Zawał nie wybiera

Codziennie na serce umiera nagle prawie 200 osób

Czy naszym sercom zaszkodziła transformacja? Jeśli tak, to sygnałem ostrzegawczym mógł być już mdlejący na sejmowej mównicy premier Mazowiecki. W jego przypadku były to na szczęście tylko emocje, ale później w parlamencie zdarzały się zasłabnięcia.
Ostatnie dziesięciolecie to całkowita zmiana stylu życia, bieg, stres, nagłe bezrobocie. Inny jest też najgroźniejszy zabójca, zawał. O kimś, kogo zaatakował, kardiolodzy mówią najczęściej „ciepły pacjent” i przestrzegają, że jest najbardziej zagrożony. – Ogólnie spadła liczba zawałów, ale więcej jest przypadków choroby wieńcowej i nagłych zgonów – tak ocenia sytuację prof. Marian Dłużniewski, szef kardiologii w warszawskim Szpitalu Bródnowskim. – Coraz więcej jest nagłego zatrzymania krążenia – już ok. 40% wszystkich sercowych wypadków. Groźną arytmię natychmiast trzeba przerwać reanimacją.
Jak marne są tego typu próby, świadczy fakt, że w ciągu minionych dziesięciu lat w samej Warszawie siedmiokrotnie wzrosła liczba ofiar nagłej śmierci.
Prof. Włodzimierz Kargul ze Śląskiej Akademii Medycznej tłumaczy, że nagła śmierć sercowa następuje w wyniku niebezpiecznych zaburzeń. Serce kurczy się nieefektywnie i właściwie przestaje pracować.
„Ciepły pacjent”, narażony na nagłą śmierć, jest produktem naszej diety. Dawniej blaszka miażdżycowa powstająca z tego, co jemy, była twarda. Zwężenie naczyń następowało powoli i regularnie, łatwiej je było wykryć. Dziś blaszka jest miękka, szybko się odkleja i nagle zatyka żyłę. Człowiek pada. Nieratowany umiera.
Niezmienny i w PRL, i w III RP pozostał tylko ból zawałowy. Uważany jest za najstraszniejszy, w intensywności dogania go tylko kolka nerkowa.

Na nic koronkowa robota

Oddział intensywnej terapii. Młody biznesmen, już przytomny i poinformowany, że nie jest w czyśćcu, zastanawia się, jak nadrobić stracony czas. Oczywiście, ciężar tego obowiązku znowu przerzuci na serce. – Tłumaczę, że ono się musi goić, ciągle pracując, że trzeba je oszczędzać. Nie skutkuje – mówi dr Aleksander Górecki z warszawskiego Szpitala Grochowskiego. Prof. Dłużniewski takiemu odważnemu zaaplikowałby test pokory, czyli test wysiłkowy, po którym okazuje się, że organizm męczy się błyskawicznie i nie ma żadnej rezerwy.
Transformacja zmieniła nie tylko zawał, ale i to, co po nim zrobi obywatel. Najbogatsi, „wyprowadzeni” z zagrożenia, pójdą się leczyć prywatnie. Pozostali będą się tłoczyć w kolejce do kardiologa. Bywa, że czeka się pół roku. Wysiłek medyczny idzie na marne, bo choroba puszczona na żywioł uderza jeszcze mocniej. Coraz większa jest także grupa tych, którzy nie stoją w żadnej kolejce – ani do lekarza, ani do apteki. Nie stać ich.
W kardiologii nie istnieje pojęcie złotej godziny, używane przez chirurgów zamykających w ten sposób okres, gdy skutecznie można pomóc ofierze wypadku. – W kardiologii można mówić o złotych minutach – ocenia prof. Ryszard Piotrowicz z Kliniki Rehabilitacji Kardiologicznej i Elektrokardiologii w Aninie. – Im szybciej usunie się zakrzep, który powoduje, że serce jest nieodżywiane, tym lepiej. Ocenia, się, że już po trzech godzinach działania medyczne są o wiele mniej efektywne. Po sześciu jeszcze mniej.
Dziś, jeśli pacjent trafi do kliniki, pomoc zostanie udzielona fachowo. Najpierw wykonuje się koronarografię, która mówiąc najprościej, pozwoli sprawdzić, gdzie i w jakim stopniu zapchane są naczynia. Przeważnie nacina się tętnicę udową i tą drogą wprowadza cewnik oraz środek kontrastujący, który w badaniu radiologicznym pokaże stan naczyń. Kiedy wiadomo, gdzie jest zator, przeprowadza się angioplastykę. Wprowadzony do naczynia specjalny balonik udrażnia je. By znowu nie doszło do jego zatkania, tą samą drogą wprowadza się stent – metalowe rusztowanie, protezę, która nie dopuszcza, by naczynie znowu się zatkało. – Dziś obowiązuje szybka, dynamiczna kardiologia interwencyjna – komentuje prof. Dłużniewski.
Cała ta koronkowa robota na nic (lekarze nie chcą wypominać, ale kosztuje to i 15 tys. zł), jeśli później nie ma dobrej, już ambulatoryjnej pomocy lekarza.
Koronkowa robota to najróżniejsze propozycje. Poza klasycznymi stentami rozszerzającymi tętnice w Polsce dostępne są także stenty nasycone silnym antybiotykiem, rapamycyną. Nowa metoda chroni przed powikłaniami, ale jest kosztowna – jeden zabieg kosztuje 13 tys. zł. Hitem są statyny, czyli substancje obniżające poziom cholesteroli. W Polsce m.in. dostępna jest fluwastatyna XL, czyli pierwsza i jedyna statyna o przedłużonym działaniu. Stosować ją można także po przeszczepach serca. Tabletka została tak skonstruowana, że większa dawka gwarantuje większe bezpieczeństwo.

Profilaktyka nie dla Polaka

Serce jest pompą nieco większą od zaciśniętej dłoni człowieka. Kurcząc się i rozkurczając, przetacza w ciągu doby od 5 do 7 tys. litrów krwi płynącej naczyniami krwionośnymi. Ich długość wynosi około 100 tys. km. – Całość działa jak w systemie hydraulicznym – komentuje kardiolog, dr Robert Gil. – Jeśli serce słabnie, człowiek też traci siły. Wszyscy o tych zasadach wiedzą i wszyscy je łamią.
Wieczorny dyżur. Zaglądają przestraszone żony. – Bez zmian – kilka razy odpowiada lekarz. Raz to dobra wiadomość, raz zła. Dr Aleksander Górecki przygotowuje wypisy dla kilku kolejnych pacjentów. Co zrobią ze swoim życiem? Czy zaczną o siebie dbać? Wątpi.
Dieta śródziemnomorska przestaje obowiązywać na pierwszej imprezie. Bieganie – dla oszołomów, spacery – to nadal tylko niedzielna fanaberia w tempie kina niemego. Polacy palą coraz mniej? Kardiolodzy też w to nie wierzą. Może ostrożniejsze jest średnie pokolenie przyciśnięte wieńcówką, ale młodzież pali masowo. Badania przeprowadzone przed kilku laty w ostatnich klasach szkół podstawowych ujawniły, że blisko 10% młodzieży ma nadciśnienie.
Włączyły się też kobiety. – Tęsknię za czasami, gdy kobiecie nie wypadało wyjąć papierosa na ulicy – komentuje dr Górecki i dodaje, że panie dramatycznie zaniedbały swoje zdrowie. Jedna z pięciu kobiet z cholesterolem powyżej 240 mg umrze prawdopodobnie na zawał przed upływem 10 lat. Dziś w klinikach coraz więcej jest kobiet. Gorzej radzą sobie ze stresem, nie potrafią też udźwignąć dwóch etatów – domowego i zawodowego.
Z nadciśnieniem tylko pozornie jest lepiej. Zdaniem lekarzy, co drugi Polak wie, że ma taki problem, połowa z nich się leczy, a połowa tej połowy leczy się dobrze. Poza tym ciągle jeszcze pojawiają się pacjenci, którzy uważają, że nadciśnienie to coś nieuchronnego po pięćdziesiątce. Trudno im też wytłumaczyć, że leki muszą brać do końca życia.
Lekceważymy i cholesterol, i nadciśnienie. Bóle głowy, szum w uszach, zaburzenia wzroku czy kołatanie serca bagatelizujemy jako objawy zmęczenia. Tymczasem nadciśnienie przyspiesza rozwój miażdżycy, głównie w tętnicach wieńcowych serca i mózgu.
Kolejnym stereotypem jest przekonanie, że lepszy mały zawał od dużego. Z perspektywy łóżka – na pewno, ale później wszystko zależy od leczenia. Po słabym uderzeniu w serce może przyjść następne, które zabije.
Jedno jest pewne. Najwięcej zawałów jest w poniedziałek. Do statystyk trafiają ci, którzy po weekendzie zderzają się w pracy z jakąś aferą. Poza tym przychodzą silni mężczyźni i Matki Polki, które próbowały ból przeczekać.
Zatem nasza prywatna świadomość kardiologiczna jest jak książka kucharska kogoś, kto ją czyta i się zachwyca, ale potem gotuje po swojemu. Nieliczne są przypadki ludzi, którzy nie byli dzielni, ale wezwali pogotowie. Do warszawskiego Szpitala Grochowskiego zgłosił się kierowca. Pomogła mu natychmiastowa pomoc, gdyby minął szpital, pewnie spowodowałby wypadek, którego skutków by nie poznał, bo zawał zabiłby go jeszcze przed kraksą.
Sygnały alarmowe to przyspieszenie pracy serca i jego niedokrwienie. Niestety, nie każdy je słyszy, zaś medycyna nie wie, dlaczego niektóre serca nie ostrzegają nas bólem. Dlaczego pierwszym sygnałem nadciśnienia bywa zawał lub wylew, a nie łagodniejsze dolegliwości.
Dla lekarza każde serce jest wyzwaniem, bo nie ma dwóch jednakowych. Serce jest jak brulion, w którym zapisano wszystkie nasze choroby i stresy. Dlatego to nowo narodzone określane jest przez pediatrów jako nieskazitelnie piękne, to emerytalne jest zniszczone i zniekształcone, także zbytnim zmuszaniem go do pracy. Kardiolodzy przyznają, że Polacy uwielbiają nowinki. Entuzjastycznie została przyjęta wiadomość, że alkohol pomaga, choć trochę żal, że w małych ilościach i bez czerwonej kartki.
Mody na sercową profilaktykę są różne – jedni przypominają, że wegetarianizm po zawale czyni cuda z żyłami, drudzy, że znakomita jest witamina E. Poza tym trzeba jeść jagody, jeżyny i czosnek. Wiele osób podziela pogląd, że leczy wiara. Dla ateistów zarezerwowano techniki relaksacyjne i medytację.
Zawał to wynik długiej choroby, która się w nas rozwija. Ale nawet jeżeli lekarzom udało się przywrócić drożność w naczyniu odpowiedzialnym za zawał, to nie znaczy, że pacjent jest zdrowy. Miażdżyca pozostała i nadal rujnuje organizm. – Kiedy zgłasza się do mnie ktoś, kto pali i ma nadwagę, to się nie zastanawiam, czy ma wieńcówkę, tylko na jakim etapie – mówi prof. Dłużniewski.

Za mało kardiologów

Mamy nieco ponad 700 lekarzy ze specjalizacją kardiologiczną. To za mało. A ogólna wiedza kardiologiczna bywa co najmniej różna.
Prof. Marian Dłużniewski założył przed kilku laty podyplomową Szkołę Kardiologii. – Lekarze rodzinni, szczególnie w małych ośrodkach, nie potrafią odczytać niepokojących sygnałów. Boją się testów wysiłkowych, bo ich zdaniem, będą powikłania. Często sądzą, że w czasie koronarografii, inwazyjnej metody badania, pacjent umrze.
Dlaczego po tylu latach nauki są tak niedouczeni? – Bo każdy chce nauczyć wszystkiego – komentują przedstawiciele Polskiego Towarzystwa Kardiologicznego. – Reformy wymaga całe szkolnictwo medyczne. Ale zamiast wydziwiać nad lekarzami rodzinnymi, lepiej zorganizować im szkolenia – dodaje prof. Dłużniewski. – Są świetnymi słuchaczami, szybko się uczą.
Prof. Ryszard Piotrowicz, szef kliniki rehabilitacji w Instytucie Kardiologii w Aninie, również martwi się o kontakty z lekarzami rodzinnymi, ale jego pasją jest wykrywanie i łagodzenie depresji. – W rejonie jest młyn, kolejki, lekarze skupiają się na podstawowej chorobie – komentuje prof. Piotrowicz. – Tymczasem z dwóch pacjentów – jeden depresyjny, drugi nie – ten pierwszy na pewno ma mniejsze szanse na przeżycie. Depresja gwałtownie zwiększa ryzyko następnego zawału.
W klinice rehabilitacji w Aninie pacjent trafia do trzech specjalistów – kardiologa, fizjoterapeuty i psychologa. Trzeba sprawdzić stan serca, możliwości fizyczne i poziom smutku.
Najgorsze jest wsłuchiwanie się w siebie, wszechogarniający lęk, utrata wiary we własne siły. I dlatego Anin wdraża pilotażowy program EKG prowadzony przez telefon komórkowy. Pacjent może w każdej chwili przesłać zapis pracy serca i dostać zlecenia.
Prof. Ryszard Piotrowicz jest inicjatorem pierwszej w Polsce poradni problemów życia intymnego osób z chorobami układu krążenia. Sercu podoba się radość seksu i odprężenie, które po nim następuje. Czasem jednak trzeba doradzić, jakie pozycje stosować, by wysiłek nie był zbyt duży. Obowiązuje zawsze zasada, by najpierw skonsultować się z lekarzem.
Ambicją prof. Piotrowicza jest jak najszybsza rehabilitacja w szpitalu, nauczenie pacjenta, co ma robić, czego unikać i pożegnanie z chorym. – Chorzy boją się wszystkiego – mówi prof. Piotrowicz. – Horrorem wydają się schody i każdy wysiłek. U nas ćwiczenia dobierane są indywidualnie, tak żeby nie były groźne. Poza tym wysiłek ma być radością, a nie udręką.
Niestety, w polskich klinikach, tak dbających o europejską jakość operacji, rehabilitacja traktowana jest marnie. W Aninie rehabilitowany właściwie jest co dziesiąty pacjent. Nie ma większych możliwości organizacyjnych ani lokalowych. Poza tym poziom wiedzy urzędników decydujących o wysokości kontraktów prof. Piotrowicz ocenia jako uproszczony. Uważają, że jest to coś w rodzaju gimnastyki porannej. – A przecież rehabilitacja to ćwiczenia, leki i psychoterapia – oburza się profesor i dodaje, że zachwyt nad wysokospecjalistycznymi zabiegami jest bez sensu, jeśli nie zaplanuje się później zmiany stylu życia.
Z kolei obradujący niedawno uczestnicy kongresu Polskiego Towarzystwa Kardiologicznego ostrzegali, że Polska po 1989 r. szybko wprowadziła najnowsze leki i techniki, ale teraz sprzęt się rozpada. – Aparatura sypie się ze starości – ostrzega prof. Grzegorz Opolski, krajowy konsultant w dziedzinie kardiologii. – Grozi nam, że doskonałe zespoły nie będą miały na czym pracować.

Stowarzyszenie ocalonych

Im większe zagrożenie, tym chętniej chorzy się stowarzyszają. I dlatego sercowcy pozakładali wiele stowarzyszeń. Problemów, lęków i lekarskiego niezrozumienia jest bardzo dużo. A oni, wyrwani z życia i skierowani na rentę, nie zawsze potrafią sami sobie pomóc. Jednak większość organizacji to nie bunt przeciwko medycynie, raczej pewien nieformalny związek z lekarzami, którzy przychodzą z bezpłatnymi wykładami.
Kazimierz Margol, działacz sportowy ze Szczecinka, założył Stowarzyszenie „Moje serce”. Na spotkania przychodzi cały przekrój społeczny i chorobowy. Lekarze (wylicza plejadę szczecińskich autorytetów) nawet nie pytają o honoraria, przyjeżdżają chętnie. Lokal daje zaprzyjaźniony hotelarz. Wszystko dobrze się kręci, mają statut, siedzibę i nawet panią Stasię, która będzie w niej dyżurować. I tylko serce kołacze szybciej, gdy ktoś pyta, ile on, Kazimierz Margol, zarabia na tym „Moim sercu”. A przecież nie powinien się denerwować. Rok temu przez 12 godzin usuwano mu tętniaka aorty. Po wybudzeniu spojrzał na świat i postanowił żyć dla sercowców. Przez dziesięciolecia był oszczepnikiem, potem trenerem. – Sport mnie wykończył, bo umęczyłem się, ale i pomógł, bo w czasie operacji podziwiano moją krzepę – komentuje.
W Szczecinku stowarzyszenie jest pierwszym miejscem, gdzie można dowiedzieć się czegoś o wieńcówce, złym i dobrym cholesterolu itp. – Lekarze mają coraz mniej czasu. Taka samopomoc jest na prowincji jedynym ratunkiem – tłumaczy Kazimierz Margol.
Rzeczywiście, zawały bywają dziś inne niż kiedyś, są nowe leki, ale nie zmieniła się rada, którą słyszę na koniec każdej rozmowy: – Masz kłopoty z sercem, zastanów się nad swoim życiem. Niewielu z nas potrafi iść w ślady Jerzego Stuhra, który po zawale uznał, że smuga cienia może być szansą na nowe, lepsze życie.

W najbliższą niedzielę obchodzimy Światowy Dzień Serca.


Najwięcej zawałów jest w poniedziałek. Ich ofiarą padają ci, którzy po weekendzie zderzają się w pracy z jakąś aferą.
Sygnały niewydolności serca
* duszności podczas codziennych zajęć lub w nocy
* szybkie uczucie zmęczenia
* niespodziewany ucisk w klatce piersiowej
* kaszel pojawiający się w pozycji leżącej
* obrzęki kostek, podudzia i ud
Uwaga! Jeśli poczujesz się źle, nie próbuj chodzić czy wspinać się po schodach. Proś o pomoc, oszczędzaj siły.


Nagła śmierć

Na uratowanie człowieka mamy kilka minut – dr Aleksander Górecki, kardiolog z warszawskiego Szpitala Grochowskiego

– Dlaczego strażnik miejski zakłada blokady, a nie potrafi reanimować?
– Winne są przepisy. W Polsce ratować życie mogą tylko przeszkolona pielęgniarka lub lekarz. Najpierw przyjeżdża pogotowie, ale nie ma sprzętu, więc wzywa erkę. I dopiero zaczyna się ratowanie. Tymczasem w ramach poprawiania prawa warto by zastosować amerykańską zasadę dobrego samarytanina. Otóż w USA uważa się, że człowiek, który pomaga komuś zagrożonemu śmiercią, nie ponosi odpowiedzialności prawnej za skutki swoich działań.
– Idę ulicą. Ktoś upada. Jeżeli jest to nagłe zatrzymanie krążenia, ile mam czasu, żeby go uratować?
– Na uratowanie człowieka mamy kilka minut. Dziesięć minut to zapora, po przekroczeniu której w mózgu zawsze zachodzą nieodwracalne zmiany. Bywa więc, że uratujemy serce, ale nie człowieka. Serce zmusimy do pracy, ale mózg już umarł. Do rozpaczy doprowadza mnie myśl, że młody człowiek, który bez świadomości leży na intensywnej terapii mojego szpitala, mógłby żyć, gdyby pomoc przyszła szybciej. Ale takich jak on widziałem już wielu. Zabiła ich nasza bezradność, ale i obojętność. Bardzo często w ogóle nie reagujemy na nieszczęście, bo ten, który leży, to na pewno pijak, a my już jesteśmy spóźnieni na bardzo ważne spotkanie.
– Wiem, że ideą, którą propaguje pan najgoręcej, jest konieczność upowszechnienia defibrylatorów, które powinny być bardziej dostępne. Jak to jest uregulowane w innych krajach?
– Na Zachodzie defibrylatory są we wszystkich miejscach publicznych. Poza tym mają je policja i straż miejska. Ważący 2,5 kg aparat jest prosty w zastosowaniu, ma rysunkową instrukcję obsługi, poza tym ruchami człowieka steruje nagrany głos. Urządzenie nie zadziała, jeśli posługujemy się nim nieprawidłowo. Tak więc nie można nim zaszkodzić. Potrafi się nim posługiwać nawet osoba głuchoniema, a głos podający czynności bierze pod uwagę zdenerwowanie, powtarza zalecenia. Zasada jest prosta – aparat za pomocą elektrod wysyła do serca pobudzający impuls elektryczny, w ten sposób przywraca prawidłowy przepływ krwi. Kosztuje około 1000 dol., ale życie na pewno warte jest tej ceny. Jeśli nawet nie przemawiają do decydentów argumenty humanitarne, to ekonomiczne są równie mocne. Otóż defibrylator jest tańszy niż leczenie zawału.
– Ale nawet gdyby w sytuacji zagrożenia każdy mógł użyć takiego urządzenia, to czy jest zainteresowanie tym urządzeniem?
– Polscy organizatorzy dużych imprez czy właściciele centrów handlowych chętnie zakupiliby defibrylatory. Zabraniają im wspomniane przepisy. To znaczy, kupić mogą, ale nie mogliby używać. Absurd. W USA procedury uprościł Clinton. W Polsce jakoś żaden polityk nie chce wdzięczności uratowanych.
– Jakie są doświadczenia innych krajów?
– W USA po wprowadzeniu ułatwień gwałtownie spadła umieralność na choroby krążenia. Do skopiowania są również niemiecki i austriacki model pomocy – tam sprawna ekipa paramedyków dociera do ofiary szybciej niż karetka.
– Pierwsza pomoc kojarzy się przede wszystkim ze sztucznym oddychaniem, prawidłowym ułożeniem chorego, świadomością, że np. nie należy wlewać mu wody do gardła ani potrząsać nim. Czy o tym wiemy?
– 80% zatrzymań krążenia następuje w domu. Obecność rodziny wcale nie jest szczęściem, bo wszyscy tracą głowę. Znam przypadki, że trzeba było biec do sąsiada, by podpowiedział numer pogotowia. A o fachowej pomocy w ogóle nie ma mowy. Kiedy wreszcie zostanie wezwane pogotowie, nikomu nie przyjdzie do głowy, by wyjść na osiedlową uliczkę i poprowadzić karetkę.
Bo brak dostępnych defibrylatorów to jedno, a brak systemu kształcenia dotyczącego pierwszej pomocy to drugie. Właściwie takiego problemu nie ma w całym systemie edukacji, kiedyś błąkał się w przysposobieniu obronnym, ale jako przeżytek też został wyrzucony. Tymczasem młodzi chcą się uczyć, zapisują się na kursy, przychodzą do szkoły przetrwania organizowanej przeze mnie z okazji Światowego Dnia Serca. Na szczęście bliższy jest im model skandynawski, w którym sąsiad uczy sąsiada, a posiadane umiejętności są powodem do dumy.
Sądzę, że bardzo dobrym rozwiązaniem byłoby dołączenie kursów pierwszej pomocy do kursów na prawo jazdy.
– I znowu powracamy do modeli światowych, które wystarczyłoby skopiować. Jakie są warianty?
– W świecie obowiązują dwa systemy edukacji – tam, gdzie jest mała gęstość zaludnienia, instruktor dociera do ludzi. W rejonach bardziej zatłoczonych edukacja odbywa się w szkołach. A moim marzeniem jest szkolenie rodzin pacjentów. Żeby potrafili poradzić sobie z drugim zawałem osoby najbliższej. Mam też wrażenie, że choć Polacy są zalewani ostrzeżeniami i instrukcjami w sprawie chorób krążenia, ciągle je lekceważą. AIDS, rak – to robi wrażenie. Ale zawał jest uważany za taką przypadłość prawie nieuchronną. Zdarza się, że rodzina pyta, czy chory nie ma zapalenia płuc. Jeśli nie ma, uspokaja się i wcale jej nie interesuje, jak uniknąć następnego zawału i co zrobić z postępującą miażdżycą. Sami chorzy też są nie lepsi. Aż się rwą, żeby ich wypisać z erki. Do życia ich tak ciągnie? Nie, do papierosów.
– Jaki jest więc stan polskiej kardiologii obserwowany z pokoju lekarskiego, tuż obok intensywnej terapii, na której leżą ci źle lub w ogóle nieratowani przed przybyciem lekarza?
– Znaleźliśmy się w absurdalnej sytuacji. W okresie transformacji bardzo zwiększyła się dostępność najlepszych technik medycznych. Jednocześnie są świetne programy profilaktyczne pilotowane przez Polskie Towarzystwo Kardiologiczne. Ale uratować kogoś, kto upadł na ulicy, nie potrafimy.
Na Zachodzie defibrylatory są we wszystkich miejscach publicznych. U nas przepisy tego zabraniają.


Polskie losy, polskie serca

16 września 2003 r. – oddział kardiologii warszawskiego szpitala na Bródnie

Jan Wysocki, 74 lat, mieszka w Jabłonnie
Uratowało go bezpłatne badanie oferowane w supermarkecie. Nie, wcale źle się nie czuł. Po prostu sam sobie chciał pokazać, jaki po śmierci żony jest zaradny. 220/120 – takie miał ciśnienie tydzień wcześniej. Syn natychmiast zawiózł go na pogotowie. Stamtąd trafił do szpitala.
Pierwsze leki zapisano mu 15 lat temu, ale ich nie brał, bo nic go nie bolało. Poza tym uważał, że wystarczy poranna gimnastyka plus wycieczki rowerowe. – Nie lubię chodzić do lekarza – wspomina. – Ale teraz widzę, że będzie trzeba – mówi bez przekonania. W czasie rozmowy prezentuje przysiady, energicznie maszeruje na prześwietlenie.
Jest sam. Żona zmarła 12 lat temu w Szpitalu Praskim, tym samym, w którym on się później leczył na serce. Jednak z synem nie zamieszka. Pamięta jego rozkład zajęć przyklejony do lodówki. Co do minuty, a niektóre obowiązki się nakładały. Nie, nie chce mieszkać w takim wirze.
Jego życiem była praca w przedsiębiorstwie geologicznym – zaznacza, że był i fizycznym, i umysłowym.
Ma jeszcze córkę – takie dzieci w wieku średnim. Powtarza im, żeby życiem tak się nie denerwowały. Sądzi jednak, że rzuca grochem o ścianę.
Czego się boi? Unieruchomienia po zawale.

Stanisław Bobiński, 79 lat, mieszka w Warszawie, ale dusza została w Janowie Podlaskim, gdzie mieszkał po wojnie
Z legitymacji kombatanckiej spogląda kruczowłosy, przystojny mężczyzna. Jego serce osłabiła wojna, a właściwie ciągłe przeziębienia. – Kula mnie nie dopadła, ale grypy płuca przedziurawiły – mówi. I od tego czasu serce też szwankuje. Ma arytmię i nadciśnienie, które zbija lekami.
Mieszka z córką w Warszawie. Przed laty oddał piękne gospodarstwo, właśnie pod Janowem, i przeprowadził się do dzieci. Tamto wydarzenie najbardziej boli i osłabia serce, nie mniej niż wojenne forsowanie Nysy.

Henryka Siebierska, 58 lat, Warszawa
Jest rok 1986, ma 41 lat. Jako sekretarz partii w spółdzielni ogrodniczej (lubiła pracę, bo rośliny są bardziej ludzkie niż ludzie) na 1-majowy pochód założyła białą bluzkę. Ale doszła tylko do placu Defilad. Poczuła pierwszy, straszny ból za mostkiem. – Dziewczyny – powiedziała do koleżanek. – Nie ma prezesa. Jadę do domu, bo ze mną coś nie tak.
Pamięta, że była piękna pogoda. Wiał wiatr od Czarnobyla.
Serce wyskakuje z piersi, ból, ból, migotanie, strach – tak opisuje to, co czuje od lat i co skłoniło ją także ku medycynie niekonwencjonalnej, a szczególnie książkom, które radzą, jak pomóc sobie samemu. Jest to ważne nie tylko jako metafora, ale i dosłownie, bo kiedy serce dostaje drgawek, nikt z przechodniów nie chce jej pomóc.
Szpital przewija się w jej życiu. Jest pokorna, wie, że serce ją zwyciężyło. Tylko kiedy była młodsza, buntowała się, żeby nie iść na leczenie w sierpniu, bo zbliżał się początek roku szkolnego i trzeba było dzieci wyprawić do szkoły.
Uważa, że uratował ją pewien lekarz ze szpitala wojskowego, który pytał przed laty, czy jako patriotka i obywatelka PRL chce jeszcze żyć. Po odpowiedzi: „Ku chwale ojczyzny” zalecił szczegółowe badania.
– Jestem na rencie. Z zakazem pracy – mówi. – Szkoda, bo jeszcze w chorobie uzupełniłam wykształcenie.

 

Wydanie: 2003, 39/2003

Kategorie: Zdrowie

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy