O tym, co można, a czego nie wolno, decyduje dziś właściciel „społecznego środka przekazu”
Z całym szacunkiem dla majestatu głowy państwa, wystąpienie prezydenta Bronisława Komorowskiego 5 czerwca przed budynkiem na ulicy Mysiej 5 w Warszawie uważam za nieporozumienie. Posługując się jego słowami, przyznam z uznaniem, że „nadrukowaliście się”. Owszem. Dodam nawet, że Memoriał Wolnego Słowa to bardzo słuszny akcent architektoniczny w stolicy Polski, zwłaszcza w pobliżu dawnego gmachu KC PZPR zamienionego potem w giełdę – swoisty symboliczny akt przekazania władzy.
Pozwolę sobie na pytanie, które byłych autorów, drukarzy i kolporterów prasy oraz wydawnictw drugiego obiegu zapewne rozsierdzi: A co wy, szanowni, mieliście wspólnego z instytucją mieszczącą się na Mysiej 5? Wyrażając się kolokwialnie, olewaliście ten urząd. Dzielnie sobie poczynaliście jako działacze nielegalnego ruchu wydawniczego, drukując prymitywną metodą, ale i na nowoczesnym sprzęcie z Zachodu, „bibułę”, za co ówczesna władza wsadzała. Czytałem często te biuletyny i gazety na gorszym lub lepszym poziomie i nie tylko mnie paliła zazdrość. Pisaliście, co chcieliście, czasem też głupoty i nieprawdę, co się wszystkim „wydarza”, ale z cenzurą do czynienia mieliśmy my, „reżimowi” dziennikarze. To nas ona gnębiła bezpośrednio, codziennie, nieustannie, śmiesząc często, ale i powodując zgrzytanie zębami.
Daremne żale, próżny trud, mogliśmy przecież nie służyć, jak powiadacie, „komunie”. Rzecz w tym, że tkwiliśmy w niej z przekonania. I powiem dziś: to wcale nie był błąd. A na cenzurę się nie godziliśmy, stawialiśmy jej opór różnymi sposobami, wierzgając i klnąc nieraz całkiem głośno. Również poprzez protesty, np. w czasie zebrań Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich. Sprawdźcie w protokołach z posiedzeń plenarnych Zarządu Głównego SDP, od 1956 r. poczynając.
Moje przygody z Głównym Urzędem Kontroli Prasy (itd.) opisałem w „Ostatnich zapiskach zgryźliwego dogmatyka”, ale np. ostre wystąpienia – tak, tak – Władysława Machejka możecie znaleźć w sprawozdaniach z narad redaktorów w KC. To nie były pojedyncze incydenty, takie było nastawienie polskiego „reżimowego” dziennikarstwa. Bronisław Komorowski powinien chyba o tym wiedzieć, bo w latach 1977-1980 zarobkował w wydawnictwie PAX. Tam, w „Słowie Powszechnym”, gazecie nieuznawanej notabene przez Episkopat za katolicką, mógł mieć styczność z cenzurą.
Gdy dziś o niej myślę, przypominam sobie różności nie tylko ze zderzeń z Mysią, która mnie pismami w odpowiedzi na moje protesty karciła i odsyłała na dywanik do sekretarzy propagandy KC. Jeszcze gorzej było z cenzorami na szczeblu wojewódzkim. Tu dopiero ujawniała się schizofrenia decydentów. Rzeczy niedrukowalne np. w Katowicach, Rzeszowie czy Kielcach przechodziły we Wrocławiu. I tu, gdy cenzorowi skreślano premie, składaliśmy się w redakcji „Spraw i Ludzi” na „rekompensatę” – do honorariów dla autorów dopisywaliśmy sumy składające się na odwrócony „budżet gadzinowy”. Albo gdy miejscowy sekretarz propagandy (Staszek Pelczar) wraz ze mną i szefem cenzury naradzał się, jakimi sformułowaniami (aluzjami, porównaniami itd.) przepchać trefne teksty. Wiem, że podobnie było w Krakowie i pewnie gdzie indziej.
Podczas odsłaniania Memoriału Wolnego Słowa Barbara Labuda przypomniała, że gdy weszła w 1989 r. do Sejmu, zabrała się do opracowania projektu ustawy o zniesieniu cenzury. Powiedziała też, że takie było żądanie demokratycznej opozycji. Doskonale pamiętam z obrad Okrągłego Stołu, że niezupełnie tak było. Strona opozycyjna chciała ograniczenia cenzury, ja przy podstoliku prasowym – co jest zaprotokołowane – domagałem się jej zniesienia. Poniekąd przyznała to podczas uroczystości na Mysiej i pani Labuda, mówiąc, że niektórzy współbojownicy radzili jej zrezygnować z projektu, bo „Mysia nam się może jeszcze przydać”.
Okazała się ta zakała jednak instytucją zbędną. W porządku, jaki nastał po 1989 r., art. 54 konstytucji RP, została wręcz zakazana. W porządku tym są bowiem „demokratyczne” sposoby na pohamowanie czy wręcz uniemożliwienie głoszenia opinii nieprzychylnych czy zgoła przeciwnych władzy. Decyduje o tym właściciel „społecznego środka przekazu”. Jego zdanie, jego ideologia i interes stanowią o tym, co można, a czego nie wolno. I choć jak Lucjan Chardon de Rubempré ze „Straconych złudzeń” Honoriusza Balzaka wiem, że to na nic, głoszę pochwałę Memoriału Wolnego Słowa.
Necessary cookies are absolutely essential for the website to function properly. This category only includes cookies that ensures basic functionalities and security features of the website. These cookies do not store any personal information.
Any cookies that may not be particularly necessary for the website to function and is used specifically to collect user personal data via analytics, ads, other embedded contents are termed as non-necessary cookies. It is mandatory to procure user consent prior to running these cookies on your website.
Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy