Zarobić na piłkarzach

Zarobić na piłkarzach

Handel polskimi zawodnikami to dżungla, w której można dobrze się obłowić

Na liście licencjonowanych agentów piłkarskich figuruje w Polsce 19 nazwisk.- To i tak o wiele za dużo – mówi Ryszard Szuster, jeden z menedżerów działających na rynku transferowym.
Ale na krajowym rynku działają też mający często o wiele większą siłę przebicia menedżerowie z zagranicy. Tłum ludzi stara się znaleźć piłkarza, którego ktoś chciałby sprzedać, a ktoś inny kupić. Wszyscy funkcjonują w zupełnie innych realiach niż choćby przed kilku czy kilkunastu laty, ale dla każdego to wciąż biznes mierzony wysokością prowizji (około 10%), udziałem w kontrakcie indywidualnym lub reklamowym. W grę wchodzą duże pieniądze.
Grzegorz Bednarz uczestniczył najpierw w transferze Macieja Nalepy z Resovii do Karpat Lwów, Macieja Kowalczyka do Arsenału Kijów, a ostatnio Mirosława Szymkowiaka do Trabzonsporu za 800 tys. euro przy indywidualnej gaży zawodnika wynegocjowanej na poziomie ponad 400 tys. euro rocznie. Bednarz chwali się, że mógł sprzedać Sebastiana Milę do Spartaka Moskwa za 2 mln euro dla klubu i tyle samo dla zawodnika.
Ale Milę próbowało sprzedać w sumie pół setki agentów i pośredników. W końcu największy udział w transferze miał Carl Glomb, Niemiec polskiego pochodzenia. Klub dostał 1,5 mln euro, a Mila 600 tys. euro rocznie i samochód z kierowcą. Glomb ma wiele wspólnego z przejściem Andrzeja Niedzielana z Groclinu do NEC Nijmegen. Warunki: 1 mln euro dla klubu i blisko 600 tys. euro rocznie dla zawodnika.
Jarosławowi Kołakowskiemu nie udało się sprzedać Mili Anglikom, ale udało się za to m.in. Damiana Gorawskiego do FK Moskwa za w sumie blisko 2 mln dol. Adam Mandziara bardzo blisko związał się z Wisłą. Stał za transferami Mariusza Kukiełki, Tomasza Kłosa, Radosława Majdana i Jacka Kowalczyka. Pośredniczył w sprzedaży do Niemiec Kukiełki, Radosława Kałużnego i Kamila Kosowskiego. Cena za tego ostatniego: łącznie 2 mln euro dla Wisły od Kaiserslautern plus 80% transferu do innego klubu. Nie przepadał za Mandziarą Henryk Kasperczak, ale Kasperczak przestał być trenerem menedżerem Wisły. Swoje żale do krakowian miał Tadeusz Fogiel, który utrzymywał, że dzięki niemu do Wisły przyszli za w sumie ledwie 350 tys. dol. Frankowski, Czerwiec i Kuźba, ale kiedy klub zaczął zdobywać tytuły mistrzowskie, a cena zawodników gwałtownie poszła w górę, jakoś o nim zapomniano. Ale Fogiel nie miał żadnych umów, nie ma też licencji. Załatwianie zaś dziś czegokolwiek na słowo honoru jest bardzo ryzykowne.

Nie tak drogo

Ryszard Szuster zaczynał transferową działalność zagraniczną przypadkowo od dwóch Kameruńczyków, którzy znaleźli się w Stali Mielec, a potem okazało się, że mają sfałszowane paszporty. W połowie lat 90. zza wschodniej granicy można było mieć piłkarza za kilkanaście tysięcy dolarów. Wielu z nich częściej piło, niż było w stanie grać. Z kolei znakomity rozgrywający z Armenii sprowadzony przez Szustera do GKS Tychy został członkiem mafii kradnącej samochody. Szuster zajmował się również transferami polskich piłkarzy: Józefa Wandzika do Panathinaikosu, Tomasza Wałdocha i Henryka Bałuszyńskiego do VfL Bochum, pośredniczył w przejściu Roberta Warzychy do Evertonu. Jako jeden z pierwszych zaczął działać na rynku afrykańskim. Najpierw do Górnika Zabrze trafił Cornelius Udebuluzor. Potem do Legii Kenneth Zeigbo, który wkrótce za 2 mln dol. przeszedł do Venezii. Kupił sobie siedem mercedesów, każdego na inny dzień tygodnia. Szuster sprowadził też Emmanuela Ekwueme, ale przede wszystkim Emmanuela Olisadebe, którego w ostatniej chwili (Nigeryjczykowi kończyła się wiza) za sprawą Jerzego Engela kupiła Polonia Warszawa, płacąc 150 tys. dol.
– W tej chwili piłkarski rynek jest o wiele bardziej skomplikowany – mówi Ryszard Szuster. Ciężko nam się przebić w Europie, ciężko kogoś sprowadzić. Młody polski piłkarz – choć oczywiście są ludzie, którzy starają się mu to wmawiać – ma raczej nikłe szanse na grę w Realu, a napastnik włoskiej młodzieżówki nie przyjedzie do naszej ligi, bo zaraz u siebie będzie grał w podstawowej jedenastce w klubie. Tylko przypadek może zdecydować o tym, że ktoś umknie w Europie czy na świecie uwagi tej całej rzeszy skautów. Jest mało prawdopodobne, by kiedykolwiek komukolwiek udało się coś takiego jak z Olisadebe, Zeigbo czu Kalu Uche. W polskiej lidze jest dziś niewielu piłkarzy dobrych czy wybitnych. Bardzo trudno na przykład namówić Anglików na zawodnika z Polski, choć na mecze w sąsiednich Czechach cały czas przyjeżdża po kilku agentów z wysp. Rynek wschodni też nie jest łatwy z różnych względów. Z kolei w Ameryce Południowej gra wielu znakomitych piłkarzy, zarabiających 1000 dol. miesięcznie. Dla nich kwota w granicach 5 tys. dol. to raj. Ale u nas musiałby się znaleźć ktoś, kto tyle im da, a w Europie, wbrew temu, co wielu sądzi, też nie ma wielkich pieniędzy.

Wyścig do kasy

Janusz Oster był świadkiem historycznego transferu w polskiej lidze – sprzedaży Krzysztofa Warzychy z Ruchu do Panathinaikosu. To był pierwszy wolny transfer z klubu do klubu. Wcześniej transferami zajmował się Centralny Ośrodek Sportu, a w nim – Marek Pietruszka. COS ustalał cenę i dziesięcioprocentową taryfę dla klubu liczoną według bankowego kursu dolarowego. Potem to się zmieniło, a z kwoty transferu (można było sprzedać reprezentanta Polski, który ukończył 24 lata) klub musiał odprowadzić 10% na Polski Związek Piłki Nożnej i 2% na właściwy Okręgowy Związek Piłki Nożnej. „Gucia” Warzychę sprzedano do Panathinaikosu za okrągły milion dolarów. Oster przyznaje, że nie pojechał z Warzychą do Aten.
– Wiem o części oficjalnej – mówi. – Czy była nieoficjalna – trudno powiedzieć. Ale parę osób zaangażowanych w ten transfer nie miała potem źle. Pootwierali firmy, autosalony. Oczywiście, to były inne realia, ale ludzie aż tak się nie zmieniają. To jest dżungla i wyścig po pieniądze. Miałem już na przykład ustaloną sprawę z Górnikiem Zabrze w sprawie Niedzielana. Zainteresowany był Hannover. W pewnym momencie włączył się jednak ktoś inny. Z kwoty pół miliona w twardej walucie zrobił się najpierw 1 mln, potem 1,5 mln, a menedżer zażądał dla siebie 225 tys. Namówił Niedzielana, by nie jechał na testy, bo jest reprezentantem Polski. Zawrócił go z drogi. Górnik miał szansę zarobić milion euro, a Niedzielan wytargować kontrakt w wysokości 450-500 tys. euro rocznie. W efekcie został wtedy sprzedany do Groclinu za 350 tys. euro.
Ponoć jednak Oster nie miał stosownych umocowań, a po jakimś czasie Niedzielan został wytransferowany do NEC Nijmegen przy udziale Carla Glomba. Oster zna Glomba jeszcze sprzed lat.
– Ja byłem trenerem piłki ręcznej, on zawodnikiem – wspomina. – Potem zaczął zajmować się transferami. Nie wiem, czy ktoś widział 8,5 tys. marek za zawodnika Surowca, którego sprzedał. Pomogłem mu potem m.in. przy transferze Grzybowskiego. Jakoś do dzisiaj też się niczego nie doczekałem. W tej branży jednak tak się czasem zdarza. Nie ma zmiłuj się. Murawski już prawie podpisuje kontrakt w Bielefeld, a tu zaczyna wydzwaniać kolejny agent i wrzeszczy mu do ucha, żeby nic nie podpisywał, bo on mu załatwił Bochum. Inny robi sobie zdjęcia z piłkarzami, których niby on sam wytransferował, a potem się sądzi o 100 tys. dol., bo się okazuje, że zawodnik miał podpisane umowy z innymi agentami.
– Agenci walczą o zawodników, ale to nie wyklucza możliwości współpracy między nimi – twierdzi Szuster. – I taka współpraca się zdarza. Pavel Nedved ma siedmiu agentów i nie ma w tym niczego niezwykłego, bo każdy z nich zajmuje się swoją działką. Ja staram się stawiać sprawę jasno – zawodnik ma możliwość podpisania umowy na wyłączność bądź na niewyłączność. Mnie interesuje podpisanie umowy tylko na wyłączność.
Maciej Żurawski, którego nie udało się sprzedać ani za 5 mln euro, ani za 3 mln, ma też kilku agentów: Mandziarę na Zachód, Bednarza na Wschód i Turcję oraz Kołakowskiego na hiszpański Levante.

Nie tylko popyt

Oficjalnie nie ma czegoś takiego jak strefy wpływów. Ale też zakresu współpracy agentów z piłkarzami i klubami nie określają wyłącznie jasno wytyczone reguły rzetelności. Istnieją nieformalne układy personalne i biznesowe, czy to klubowe, czy też sięgające wyżej.
– Kilka lat temu moja agencja chciała przeprowadzić transfer na rynku szwajcarskim – opowiada Szuster. – Poprosiłem przyjaciela ze Szwajcarii o pomoc. To nie jest postać anonimowa, działa prężnie m.in. w hokeju, ma kilku zawodników w NHL. Po pewnym czasie odpowiedział: „Chciałbym ci pomóc, ale chyba nie dam rady. To jest dżungla”. W Polsce w wielu klubach wydaje się nie swoje pieniądze, więc działają różne mechanizmy. Niektórzy ludzie zapominają, kim powinni być. Już w końcu sami nie wiedzą, czy są trenerami, menedżerami, czy prezesami, a najchętniej byliby wszystkimi naraz. Tak trochę dominuje reguła „przyjść i wziąć” zamiast „przyjść i dać”. Czasem też zdarzało mi się słyszeć opowieści od moich piłkarzy, że w przerwie dostali 5 tys., żeby w piątej minucie drugiej połowy zrobić karnego. Nie bardzo to rozumieli, ale skoro trener kazał, to znaczy, że to taka taktyka, a oni tu przecież przyjechali się uczyć, grać, zarabiać i się promować.
– To biznes, w którym jest coraz mniej pieniędzy na rynku, a podaż znacznie przewyższa popyt – mówi dalej Szuster. – Nie powiedziałbym, że nie obowiązują tu żadne zasady, ale jest też miejsce – a nawet są bardzo konkretnie miejsca – na wolną amerykankę, gdzie wiele osób chce kręcić swoje interesy.

Na dziko

Obok licencjonowanych agentów w Polsce działają też stada dzikich pośredników. Przede wszystkim w niższych ligach. Psują nie tylko rynek. Jeden z działaczy trzecioligowego klubu wspomina:
– Walczyliśmy o awans. W ważnym meczu zaczęło się dziać coś dziwnego. Nie awansowaliśmy. Potem się dowiedziałem, że był układ. W obu drużynach grali piłkarze mający umowy z tym samym facetem. To on był głównym rozgrywającym.
Oster przyznaje, że przez wiele lat działał bez licencji. – Ale współpracowałem z licencjonowanymi menedżerami – od razu zarzeka. – To nie było takie proste: wpłacić, zgodnie z wymogami FIFA, 200 tys. franków szwajcarskich kaucji. W tej pracy liczą się kontakty. Czasem zupełnie przypadkowe. Podolski robi dziś furorę w Bundeslidze. Kiedyś jako trener prowadziłem jego matkę w swojej drużynie piłkarek ręcznych, a ojca znałem z gry w futbol. Ojciec patrzył na mnie z niedowierzaniem, gdy mówiłem mu: „Waldek, Łukasz będzie wybitnym zawodnikiem”. Już dziś Monaco jest gotowe zapłacić za niego 8,5 mln euro. Ale to są wspomnienia, które nie przekładają się finansowo. Gdyby jednak bycie menedżerem się nie opłacało, pewnie nikt nie chciałby się tym zajmować.
W piłkarskim światku krążą opowieści o niepisanych regułach: działka za transfer, działka za miejsce w składzie, działka za tzw. promocję.
– To nie jest powszechnie obowiązujące, ale takie przypadki się zdarzają – mówi jeden z piłkarzy ligowych. – Z transferów wielu może nieźle sobie żyć. Nikt jednak nie będzie się na to skarżył, nikt nie będzie ryzykował, że w środowisku zostanie spalony. Obojętnie gdzie pójdzie, nikt go już nie dopuści do żadnego układu.
Do PZPN docierają również różne informacje, ale wiceprezes Eugeniusz Kolator kieruje się prostą zasadą: – Opowiadać, co chce, na ucho może każdy. Nas interesują nie domysły ani plotki, ale dowody.

Tak nie będzie

Bogusław „Bobo” Kaczmarek trenował wielu piłkarzy, którzy potem stawali się transferowymi bohaterami. Przede wszystkim jednak Kaczmarek będzie kojarzony z transferem Jerzego Dudka. Bez Kaczmarka nie rozpoczęłaby się wielka kariera polskiego bramkarza, który mając raptem kilka meczów w polskiej ekstraklasie został sprzedany do Feyenoordu. Potem Kaczmarek pozytywnie zaopiniował transfer następnego bramkarza, Roberta Małkowskiego, do Rotterdamu.
– Nie byłem tu jednak w żaden sposób agentem piłkarzy – mówi Kaczmarek. – Zaufano po prostu mojej opinii. Dudek kosztował wtedy w sumie 400 tys. dol. z obozem i sprzętem, a Małkowski – 950 tys. marek, czyli wtedy około miliona euro. Dziś za takie pieniądze trudno byłoby sprzedać pięciu zawodników z polskiej ligi. W tych czasach, w tych warunkach i okolicznościach przeprowadzenie transferu na poziomie od 1 do 3 mln euro graniczy z cudem. Wiele się zmienia i powinno zmienić, ale na pewno nie to, że każdym kontraktem powinny zajmować się osoby odpowiedzialne, i to zajmować profesjonalnie. Kiedy w Polsce przyszła moda na piłkarzy afrykańskich, wystarczył telefon, a zaraz mogły u nas lądować jumbo jety z Murzynami na pokładzie. Niektórzy z nich chyba dopiero w Polsce zobaczyli po raz pierwszy piłkę na oczy. Marzli, siedzieli całymi dniami w hotelowych pokojach, popijając banany piwem. Wiele się zmieniło, ale czasem wciąż mamy do czynienia z przedziwną regułą: „im więcej zawodników komuś gdzieś wysyłam, tym lepiej”. Poza tym, co rusz można usłyszeć albo przeczytać, że ktoś przyjechał albo wyjechał na testy. To często nie są żadne testy, ale protesty. Mam w tej chwili w zespole Łukasza Madeja. Ktoś go namówił na wyjazd do Szkocji. Pojechał do czołowego Hearst po grudniu, w którym nic nie robił, bo to w Polsce przerwa i święta. Kompletny niewypał. Rynek piłkarski w Europie jest dziś bardzo specyficzny. Ogromną rolę odgrywa tu prawo Bosmana, pozwalające każdemu piłkarzowi podejmować pracę w dowolnym miejscu w Europie. Wolnych zawodników jest cała masa. Ten rynek jest po prostu zapchany. Nie tylko u nas. W Holandii jest wielu piłkarzy z ligowym stażem, z papierami w ręku, ale nie występują w ekstraklasie, a grają po trzecich czy nawet czwartych ligach. Bo konkurencja jest taka, że nie ma dla nich miejsca. Rynek agentów też się zmieni. Są ludzie z licencjami, ale jest też masa psujących polskich piłkarzy i polską piłkę pośredników i naganiaczy, działających często sezonowo, którzy albo sami się wykruszą, albo zostaną przepędzeni.

 

Wydanie: 15/2005, 2005

Kategorie: Sport

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy