Zatrzymać nauczycieli

Zatrzymać nauczycieli

Co pedagogiczne pospolite ruszenie zrobi z uczniami z wielkich miast

W ciągu ostatnich dwóch lat aż trzy razy na łamach PRZEGLĄDU (nr 47/2018, 11/2019 i 25/2019) pisałam o zaostrzającym się kryzysie kadrowym w szkołach publicznych wielkich miast, szczególnie w szkołach średnich. Rynek pracy, dóbr i usług podzielił bowiem Polskę edukacyjną na dwie części. W Polsce gminno-powiatowej i średnich miast etat nauczyciela jest nadal cennym dobrem, o którego „przydziale” decyduje realnie najczęściej nie dyrektor szkoły, ale wójt, starosta, burmistrz czy nawet prezydent miasta bądź jego resortowy zastępca. Siła nabywcza nauczycielskiej pensji jest tu relatywnie wysoka (bo koszty utrzymania niskie), a porównywalnych alternatyw zatrudnienia brak. Na dodatek klasy są tu często małe – od kilku do kilkunastu uczniów, więc praca nauczyciela jest znacznie łatwiejsza niż w wielkomiejskich klasach molochach, mających po 36 i więcej uczniów.

Z kolei w wielkich miastach nauczycielskie płace są relatywnie niskie. Wynika to i ze znacznie wyższych cen (np. mieszkań), i z przeciętnego poziomu płac – w Warszawie to dwukrotna średnia krajowa. Ta wysoka średnia płaca oznacza też ogromną liczbę bardziej atrakcyjnych (nie tylko materialnie) od nauczycielskiego etatu ofert pracy na rynku. Odchodzą więc emeryci, a młodzi przychodzić nie chcą, bo nie widzą perspektyw zawodowych ani dziś, ani w kolejnych latach pracy. Wielu podkupują szkoły prywatne i społeczne. Przy czym zdecydowanie łatwiej jest zatrzymać starszych nauczycieli, póki nie odeszli, niż przyciągnąć młodych i tych starszych, którzy już odeszli. Oczywiście wysoka średnia płaca to również wysokie wpływy podatkowe, choćby z PIT. Są zatem środki na to, by stworzyć skłaniające do pozostania zachęty materialne dla nauczycieli. Młodym wielkie miasta oferują też coś więcej, bo swój zasób mieszkaniowy, najczęściej spory, z którego przez kilka lat, na zasadzie hotelowej, mogliby korzystać. To są jednak tylko niektóre niewykorzystane możliwości, bo wielkomiejskie samorządy (zwłaszcza najbogatszy warszawski) nie robią w tej sprawie niczego, zajęte przerzucaniem się z rządem odpowiedzialnością za stan finansów oświaty. Rzeczywiście – przykładowo w Sokółce, Olsztynku, Ełku, Zambrowie czy nawet Suwałkach albo Ostrołęce samorząd jest zdany praktycznie na rządową subwencję edukacyjną, która mogłaby i powinna być wyższa. Tam akurat problemy kadrowe szkół są jednak rzadkością, a jakiekolwiek wolne etaty rozbiorą z radością pozostali nauczyciele.

Kłopoty kadrowe szkół publicznych w wielkich miastach są skutkiem ubocznym ich relatywnego bogactwa, ale w tym bogactwie są jednocześnie narzędzia do rozwiązywania takich problemów. Nie wyobrażam sobie ministrów edukacji i finansów (obojętnie, z PiS, PO, PSL, Lewicy czy Konfederacji), którzy wobec realiów rynku pracy zarządziliby – i dostarczyli środki – aby w stolicy nauczyciele zarabiali średnio np. półtora raza tyle co w całym kraju, a w miastach wojewódzkich – 125%. To niestety muszą zrobić, korzystając ze swojego względnego – a czasem nie tylko względnego – bogactwa, samorządy. Tak jak to robią np. w stosunku do bardzo licznych i często po królewsku wynagradzanych urzędników.

Problemy nierozwiązywane zwykle narastają. Wielkimi krokami zbliża się kolejna ogromna kumulacja w szkołach średnich – do zapchanych już czterema rocznikami (i to znacznie liczniejszymi niż dziś) placówek i przeciążonych nauczycieli trafi w latach 2022 i 2023, tuż przed kumulacją wyborów, liczny piąty rocznik – pokłosie przymusowego posłania przez minister Kluzik-Rostkowską sześciolatków do szkół w latach 2014 i 2015.

Tymczasem pojawił się kolejny czynnik – pandemia. Przyśpiesza on gwałtownie negatywne zjawiska kadrowe w oświacie wielkomiejskiej. Starsi nauczyciele są w grupie ryzyka, co mało kogo obchodzi poza nimi, i uciekają przed nim oraz potencjalnym stresem wywołanym realizowaną tak jak u nas edukacją zdalną, a także przed agresją co bardziej roszczeniowych i sfrustrowanych rodziców na emerytury bądź urlopy dla poratowania zdrowia. Związek Nauczycielstwa Polskiego alarmuje o tysiącach starszych nauczycieli, którzy tłumniej niż w ubiegłych latach odchodzą ze szkół publicznych. Niekoniecznie na odpoczynek. Obecny czas to przecież dobry okres dla korepetytorów. Z kolei samorządowi administratorzy oświaty gremialnie twierdzą, że problemu nie ma, wakaty są incydentalne, lekcje odbywają się normalnie. Cud? Bynajmniej! Wielkomiejscy włodarze, mniej lub bardziej otwartym tekstem, przekazali po prostu dyrektorom placówek, żeby radzili sobie sami. Bo oni mają na głowie inne sprawy i wydatki, a kadry wielkomiejskich szkół to problem MEN, którego ministerstwo nie chce rozwiązać.

No to dyrektorzy radzą sobie, jak mogą. Formalnie, żeby uczyć w polskiej szkole, trzeba spełniać wyśrubowane kryteria, zarówno jeśli chodzi o wykształcenie ogólne, jak i przygotowanie do uczenia konkretnych przedmiotów. Dyrektor nie może np. według własnego rozeznania powierzyć w szkole fizykowi uczenia matematyki, a biologowi chemii, choć w wielu przypadkach miałoby to pozytywny wpływ na nauczanie tych powiązanych przedmiotów. Aby móc uczyć nawet pokrewnych przedmiotów, nauczyciel powinien ukończyć kosztowne, trzysemestralne studia podyplomowe. Odstępstwa miały być chwilowymi wyjątkami. Dziś te regulacje to czysta teoria. Postawieni pod ścianą dyrektorzy robią to, co leży w ich kompetencjach. Przyjmują na wolne miejsca praktycznie każdego, kto się zgłosi, zwłaszcza w wypadku przedmiotów ścisłych, językowych, zawodowych. Byle jako nauczyciel przedmiotu nie figurował w dokumentach prof. Wakat. Albo przyjmują nauczycieli ze Wschodu, którzy tylko czasami mają bardzo wysokie kwalifikacje merytoryczne (do przedmiotów ścisłych, czasem językowych), za to większe problemy z językiem i formalnościami dydaktycznymi. Sięgają także po studentów mniej więcej pasujących kierunków lub bardzo leciwych, chorowitych emerytów – formalnie, byle tylko zapełnić etat. Trudno w tej sytuacji o egzekwowanie od nich nawet elementarnych obowiązków.

Inna opcja, równie niebezpieczna, to przeciążanie niektórych nauczycieli wielkomiejskich szkół nadgodzinami ponad limit półtora etatu. Swoje godziny oni oczywiście odpracują, ale czasu na choćby jakie takie przygotowanie, sprawdziany, oceny itd. mieć nie będą. A dodatkowy zarobek za pracę ponad siły w warunkach wielkomiejskich atrakcyjny nie jest – gdy ktoś musi, dorobi sobie tyle samo znacznie mniejszym kosztem.

Jakość edukacji prowadzonej przez taką kadrę, doliczając jeszcze skutki pandemii, drastycznie spada. Kuratoria na razie przymykają na to oko – rząd nie jest bez winy, szczególnie reagując tak, a nie inaczej na zeszłoroczny strajk i na pandemię, więc po co robić za hamulcowego. Pewnie w 2022 i 2023 r., przed kumulacją wyborów, sobie przypomną… Z triady: jakość, jakoś, bylejakość mamy zatem wariant dla uczniów najgorszy – bylejakość.

Fot. Adobe Stock

Wydanie: 2020, 42/2020

Kategorie: Opinie

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy