Zapomniała o nich śmierć

Zapomniała o nich śmierć

Granica państwowa wchodzi na ich podwórka. Poprzecinała im życiorysy – długie, często stuletnie

– A śmierci gdzie
nie widziała po drodze?
– pyta mnie dobiegający
już setki Aleksander Lach.
– Gdzie ona się podziewa,
zabłądziła czy co?
Siedzę tu i wyglądam,
a ta nie przychodzi
i nie przychodzi.

Razem z Janem Rostkiem, wysokim i prostym jak świeca staruszkiem, maszerujemy w stronę rzeki Świsłoczy, brnąc po kostki w żwirze. Na naprawę tej drogi czekał bez mała pół wieku, a gdy w końcu w tym roku się doczekał, zrobili to byle jak, nawet rowerem przedostać się trudno.
Wokół krajobrazy jak z Chełmońskiego. Spalone słońcem ugory, poprzecinane pasami brzezin i poletkami czerwieniejącej gryki w przydymionym, jesiennym już powietrzu.
– O tam, gdzie poprzeczny pas zielonej olszyny, to już granica, co po rzece leci – mówi mój przewodnik, wskazując ciemniejącą linię lasów na horyzoncie.
Schodzimy ku niej powoli przez bezpańskie łąki, całe w trzcinie.
– Dawniej Świsłocz była piękna – ciągnie Rostek – szeroka, czysta, rybna. Dbano o nią, gdyż napędzała okoliczne młyny w Mostowlanach i Bobrownikach. A tam, na drugim brzegu, gdzie jaśniejsza łacha, to ślad po dużej wiosce, Burtowszczyźnie. W 1945 r. wysiedlono wszystkich i pognano w nieznane, nie został nawet kamień na kamieniu.
Między kępami zarośli prześwitują graniczne słupki, jeszcze do niedawna z sierpem i młotem, teraz z białoruskim wieńcem. Rostek, któremu już na dziewiąty krzyżyk idzie, pamięta w tym miejscu powojenne, podwójne linie zasieków z kolczastego drutu pod prądem.
– I po co to było tak się grodzić, po co, toż od świata się nie odgrodzisz, a w Biblii napisane: dla obłudnego rządu panowania 70 lat, no i się spełniło, przepowiedni nie oszukasz, choćbyś się zamknął w wieży – mruczy pod nosem, wypatrując w nadrzecznych krzakach chmielowych szyszek.
Gdyż jego tylko miód, zioła i ta mądrość z książek wyczytana, od ludzi zdobyta przy życiu trzymają. Za nowinkami czy groszem nie goni, bo to wszystko marność jedna.
Kierując się w prawo, nadrzecznym pasem zieleni, dochodzimy do Dublan. Na zakręcie drogi, co na Jałówkę leci, żółta tablica z napisem: „Granica Państwa”, obok domek papą obity. Tu mieszkała Wala, która wódką przemycaną ze Wschodu handlowała.
– Zmarło się biedaczce na wiosnę – mówi Rostek – nawet jej nie pomogły te handle, ot marność…
Zaglądam na podwórze – nad ławeczką ukrytą w rogu dojrzałe kiście wina wciąż czekają na Walę, jakby wyszła stąd pięć minut temu.
U Paczoskich, co mieszkają za Dublanami, w Mostowlanach Kolonii, też pusto.
Zerkamy do obórek i przez okna do chaty, a wokół cisza absolutna, tylko pod stopami szeleszczą zeschnięte liście topoli.
– Wyjechali, wyjechali, musiała ich choroba jaka przycisnąć – szepce Rostek rozżalony.
On sam nie ma do kogo wyjechać. Rodziny własnej nie założył, a siostrzeńca, któremu gospodarstwo przepisał, nie widział już od lat czterech. Po świecie goni, Niemcom domy remontuje. A jemu nawet dachu nie naprawił.
– A czy za darowiznę nie należy się w życiu pomoc i dożywocie? – pyta retorycznie, nie czekając nawet na moje potwierdzenie…
Tymczasem w chałupach rozrzuconych wzdłuż mostowlańskiej drogi zapalają się powoli pierwsze światełka.
– Tu też dwoje starych siedzi – opowiada dalej Rostek, wskazując najbliższą chałupę – a tam brat z siostrą, również nie najmłodsi, a jeszcze dalej mieszka Woźniakowa, która owdowiała ostatnio. Tego, co tę kapliczkę białą wymurował, to też już dawno nie ma, teraz opiekują się nią Czapnikowie.

Ludzie jak ćmy

– A po cóż to do Kituryk i Gończar jechać, no po cóż, przecież tam nic nie ma, ino pustkowia same, tylko niedobitki stare po chatach jak ćmy siedzą – kręcą głowami zatroskani Czapnikowie, zaraz po sołtysie najwięksi gospodarze w Mostowlanach.
Chociaż dopiero szósta rano, są już na nogach od godziny. W obejściu położonym na leśnej polanie, którą to wyciął dziad osadnik prawie sto lat temu, pieją koguty, poszczekują psy, beczą cielęta. Teresa Czapnik w letniej kuchni szykuje same domowe rarytasy na śniadanie. Bez niego z domu mnie nie wypuści, bo z pustym żołądkiem tłuc się nie będę po tych wertepach. A sklepów tu nie ma. Sama czeka na objazdowy, co dzisiaj powinien o dziesiątej koło nich przelecieć, ale czy dojedzie, kto go tam wie.
W Kiturykach, podobnie jak w niedalekim Wierobiu kiedyś szlachta mieszkała. Dzisiaj nic się tu nie zachowało z dawnej świetności. Wzdłuż drogi straszą chaty opuszczone, z oknami i drzwiami otwartymi na przestrzał, z walącymi się dachami, w żółtym morzu kanadyjskiej nawłoci, która posiała się nie wiadomo skąd. I znowu ta cisza absolutna, niezmącona, straszna i piękna jednocześnie. Tylko u Rosińskich trochę jeszcze życia. Ona bledziutka, o delikatnej, pięknej twarzy, stąpa niepewnie, jakby płynęła nad ziemią. On też schorowany, co chwila zagaduje coś do pasących się koni. Kiedy je pędzi do zagrody, ona przeciąga przez drogę sznurek, żeby nie uciekły. A dwie klacze ze źrebakami zatrzymują się posłusznie, tak jakby rozumiały słabość swoich gospodarzy.
W całej wsi tylko trzy domy są zamieszkane. Była jeszcze jedna kobiecina, ale zmarła niedawno w domu starców w Jałówce. Jej dzieci w Kanadzie i Australii. Ona sama trzy razy do nich wyjeżdżała, wyjeżdżała i wracała. Aż jej się z tego wszystkiego w głowie pomieszało i zamknęli ją u starców. Stamtąd też uciekała. Nieraz ją po Kiturykach nocą szukali. Dobrze, że oczy zamknęła, bo to nie było życie, ale udręka.
Ten, co na rogu przed sołtysem mieszkał, też sam się zadręczył. Młody był jeszcze chłop, a zapił się na śmierć. Na koniec to wprost tańczył w samogonie bez opamiętania.
W Gończarach ta sama bieda. Żadnego gospodarza, tylko dwoje staruszków i jeden pijak. Halina Apunik nie może się nadziwić, jak tu trafiłam.
– Jak będzie jeszcze kiedyś, niech zajedzie, odwiedzi koniecznie. Przyjmę, ugoszczę, przenocuję, bo okolica tu piękna, tylko ludzi niet, ot taki żal – mówi cicho na pożegnanie.

Życie granicą przecięte

Michał Karecki dwa najgorsze zimowe miesiące spędza u dzieci w mieście, a resztę u siebie, na granicy w Dziegielach. Kiedy tu wraca, najpierw pod gruszę pędzi, siada i patrzy na tę granicę, co mu niemal przez podwórze przechodzi, i chociaż już tak patrzy więcej niż pół wieku, napatrzyć się nie może. Bo też ta granica jak nóż przez życie mu przejechała.
Najpierw w 1945 r., gdy ją ustalili według jakiegoś tam Curzona, ich gospodarstwo po radzieckiej stronie się znalazło, a reszta rodziny, co 200 metrów za laskiem mieszka, była już po polskiej. Uciekli w ostatnim momencie, choć ciężko było porzucić ziemię ojców. Przez trzy lata tułali się po okolicy, w nadziei na cud. I rzeczywiście zdarzył się, w 1948 r. granicę naprostowano, a ich ziemia na styku, w nadgranicznym pasie się znalazła. Gdy na nią wrócili, zastali wszystko popalone, zrabowane, a nowego domu zabraniano im budować. Żyli więc jak zwierzęta w szopie. Nawet we własnym obejściu czuli się nieswojo, bo reflektory i lornety wielkie w dzień i noc śledziły każdy ich ruch.
W 1950 r. zima zaczęła się wcześnie. Tuż przed świętami zabrakło drzewa na opał. Poszedł więc Michał do lasu, a że zadymka była straszna, pobłądził i o sześć metrów przeszedł granicę. Nie zdążył nawet do chaty wejść, gdy przyjechali. Został oskarżony o szpiegostwo i kradzież telegraficznego słupa, który za zwykły drąg wziął. Groziła mu kara najmniej 15 lat więzienia. Tylko własnej determinacji i uporowi zawdzięcza, że jakoś się z tego wykaraskał.
Potem do więzienia trafił raz jeszcze za bimber. Jeden taki go namówił, a potem jak Judasz zdradził. W nocy, gdy pędzili, niby za potrzebą na dwór wyszedł i dał znak pogranicznikom.
Poplątała Michałowi życie ta granica poplątała. Nawet ukochaną żonę przez nią stracił. Bo gdyby nie zasłabła na takim pustkowiu, może by jeszcze żyła.
Z tych wszystkich rozterek i utrapień dziwne sny i wizje ma. Pierwszy raz zaraz po śmierci żony przyśniła mu się Matka Boża, w welonie, i z tej sosny, która przy domu rośnie, zeszła. Potem pojechał na pielgrzymkę do Medjugorie, tam ujrzał na niebie tunel wielki, świetlisty i wibrujący. A wszystkie jego kręgi takie kolory miały, jakich na ziemi nie znajdziesz. Czasem, gdy oczy przymknie, wciąż je widzi, jak pulsują, skręcają się, mamiąc barwami.
Ale Michałowi nie tylko religijne sprawy się śnią, lecz czasami również kobiety. Zawsze czarowały go niewieście wdzięki. W swojej żonce, co prawosławną była, to tak się zakochał, że ją z Dublan wbrew woli rodziców porwał. Do dziś zapomnieć jej nie może, ale samym wspomnieniem trudno się nasycić.
– Chciałbym jeszcze jakąś kobietę zapoznać – przyznaje, ale naokoło wszystkie niezdatne. W Jałówce same stare baby, co ledwo nogi za sobą ciągną, co ja bym z takimi robił. O, w Mostowlanach na kolonii jest jedna wdowa, która mi się podoba. Chyba do niej podjadę, herbatę wypiję, miodu zostawię…

Gdzie ta śmierć pobłądziła

– A śmierci gdzie nie widziała po drodze? – pyta mnie dobiegający już setki Aleksander Lach, co w Wiejkach na wybudowaniach mieszka. – Gdzie ona się podziewa, zabłądziła czy co? Siedzę tu i wyglądam, a ta nie przychodzi i nie przychodzi. Jeno młodych się uczepiła, tym rodziny osieroca, matki i ojców zabiera, a o mnie zapomniała. Gdybym z Bogiem mógł pogadać, to bym mu doradził, aby nie dawał żyć aż tyle, bo człowiek sam sobie obcy się staje, a do tego świata też już nie należy.
Siedzimy na ławce przed domem. Przed nami studnia, co wyschła tego roku, i akacje, które rozrosły się wokół. Rozmawiamy o przeszłości, bo dzisiejszych czasów Aleksander pojąć nie może. Dwie wojny przeżył i obóz pracy. Potem wszystko od nowa pobudował, a kiedy wiechę zdjął, nadeszło inne prawo, które dzieci do miast wygoniło. O niego to chociaż wnuczek zadba, wody przyniesie, drwa narąbie, obiad ugotuje. Lecz u sąsiada rozpacz straszna. Co z tego, że zabudowania elegancko pomurowane i maszyny na podwórzu, kiedy następcy nie ma. Synowie urzędniki wielkie, nawet na wakacje nie przyjeżdżają. Nieraz gdy sąsiad do niego zajdzie, radzi mu: – Wiktor, spakuj ty tobołek i idź do starców.
Ale Wiktor do starców iść nie chce, bo tam wszystko na komendę, jak w wojsku czy w obozie. Już lepiej umrzeć, niż tak żyć. Tylko że ta śmierć zawzięła się okropnie i wcale się nie zjawia. Oj, zatańczyłby sobie Aleksander z nią, zatańczyłby, bo tancerz był z niego zawsze przedni…
Antoniemu Borczyńskiemu też świat uprzykrzył się do reszty. Nawet przyroda, bo odmieniona jakoś. Kiedyś to czajki leciały i leciały i od razu się czuło, że wiosna. A dzisiaj ani czajek, ani skowronków, nawet słowik, co zawsze śpiewał w krzakach przy krzyżówce w Mostowlanach, zamilkł.
Antoni sam się leczy, bo na lekarzy go nie stać, poza tym dojechać do nich nie sposób. Robi więc sobie miksturę z samogonu i dziurawca i pije na żołądek. Raz mu pomoże, a raz nie. Zresztą i tak wszystko jedno, on ze śmiercią obeznany. Choćby w tej chwili przyszła, jest na nią gotowy. Tylko żeby naturalna była, nie tragiczna, straszna jakaś. Sam sobie życia też nie odbierze, bo wszystko na tym świecie ma swój porządek i czas. Jego, widać, jeszcze nie nadszedł, więc musi czekać…

Sława Bogu za wszystko

97-letnia Serafina Sienkiewicz płacze, a po chwili już uśmiecha się promiennie. Te łzy nachodzą ją tylko wtedy, gdy o tych krzywdach sobie przypomni, co to ją na starość dopadły. Najpierw dostała wylewu jej jedyna córka Raja. Już pięć lat mija, jak leży. Nawet na słońce do ogrodu nie da się wynieść, wołając, że wszystko ją boli. Taka gołąbeczka z niej była, wesoła, zdolna, żywa jak srebro, a teraz stała się niczym kłoda.
Jakby mało było jednego nieszczęścia, w tym roku zachorowała też sama Serafina. Gdy w szpitalu leżała, ktoś podpalił jej dom w Dublanach.
– Wsio zgoreło, wsio – szepce – i starinnaja szafa takaja, i ikona preświataja, i Ewangielia.
Całe życie Serafiny poszło z dymem. A ona wskazać nikogo nie może. Tylko domyśla się, że to pijaków dzieło. Bo gąsior, w którym wino nastawiła, znalazł się pusty w ogrodzie.
Została więc prawie z setką swoich lat bez domu, w jednej bluzce na grzbiecie i jednych butach na nogach. A gdyby nie Gala, co ją do Mostowlan przywiozła, to sama nie wie, co by ze sobą poczęła.
Nieraz Boga o śmierć prosi, bo lepsza ona od takiej pokuty. Lecz zanim oczy zamknie, jeszcze jedną sprawę musi załatwić. Jak tylko się wzmocni, kij do ręki weźmie i pójdzie do Dublan. Obejdzie wszystko wkoło, poogląda, a kto wie, może i temu, który podpalił, w twarz spojrzy…
Zaraz za mostowlańskim domem Serafiny płynie Świsłocz. Staruszka często nad nią bywa, a to chrustu w fartuch nazbiera, a to bydła dopatrzy. A kiedy tak spogląda na tę rzekę, co płynie i płynie, uspokaja się zupełnie.
– Sława Bogu za wszystko – mówi pogodzona – za krzywdy, za cierpienie sława i za radość sława, i za czas, co bieżit tak bystro jak ta woda.

 

Wydanie: 2002, 39/2002

Kategorie: Reportaż
Tagi: Helena Leman

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy