Zawsze wracam do teatru

Zawsze wracam do teatru

Jako aktor jestem dla publiczności, a spektakle przeze mnie reżyserowane są po to, żeby publiczność chciała je oglądać


Marcin Hycnar – aktor, reżyser, menedżer kultury


Właśnie przeczytałem w sieci, że gra pan Wołodymyra Zełenskiego w serialu „Sługa narodu”. Wprawdzie zaprzeczał pan i powtarzał, że gra tylko rolę, którą grał Zełenski, ale już się pan z tego nie wyplącze. Wybiera się pan do polityki?
– To się nie zdarzy. Szczególnie po moich łódzkich zderzeniach z polityką krajową.

To bodaj pierwsza taka przeszkoda w pańskiej karierze – wcześniej szło jak po maśle, a w Łodzi złożył pan dyrekcję w połowie kadencji. Czy to znaczy, że w Polsce nie można prowadzić teatru?
– Nie wiem, jak to jest w Polsce, doświadczyłem, jak to jest w Łodzi, a właściwie w województwie łódzkim, bo Teatr im. Jaracza to teatr wojewódzki, nie miejski. Teraz Jaracz jest w takim układzie zależności polityczno-związkowych, który paraliżuje pracę, jeśli dyrektor chce być niezależny. W pewnym momencie, po półtora roku kopania się z koniem, stwierdziłem, że szkoda na to życia. Skoro zarząd związku zawodowego Solidarność do spółki z organizatorem uzurpowali sobie prawo do decydowania, kogo mogę zatrudnić, kogo zwolnić, kogo powołać na swoich zastępców, kogo awansować, to pracować się nie dało.

Czyli funkcja dyrektora naczelnego stawała się fikcją?
– Tak. Mówiłem o tym na spotkaniu z zespołem, wyjaśniając, że moja decyzja o rezygnacji wzięła się m.in. z faktu odbierania mi należnych kompetencji. Na każdym kroku okazywało się, że czegoś nie mogę. Dochodziło do absurdów – nawet do grantu, który teatr otrzymał od Ministerstwa Kultury, organizator postanowił (na złość mnie) nie dać wkładu własnego i pieniądze przepadły.

Bardzo to zasmucające, bo Jaracz zasłużył sobie na lepszy los – z takim zespołem aktorskim.
– Tak myślę. To bardzo duża instytucja i świetny zespół aktorski, ale nie tylko. W pionie administracyjnym i technicznym pracuje także wielu entuzjastów i profesjonalistów. To jeszcze teatr, który ma własne potężne zaplecze produkcyjne. Szkoda, że nieliczna, ale dobrze umocowana grupka szkodników utrudnia pracę w miejscu o takim potencjale.

To oznacza, że zraził się pan do dyrektorowania w ogóle?
– Staram się tak nie mówić, że „na zawsze” i „nigdy”. Kiedy robiłem sobie przerwę w graniu, to też nie mówiłem, że na zawsze. Wiedziałem, że prędzej czy później zatęsknię. I tak się stało – wróciłem i sprawia mi to radość.

Wywołał pan swoim powrotem takie wrażenie jak wybuch wulkanu.
– „Mąż i żona” w Teatrze Polonia i „Amadeusz” w Teatrze Dramatycznym to były takie prezenty, dzięki którym mogłem uprawiać aktorstwo kreacyjne, a dzisiaj nie ma do tego zbyt wielu okazji. Poza tym w obu wypadkach mogłem się spotkać ze świetnymi zespołami aktorskimi i wspaniałymi reżyserkami. Zarówno pani Krystyna Janda, jak i Anna Wieczur to osoby, z którymi chce się pracować: doświadczenie, kultura osobista, przygotowanie, sympatia – przychodzi się na próby z przyjemnością. A przy tym są bardzo uważne na to, co aktor proponuje.

Podobno obawiał się pan, że jest za stary…
– …do „Męża i żony”?

Nie, do roli Amadeusza.
– A tak. Przy „Mężu i żonie” bałem się, że jestem za młody, a przy „Amadeuszu”, że za stary. Jest taka tradycja grania „Męża i żony”, że na scenie spotyka się para starych i młodych, podczas gdy – Bohdan Korzeniewski pisał o tym – Mąż i Żona mają po 30 lat i są zaledwie dwa lata po ślubie. Nie są starzy.

Ale szybko się znudzili.
– Otóż to. Tu jest pies pogrzebany. To nie jest kwestia kilkudziesięcioletniej rutyny, ale ludzi, którzy potrzebują dodatkowych bodźców. Natomiast przy „Amadeuszu” obawiałem się – to było moje pierwsze pytanie do Ani Wieczur – czy ja jeszcze te podskoki i fikołki wykonam, czy nie jestem za stary. Ale okazało się szczęśliwie, że jeszcze potrafię sprawiać wrażenie, że przychodzą mi one bez wysiłku… a gdy założono mi perukę, dodano make-up i kostium, to nawet mój brat powiedział, że wyglądam na 20-latka.

Z bratem spotkał się pan w „Mężu i żonie”.
– Pierwszy raz partnerowaliśmy sobie na scenie. Wcześniej kilka razy spotkaliśmy się w radiu, bodaj w trzech słuchowiskach.

Wyczuwam, że na nowo rozsmakował się pan w aktorstwie. Zdarzyły się panu jeszcze czytania kwartetów Tadeusza Słobodzianka.
– Teatr Dramatyczny znalazł na te czytania ciekawą formułę. My, aktorzy, czytaliśmy swoje kwestie z telebimów ukrytych za partnerami, co dawało wrażenie pamięciowego opanowania tekstu niczym w gotowych profesjonalnych przedstawieniach.

Dwa zrealizowane w ten sposób dramaty miałem okazję przygotować z Aldoną Figurą i Anną Wieczur. I chyba ma pan rację, faktycznie na nowo poczułem frajdę z uprawiania pierwszego z moich zawodów wyuczonych. A co będzie dalej, zobaczymy, czas pokaże. Półtora roku temu myślałem, że jadę do Łodzi na trzy lata.

A tu pobyt się skrócił.
– Po prostu stwierdziłem, że nie wytrzymam. W niedzielę wieczorem ręce mi się trzęsły, głowa bolała, nie mogłem zasnąć, jak pomyślałem, że w poniedziałek znowu będę musiał tam pojechać. Ten „Amadeusz” przyszedł zupełnie nieoczekiwanie. Byłem umówiony z Anią Wieczur, że w roku 2023 zrealizuję w Teatrze Jaracza w Łodzi przedstawienie. Kiedy podjąłem decyzję, że odchodzę, zadzwoniłem do niej, żeby powiedzieć, że sprawa jest nieaktualna. Ania zapytała: „Co teraz będziesz robił?”. Powiedziałem, że mam teraz „Męża i żonę” w Teatrze Polonia, może wrócę do grania. „Będę pamiętać”, odpowiedziała. Nie minęły trzy dni, a ona dzwoni i mówi: „Słuchaj, aktor, który miał grać Amadeusza, złożył podanie o urlop bezpłatny, bo dostał jakiś film czy serial, zagraj!”. To taka rola, której się nie odmawia. Wcielić się w rozkapryszonego, genialnego dzieciaka to prezent dla aktora.

Spektakl robi wrażenie.
– Na mnie też. Pierwszy raz grałem w Teatrze Dramatycznym. Wzruszyłem się, kiedy podczas oklasków zobaczyłem ludzi stojących od moich stóp aż po sufit, po ostatni balkon, a na kolejnych spektaklach stojących w przejściach, na schodach, gdzie tylko się dało, bo przedstawienie cieszy się ogromnym powodzeniem. To naprawdę niesamowite, kiedy się wychodzi w Dramatycznym do ukłonów, zwłaszcza w kontekście mojego powrotu po kilku latach przerwy od aktorstwa. Znowu mam apetyt na granie.

A mówi pan, że nie wie, co los przyniesie, choć wiadomo, że należy pan do ludzi wyjątkowo dobrze zorganizowanych. Nie wierzę, że pan nie wie, co go czeka.
– No dobrze, umówmy się, że plan na dwa lata mam. Myślałem, że mówimy o perspektywie 10-20 lat. Wiele może się zmienić. Na razie kręcimy „Sługę narodu”. Jak skończymy pierwszy sezon, wracam do reżyserowania, najpierw w Tito Productions, gdzie zrobiłem wcześniej „Dobrze się kłamie”.

Bardzo zgrabna robota.
– Myślę, że na rynku rozrywki to bardzo przyzwoite przedstawienie. Tam będę robił kolejną inteligentną komedię, a potem na zaproszenie dyrektora Macieja Englerta spotkam się jako reżyser z aktorami Teatru Współczesnego. Później najprawdopodobniej wrócę do Teatru Polonia, najpierw jako aktor, a potem jako reżyser.

Widać, że pozostaje pan wierny swojej dewizie, że trzeba planować.
– Nie zaprzeczam, ale nie wiadomo, co życie przyniesie. Też byłem umówiony na kilka rzeczy, kiedy dostałem nagle „Sługę narodu” i trzeba było zmieniać plany.

Tytuł serialu kojarzy się ze służbą publiczną, ale także z misją aktora, nawet jeśli brzmi to nieco patetycznie, jeżeli nie podejrzanie.
– Żyjemy w czasach, kiedy nazwa „narodowy” nieco się zdewaluowała, ale jeśli ma pan na myśli, że jako aktor jestem dla publiczności i spektakle przeze mnie reżyserowane są po to, żeby publiczność chciała je oglądać, to tak – tak rozumiem swoją pracę. Nigdy nie robiłem przedstawień dla wąskiego grona przyjaciół czy krytyki albo traktując je jako formę autoterapii, tylko zawsze pytałem, czy widz będzie ciekaw tego świata, który proponuję, i czy to będzie dla niego komunikatywne.

Tymczasem jesteśmy „tutej”, jak by powiedział Ethan, postać z pańskiej sztuki „Sieroty z Waterkness”. Dotrzymał pan słowa i nie napisał następnej sztuki?
– Dotrzymałem.

Ale coś chodzi panu po głowie?
– Nie zarzekam się, chodzą mi po głowie dwa pomysły, dotąd jednak nie wykroiłem czasu, aby się zająć pisaniem dramatów na serio. Poza „Sierotami…”, ale wtedy to było naprawdę przymusowe zadanie podczas studiów reżyserskich.

To już kokieteria – jak się jest przymuszonym, to niekoniecznie trzeba pisać coś na takim poziomie.
– Dziękuję, ale umówmy się, że to zasługa Martina McDonagha, bo to popłuczyny po nim.

Widzę, że postanowił pan umniejszać swoje zasługi – przypomnę, że sztukę drukował „Dialog”, który raczej wystrzega się „popłuczyn”.
– Trochę mnie to bawi – ja jako drukowany w „Dialogu” autor, który napisał raptem jedną sztukę.

Padło nazwisko McDonagha, bo musiało przy okazji tekstu, o którym mówimy. Dramaturg należy do pańskich ulubionych, to jasne, ale czy wśród polskich autorów znalazł pan swojego McDonagha?
– McDonagh jest oryginałem. W jego utworach świat brutalny zderza się z czułością, tak jaskrawego połączenia w polskiej twórczości dramatycznej nie widzę. Michał Walczak czasem zahaczał o takie klimaty, coś z Tarantina, ale kogoś, kto by tak budował świat jak McDonagh, nie znajduję. Aczkolwiek moim ostatnim odkryciem jest Magdalena Drab. To autorka wyczulona na słowo, dźwięk, na frazę, genialnie konstruuje dialog – a to rzadkie, część dramaturgii współczesnej ucieka od dialogu, posiłkuje się monologami, najlepiej wywiedzionymi z autopsji. „Słabi” Magdy Drab, których robiliśmy w Jaraczu, to połączenie bardzo tragicznego tematu z groteskową formą. Trzeba odwagi u autora, żeby się nie bał poważnemu tematowi przyłożyć gęby komedii, żeby o sprawach bardzo ważnych nie opowiadać na kolanach, nie rozczulając się za bardzo nad bohaterami.

Doliczyłem się pięciu czy sześciu pańskich zawodowych wcieleń, wliczając w to autora i pedagoga. Pedagogikę nadal pan uprawia?
– Tak, w Akademii Teatralnej czekają mnie w tym roku zajęcia z pierwszym, trzecim i czwartym rokiem. Jan Englert zawsze mówił, że praca z młodymi pozwala mu trzymać rękę na pulsie. Żeby dotrzymać kroku zmianom.

Publiczność przez lata pańskiej pracy zmieniła się?
– Trudno powiedzieć. Warszawa nie jest też specjalnie reprezentatywna. Mam pewne doświadczenie po dyrekcji w Tarnowie, gdzie publiczność cały czas była otwarta. Jeżeli tylko ktoś do niej mówił z szacunkiem, to chętnie oglądała zarówno komedie, jak i współczesne dramaty. W Tarnowie na te współczesne nowości było wprawdzie mniej chętnych, ale byli. Teraz jeżdżę z dwoma spektaklami, które są inteligentnymi komediami, ale pobrzmiewają w nich tematy serio i widzowie bardzo dobrze je odbierają. Nie mam wrażenia, że publiczność jakoś szalenie się zmieniła w ostatnim czasie.

A pandemia?
– To był trudny moment, fakt. Drżeliśmy o to, czy widzowie wrócą do teatru. Ale wrócili. Chyba więcej zmienił kryzys, który z pandemią jest związany – mówię o kryzysie ekonomicznym, obecnej inflacji. Ludzie po prostu zaczynają szukać oszczędności. A wiadomo, że najłatwiej zrezygnować z wydatków na kulturę. Słyszałem też, że gdy zaczęła się wojna w Ukrainie, w teatrach niepublicznych sprzedaż biletów spadła momentalnie o 30%. Inne sprawy zaprzątają głowy widzów. Reasumując, publiczność po pandemii wróciła, ale sytuacja geopolityczna sprawiła, że jest jej mniej.

I teatr – zawsze niedoinwestowany – ma mniej pieniędzy.
– Tym bardziej cieszę się, że ktoś się odważył zrobić „Amadeusza”. Przedstawienie, które, owszem, kosztuje, ale mam wrażenie, że to czuć. Widać, że jest zrobione z szacunkiem dla widza, żeby mu zaoferować coś totalnego, czyli taki teatr, który rzadko można zobaczyć. Wiele osób potwierdzało to odczucie.

Widać tęsknotę za teatrem, który gra nie tylko „Męża i żonę”, czyli spektakle z czteroosobową obsadą, ale i tak potężne.
– Lubię kameralne spektakle, ale to niejedyna droga, a szczególnie dla teatru publicznego. Prywatni producenci, z którymi współpracuję, zwierzali mi się, że świetnie im się oglądało „Amadeusza”, ale na oklaskach nie mogli dojść do siebie, bo mają nawyk liczenia osób na scenie. Dostawali na ich widok palpitacji serca. Jasne, nie każdy teatr może sobie na to pozwolić. Ale chyba Teatr Dramatyczny m.st. Warszawy raz na jakiś czas może tę potęgę teatru pokazać.

Zobaczymy, co pokaże przyszłość. Ma pan jakieś wróżby?
– Pyta pan o teatr?

Tak, a więc też o przyszłość świata.
– Jak przyszłości świata nie ośmielę się wywróżyć, tak i w dziedzinie teatru jestem za słabym wieszczem. Mam nadzieję, że teatr będzie nadal ludziom potrzebny. Wiem, że jestem w mniejszości, ale nie wyobrażam sobie życia bez teatru. Zawsze do teatru wracam – czy jako reżyser, czy jako aktor, czy jako widz. Może teatr będzie mniej widowiskowy, kiedy wzrosną koszty produkcji, dominować pewnie będą spektakle kameralne, niskobudżetowe. Ale na zapraszanie widzów do światów, które im proponujemy, nadal będzie miejsce. I mam nadzieję, że nie będzie to repertuar tylko rozrywkowy w najbanalniejszym znaczeniu.

Fot. Krzysztof Żuczkowski

Wydanie: 2022, 40/2022

Kategorie: Kultura

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy