w swojej wieży, że pisarstwo jest to »sprawa samotnicza«, opuszcza się dom, rodzinę, szuka się odosobnienia, żeby móc skupić się na zamyśle twórczym. Obecny tu mistrz Penderecki mógłby nam coś o tym powiedzieć”.
3) „Mam taką nadzieję, że dostałem tę nagrodę nie dlatego, że się zestarzałem, ale za dokonania. (Oklaski). Dziękuję”.
Przy stoliku podpisuję książki. Musimy przerwać, zaczął się koncert. Dyskretnie ktoś mnie prowadzi do pierwszego rzędu i usadawia koło pana Jerzego Buzka. Poinformował mnie szeptem, że jazzowy zespół, śląski przecież, specjalizuje się w muzyce afroamerykańskiej. (…)

Koncert w Zabrzu znakomity. I niewątpliwie to zasługa kierowniczki zespołu, niezmordowanej i zarazem oryginalnej dyrygentki – Anny Szostak. Po koncercie z Woźniakami do restauracji Gościniec. Tu coś w rodzaju bankietu dla laureatów, przy okrągłych stoliczkach na stojąco. Dorota zmusza mnie do obejścia wszystkich stolików, najdłużej zatrzymałem się przy bytomskim, wspominałem fryzjerkę poznaną pod koniec 1945 r. w pociągu (jechałem na reportaż do Szczecina), tylko kilka godzin wspólnej jazdy, minęło prawie 70 lat, a ja wciąż pamiętam jej imię i nazwisko. Ta rozmowa w pociągu zrodziła postać kobiety (fryzjerki) w „Twarzy pokerzysty”. Wspominałem też spotkanie autorskie w bytomskim Klubie Literackim (tak, był taki, potwierdza prezydent miasta, jeszcze do niedawna), świetny poziom, na ogół lwowianie. Śląsk – powiedziałem Jurkowi Woźniakowi – bardzo wiele zyskał na migracji ze Lwowa, przyjechali ludzie wykształceni, czytający, uczestniczący w kulturze – Bytom, Gliwice mówiły „po lwowsku” – teatr Wyspiańskiego to był po wojnie teatr lwowski, widziałem tam w roku 1945 wspaniały „Wieczór trzech króli” w reżyserii Bronisława Dąbrowskiego, z Tadeuszem Kondratem (ojcem Marka) jako Chudogębą, z Bardinim jako Tobiaszem Czkawką – co to była za para!…

Poznałem prof. Mariana Zembalę, dyrektora Śląskiego Centrum Chorób Serca w Zabrzu, które przejął po Zbigniewie Relidze. Jurek pomógł zanieść dyplom i „laur” do pokoju. Kwiaty są dla Doroty. (…)

Dzwonił Różewicz. Chciał się podzielić pewną nie byle jaką satysfakcją: ukazał się tom jego wierszy po chińsku, w enklawie Makau. A więc te wiersze Różewicza, tak tkwiące w polskiej rzeczywistości, w polskich dramatach, jeszcze raz potwierdziły swoją uniwersalność, może się nimi przejąć i czytelnik chiński, odnaleźć w nich swój własny niepokój. Każdy, kogo nazywamy człowiekiem – Chińczyk, Serb czy Anglik, czy czarnoskóry Amerykanin – może być czytelnikiem Różewicza, jeśli w ogóle czyta. (…)

Po ciepłym liściku od prof. Łagowskiego, który odzywa się na przesłany przez wydawnictwo tom wywiadów „Wiem, co mówię”, list w sprawie tej samej książki od Ireneusza Kani. Przeczytał „właściwie jednym tchem, trudno się było oderwać…”. I dalej: „Znakomita, piękna i mądra książka, pełna spokoju i pogody, życzliwości dla świata i jakiejś, chyba głębokiej wewnętrznej równowagi… godnej najwyższego podziwu, jeśli wziąć pod uwagę dramatyczne koleje Pańskiego życia i losów Pańskich bliskich”. (…)

O DZIESIĄTEJ RANO dzwonił Uchański: „Tadeusz zmarł”. Tadeusz? Który? „Różewicz”. Nic tego nie zapowiadało, mówię, niedawno rozmawialiśmy, cieszył się z wyjścia tomu wierszy po chińsku… Co prawda, dodaję, w tym wieku wszystkiego można się spodziewać. Na to Wiesław: „No właśnie. Nie forsuj się!”. Miałem do Tadeusza dzwonić, bo redagując „Dziennika ciąg dalszy”, wciąż natrafiałem na nasze rozmowy. Namawiał mnie do napisania pogodnej książki: „wykorzystaj swoje cudowne poczucie humoru”. Skreśliłem dla książki to „cudowne”, ale teraz, po jego śmierci, myślę, że powinienem je przywrócić. Skoro tak się wyraził, niech to po nim zostanie. (…)

Strony: 1 2

Wydanie: 2016, 32/2016

Kategorie: Książki

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy