Zdekomunizowani i ich następcy

Zdekomunizowani i ich następcy

Więcej ulic polskich lewicowców znajdziemy w Berlinie niż w naszych miastach

Lewica jest wymazywana z przestrzeni publicznej. Znikają związane z nią nazwy ulic i placów, pomniki i tablice pamiątkowe. Polskie państwo metodycznie usuwa wszelkie ślady lewicowego dziedzictwa. Pamięć Rzeczypospolitej ma być od niego wolna. W obronie czci socjalistów i komunistów nie staje prawie nikt. Jakie będą tego społeczne i polityczne konsekwencje? Kto ich zastąpi w polskim panteonie?

Wymazywanie

Ustawa dekomunizacyjna stanowi: nazwy dróg, ulic, mostów i placów nie mogą upamiętniać osób, organizacji, wydarzeń lub dat symbolizujących komunizm lub inny ustrój totalitarny. Za propagujące go uważa się także nazwy odwołujące się do osób, organizacji, wydarzeń lub dat choćby symbolicznie reprezentujących system władzy w Polsce w latach 1944-1989. Jest tu więc duża dowolność. Nie może też być w przestrzeni publicznej żadnych „obiektów propagujących komunizm”, czyli poświęconych Armii Czerwonej, polsko-radzieckiemu braterstwu broni, radzieckim partyzantom, „utrwalaczom władzy ludowej”, Gwardii Ludowej/Armii Ludowej. Nawet jeżeli to pomniki zwycięstwa nad faszyzmem. Mają zostać zdemontowane i trafić do Muzeum Zimnej Wojny w Podborsku. I mimo że ustawa weszła w życie 1 kwietnia, jest śmiertelnie poważna. Rząd, rękoma wojewodów, bezlitośnie wymusza na często protestujących samorządach zmiany nazw i demontaż pomników. IPN wystawił 336 opinii, wskazując 943 ulice jako podlegające ustawie. Skala tych zmian jest ogromna i dorównuje liczbie ulic zdekomunizowanych na początku lat 90.

Za tym projektem „przywracania normalności” idzie patologizacja okresu PRL i dokończenie przebudowy porządku symbolicznego. Nowi patroni mają pochodzić z Narodowych Sił Zbrojnych, antykomunistycznego podziemia czy opozycji peerelowskiej. W ostatnim 30-leciu zostali pozbawieni miejsca w pamięci rodaków więzieni i zamordowani działacze robotniczy, partyzanci, ofiary czystek. Ich wszystkich próbuje się wytrzeć z pamięci zbiorowej. To oni są dziś prawdziwie wyklęci. Mają zrobić miejsce dla Jana Pawła II, Ronalda Reagana, Lecha Kaczyńskiego czy partyzantów z Narodowych Sił Zbrojnych. Po ponownym wprowadzeniu kapitalizmu czas na jego faszyzację.

1989: komunistów usunąć

Jako jeden z pierwszych zniknął po roku 1989 przywódca radzieckiej rewolucji, Włodzimierz Lenin. Trudno było wtedy go bronić. Jego pomniki były dla solidarnościowej opozycji symbolami zależności od Związku Radzieckiego i emblematem odchodzącej nomenklatury. Wymazanie czekało także współzałożyciela Związku Robotników Polskich i SDKPiL, działacza Socjaldemokratycznej Partii Niemiec, jednego z przywódców Związku Spartakusa i współtwórcę Kominternu Juliana Marchlewskiego oraz posłankę do Reichstagu z ramienia Komunistycznej Partii Niemiec, inicjatorkę Międzynarodowego Dnia Kobiet Clarę Zetkin. Pierwszego za przewodniczenie Polrewkomowi. Drugą – za członkostwo w Komitecie Wykonawczym Kominternu. Ta sama fala zmyła z polskich ulic Karola Marksa i Fryderyka Engelsa czy radzieckich pisarzy Maksyma Gorkiego oraz Ilię Erenburga. Wymazani zostali z pamięci Polaków zamordowani przez faszystowskie Freikorps przywódca niemieckich komunistów Karl Liebknecht oraz ekonomistka i działaczka polityczna Róża Luksemburg.

Z „niewłaściwego” kierunku podążali i w „niewłaściwym” sojuszu wyzwalali polskie ziemie spod faszystowskiej okupacji Karol Świerczewski „Walter”, Zygmunt Berling i Michał Rola-Żymierski. Dlatego i oni musieli stracić ulice. Pierwszemu nie pomogła obecność w „Komu bije dzwon” Hemingwaya, a dwóm kolejnym w Legionach Piłsudskiego. Niosąca wyzwolenie więźniom nazistowskich obozów koncentracyjnych i niszcząca hitlerowski reżim Armia Czerwona oraz jej sojusznicy zostali zrównani z nazistami dążącymi do totalnego wyniszczenia Polaków. Niezależnie od tego, jak się ocenia władzę ludową, liczba ofiar obu reżimów jest zupełnie nieporównywalna. Naziści zamordowali 6 mln obywateli RP. Tymczasem po 1945 r. – według szacunków IPN – w okresie stalinowskim zginęło 55 tys. osób, i to głównie spośród tych, którzy z bronią w ręku atakowali przedstawicieli władzy ludowej. Zrównywanie czasu okupacji nazistowskiej i PRL jest więc niczym innym jak propagandowym kłamstwem dominującym w dyskursie politycznym prawicy.

Z kolei suwerenna i niepodległa II RP może się „poszczycić” całkiem niezłym wynikiem w dręczeniu swoich obywateli – strajkujących robotników i chłopów, demonstrantów, więźniów politycznych, Ukraińców czy Białorusinów. Tylko w latach 1927-1931 za „komunizm” zatrzymano 67 tys. osób, a sądzono 33 tys. 4048 osób zostało skazanych łącznie na 12 550 lat więzienia, policja atakująca demonstrantów zabiła co najmniej 147 osób, a liczbę rannych można szacować na 2 tys. W samym zamachu majowym zginęło 379 osób, a ponad 1 tys. zostało rannych. Jednak o tych ofiarach III RP woli nie pamiętać. Bunt przeciw polskiej przedwojennej juncie wojskowej jest bowiem z założenia buntem antypolskim. Niezależnie od tego, że jego przyczyną mogła być walka o demokrację, wypłatę wynagrodzeń, zmniejszenie obciążenia pracą czy poszanowanie praw mniejszości. Zresztą tak jak dziś. Dlatego nie ma co się dziwić, że z zestawu patronów ulic wyleciały i Proletariat, i Komuna Paryska. Władza w kapitalizmie nie może honorować wichrzycieli.

Piętno KPP, piętno PPR

Zamordowani pod koniec lat 30. przez stalinowską bezpiekę działacze komunistyczni Adolf Warski-Warszawski i Maria Koszutska-Wera Kostrzewa również zostali usunięci z tabliczek i tablic. Nie pomogło to, że Warski był przed wojną posłem i że obydwoje reprezentowali opcję antystalinowską w polskim ruchu komunistycznym. I tu zadziałała ipeenowska gumka. Wybitny poeta, członek grupy literackiej Kwadryga i autor tekstu „Niech żyje wojna” śpiewanego przez Stanisława Grzesiuka, Lucjan Szenwald, także musiał wypaść z panteonu. Wystarczyła przedwojenna działalność w Komunistycznej Partii Polski i walka w szeregach dywizji im. Tadeusza Kościuszki. Podobny los spotkał krytyka literackiego Juliana Bruna. Członkostwo w KPP skasowało wszelką wybitność i sprawiło, że dla prawicy stał się trędowatym. Swoje ulice stracił też Marian Buczek, inny działacz KPP, który przesiedział w II Rzeczypospolitej 16 lat i był więźniem politycznym o najdłuższym stażu. 1 września 1939 r., zostawiony na pastwę wojsk nazistowskich w przygranicznym wtedy Rawiczu, wydostał się z więzienia i zgłosił do wojska broniącego Polski przed hitlerowcami, by kilka dni później z bronią w ręku polec w bitwie. To jednak wedle polskiej prawicy nie jest życiorys godny patrona ulicy.

Przywódcy konspiracyjnej, antyfaszystowskiej Polskiej Partii Robotniczej – Małgorzata Fornalska, Paweł Finder czy Józef Wieczorek, oraz Związku Walki Młodych, młodzieżówki PPR – Hanka Sawicka i Janek Krasicki, nie za bardzo mieli kiedy mordować rodaków, gdyż sami zostali zamordowani przez nazistów. Wystarczyła jednak nawet krótka przynależność do KPP czy PPR, żeby śmierć z ręki okupanta straciła wagę. Fornalska w dodatku urodziła córkę Bolesławowi Bierutowi, co pogrążyło ją jeszcze bardziej w oczach ultrapatriotów. Dla nowych elit te ugrupowania oznaczały zdradę narodową i choćby otarcie się o nie wyłączało na zawsze z grona Polaków, tym bardziej Polaków godnych upamiętnienia. Dla władz III RP liczyła się tylko antykomunistyczna konspiracja. Jak pokazuje przykład Mateusza Morawieckiego składającego kwiaty na grobach kolaborantów nazistowskich z Brygady Świętokrzyskiej NSZ, sam antykomunizm, nawet bez antyfaszyzmu, jest już wystarczającym kryterium jakości.

Patroni wyklęci

Najwyraźniej po złej stronie stanęli także dąbrowszczacy, walcząc w Hiszpanii z falangistami gen. Franco. Jedna z piękniejszych kart polskiej historii – ochotnicza walka Polaków po stronie obalanej republiki – została w ipeenowskiej optyce zrównana ze stalinowskim terrorem. A jej uczestnicy, prześladowani już za czasów II RP, stali się ponownie obiektem ataków. I mimo obrony ich postaw i dorobku przez rodziny i lewicowych aktywistów nie udało się uratować w Polsce ich ulic. Nakazem pisowskich wojewodów zostały wymazane. Co ta grupa uczyniła złego Polakom, nie wiadomo. Ważne, że ceniono ich w okresie Polski Ludowej, to wystarczy.

Swoje ulice utracili też zamordowani przez nazistów na Pawiaku i w egzekucjach lewicowi działacze konspiracji: Piotr Gruszczyński, Franciszek Ilski, Antoni Kacpura, Józef Szymański, Sylwester Bartosik, Józef Balcerzak oraz Jadwiga i Witold Kokoszkowie. Prawica nie chce pamiętać tych zamęczonych przez niemieckich nacjonalistów tokarzy, elektryków, felczerów, ślusarzy i tramwajarzy. Schwytany w trakcie powstania warszawskiego żołnierz GL Antoni Parol, zamordowany w nazistowskim obozie we Flossenbürgu, również musiał się z patronowaniem ulicy pożegnać. Stracili je także obrońca w przedwojennych procesach politycznych mecenas Teodor Duracz, zamordowany przez gestapo, i Józef Lewartowski, który w marcu 1942 r. wspólnie z m.in. Mordechajem Anielewiczem, Józefem Kapłanem oraz Icchakiem Cukiermanem zorganizował w getcie warszawskim Blok Antyfaszystowski i był jednym z inicjatorów powstania. Jego przewina? Był komunistą.

Swoje ulice utracili ministrowie spraw zagranicznych PRL Zygmunt Modzelewski i Wincenty Rzymowski, 1. Armia Wojska Polskiego, bohaterowie Stalingradu, pierwszy sekretarz KC PZPR Edward Gierek i Ludowe Wojsko Polskie. Niesłuszne są oczywiście daty 22 lipca i 9 maja. Nie będzie natomiast przymusowej zmiany nazw 1 Maja, Jurija Gagarina i Ludwika Waryńskiego. IPN i PiS zostawiają je w gestii samorządów, które i tak mogą je zlikwidować. Z całego lewicowego dziedzictwa zachowali się jeszcze Stefan Okrzeja, Marcin Kasprzak, najpewniej za osobiste zabicie kilku rosyjskich policjantów, i twórca Polskiej Partii Socjalistycznej Bolesław Limanowski. Uchowało się ledwie kilku pepeesowców takich jak Ignacy Daszyński, Józef Montwiłł-Mirecki i Stanisław Wojciechowski oraz nieliczne ulice Feliksa Perla, Adama Ciołkosza, Antoniego Pajdaka czy Aleksandra Sulkiewicza. Reszta do zmiany na nowych bohaterów polskiej historii.

2017: Przeszczep pamięci

Zobaczmy więc, kogo zaleca IPN. Prócz tych, którzy już należą do panteonu, czyli prezydenta Warszawy z 1939 r. Stefana Starzyńskiego, Józefa Piłsudskiego, Wincentego Witosa, Stefana Roweckiego czy Tadeusza Gajcego zalecani są Tadeusz Komorowski „Bór” i Antoni Chruściel „Monter”, osobiście odpowiedzialni za krwawą jatkę powstania warszawskiego, oraz „wyklęci”: Hieronim Dekutowski „Zapora”, Stanisław Sojczyński „Warszyc”, Danuta Siedzikówna „Inka”, Łukasz Ciepliński „Pług” i Marian Bernaciak „Orlik”, poza tym spora grupa antykomunistycznych emigrantów: „londyński” prezydent Ryszard Kaczorowski, hrabianka Karolina Lanckorońska i generałowie Kazimierz Sosnkowski, Stanisław Maczek, Stanisław Sosabowski. Zalecani są również endecy: Roman Dmowski, Ignacy Paderewski czy Władysław Grabski.

Wśród nowych patronów sporo jest duchownych. Podstawowy wybór to oczywiście Jan Paweł II, ale zbliżamy się już do sytuacji, w której każde polskie miasto powyżej 10 tys. mieszkańców ma ulicę, plac czy aleję jego imienia. A że kard. Stefan Wyszyński i ks. Jerzy Popiełuszko też są coraz popularniejsi, sięga się coraz głębiej w szeregi kleru. Ulice otrzymują więc rozstrzelany za walkę po stronie NSZ jezuita ks. Władysław Gurgacz, zamordowany w Dachau bł. Jan Nepomucen Chrzan, odnowiciel sanktuarium maryjnego w Skalmierzycach ks. Alfons Czwojda, św. Adam Chmielowski – Brat Albert, kardynałowie August Hlond i Adam Sapieha, opozycjonista z Radomia ks. Roman Kotlarz, kapelan Legionów ks. Stanisław Żytkiewicz, językoznawca ks. Bernard Sychta, kapelan Solidarności ks. Józef Kutermak czy lokalni proboszczowie ks. Józef Przybyła, ks. Stefan Pelc, ks. Władysław Purzycki, ks. Stefan Girstun i wielu, wielu innych. Szczególnie często zdarza się to w małych ośrodkach, gdzie kler lub ultrakatolicy są w stanie wymusić na lokalnych władzach patrona – duchownego. Dochodzi czasem do zupełnych absurdów. Podkarpacka, ledwie sześciotysięczna Boguchwała uhonorowała ulicami aż czterech swoich proboszczów. A w Kurzelowie w województwie świętokrzyskim patronem został pochodzący stamtąd i jeszcze żyjący (!) publicysta Radia Maryja i TV Trwam ks. prof. Henryk Witczyk.

Szczególnie komiczne są próby zmieniania patrona bez zmiany nazwy ulicy. Zamiast Juliana Bruna mamy więc spalonego na stosie filozofa Giordana Bruna. Ulica pisarza Lucjana Rudnickiego przeobraziła się w ulicę gen. Klemensa Stanisława Rudnickiego. Przywódcę śląskich komunistów Gustawa Reichera zastąpił Michał Reicher, anatom i prymatolog. Zamordowanego przez stalinistów rewolucjonistę Józefa Ciszewskiego – Jan, komentator sportowy. Poseł z czasów PRL Jan Kędzierski ustąpił malarzowi Apoloniuszowi. Działacz komunistyczny Anastazy Kowalczyk – astronomowi Janowi. Wiele ulic Janka Krasickiego zamieniło się w ulice bajkopisarza i biskupa warmińskiego Ignacego Krasickiego. Wychodzi na to, że robiąc cokolwiek publicznie, warto się nazywać jak ktoś znany o wyraźnej afiliacji politycznej. Przy zmianie kierunku wiatru politycznego można po śmierci się załapać na ulicę własnego nazwiska.

Tragikomicznie wygląda sprawa z ulicami Obrońców Pokoju. Nazwa ta nie musi być zmieniana, jeśli samorząd przyjmie nową uchwałę, precyzującą w sposób niebudzący wątpliwości zakres rozumienia przedmiotu upamiętnienia. W uzasadnieniu nowej uchwały samorząd powinien wskazać rzeczywistych obrońców prawdziwego pokoju, których nazwa ulicy będzie upamiętniać. Uchwała może przywołać np. zabiegi władz RP o zachowanie pokoju w roku 1939. Tak skutecznie bronił pokoju marsz. Rydz-Śmigły, że historycy do dziś łapią się za głowę. W dużej mierze zafundował nam wojnę, opierając się na nieistniejących sojuszach, zajmując ręka w rękę z Hitlerem Czechosłowację, dręcząc mniejszości narodowe itp. A jednak patronuje dziesiątkom ulic, placów czy parków w całej Polsce. Tym bardziej śmieszy umieszczenie go wśród obrońców pokoju.

Lewicowa amnezja

Jakie będą tego skutki? Oprócz tych technicznych, takich jak wymiana dokumentów czy ulicznych tabliczek, przyczyni się to do zmiany naszego dyskursu publicznego na jeszcze bardziej militarystyczny, klerykalny i nacjonalistyczny. Politycznie oznaczać będzie wyparcie lewicy z przestrzeni publicznej i z historii. To bardzo niebezpieczny proces, bo trudny do odwrócenia. Raz zmienione nazwy pozostaną na długo, jak pomnik antysemity i nacjonalisty Romana Dmowskiego w Warszawie czy rondo jego nazwiska. Moja babcia do końca życia szła na ulicę Stalina. Mój sąsiad na Engelsa. Ja nigdy bym nie użył nowej nazwy wrocławskiego placu 1 Maja – plac Jana Pawła II. Dla wielu aleja Armii Ludowej nigdy nie będzie aleją Lecha Kaczyńskiego. Dla innych jednak, szczególnie młodych, naturalne będzie miasto układające swoją siatkę urbanistyczną po liniach opatrzonych nowymi, antykomunistycznymi z ducha nazwami: Wyszyńskiego, Gurgacza, Dmowskiego, Kaczyńskiego. To będzie nacjonalistyczne, ultrakatolickie miasto.

Więcej ulic polskich lewicowców znajdziemy w Berlinie niż w naszych miastach. To sprawa, którą przy najbliższej okazji należałoby odkręcić, bo Polska wolna od lewicowego dziedzictwa okaże się wolną od praw pracowniczych i rozwarstwioną społecznie specjalną strefą ekonomiczną wielkości całego kraju. A lewica bez korzeni, dziedzictwa i historii na zawsze zostanie zepchnięta do kąta z etykietką antypolskich, bezbożnych zdrajców. Szczególnie że nie widać końca „dekomunizacji”. To wieczne „oczyszczanie” przestrzeni publicznej z „grzesznych”, „bezbożnych” i „antypolskich” patronów nie ma granic. Skoro wolno dekomunizować Waryńskiego, to dlaczego nie założyciela Warszawskiej Spółdzielni Mieszkaniowej i Sprawiedliwego wśród Narodów Świata Stanisława Tołwińskiego? Dla zapalonych dekomunizatorów żaden problem.

Najgorliwsi już dziś w Kędzierzynie-Koźlu chcą zdekomunizować ulicę 8 Marca, w Gdańsku pisarza Andrzeja Struga, w Wałbrzychu Ignacego Daszyńskiego, Stefana Okrzei, Michała Drzymały i Jurija Gagarina, w Katowicach gen. Jerzego Ziętka, w Wieruszowie Jarosława Dąbrowskiego, w Olsztynie Xawerego Dunikowskiego, Stefanii Sempołowskiej czy Franklina D. Roosevelta. Niektórzy radni, np. w Krakowie, w nazwach zwyczajowych ulic czy skwerów (Dworcowa, Szklarniowa) dopatrywali się nazwisk sowieckich funkcjonariuszy. Może to się wydawać śmieszne, ale na naszych oczach dokonują się zmiany, które jeszcze 10, 20 lat temu wydawały się niemożliwe. Pomysły, które na początku lat 90. wypełniały głównie ziny skrajnej prawicy i gazetki endeckich emerytów, stają się rzeczywistością za sprawą pisowskich polityków i ich nacjonalistycznych sojuszników z Młodzieży Wszechpolskiej i ONR. W Polsce dekomunizacja skończy się na Kołłątaju i potępieniu masońsko-jakobińskiego Oświecenia, ad maiorem Dei gloriam.

Dr Przemysław Witkowski jest politologiem, pisarzem, poetą i publicystą; członkiem zespołu „Krytyki Politycznej” i polskiej edycji „Le Monde diplomatique”; wykłada na UWr i w Collegium Civitas

Wydanie: 15/2018, 2018

Kategorie: Opinie

Komentarze

  1. Vermo Bianco
    Vermo Bianco 9 kwietnia, 2018, 19:25

    Po wyborczym upadku PISiego reżymu sprawa w wróci w przeciwnym kierunku ze zdwojoną energią,
    włączenie z naprawieniem skutków ostatniego skandalu związanego z ulicą Róży Luksemburg.

    Odpowiedz na ten komentarz
    • Radoslaw
      Radoslaw 9 kwietnia, 2018, 21:30

      Wiarę w rozsądek i zbiorową mądrość Polaków to ja odzyskam dopiero wtedy, gdy na warszawskim Bemowie wróci ulica Sylwestra Kaliskiego – wybitnego polskiego fizyka, współzałożyciela i rektora Wojskowej Akademii Technicznej, który w latach 70-tych wprowadził Polskę do światowej czołówki w dziedzinie badań na laserową mikrosyntezą termojądrową. Jego osiągnięcia i zaslugi dla POLSKI są tej samej miary, co Marii Skłodowskiej-Curie, bo choć nie zdobył nagrody Nobla, to wszystkie swoje prace prowadził w Polsce. Jego sukcesy zatem przyczyniły się się i świadczyły o rozwoju polskiej (a nie francuskiej) nauki. Nauki, która w 1945 roku była tylko kupą gruzów, heroicznym wysiłkiem odbudowaną przez cudem ocalałych z wojennej pożogi prawdziwych polskich patriotów – a nie „żołnierzy wyklętych”, z których większość zasługiwała wyłącznie na sąd polowy.
      Ale to wszystko widać bez znaczenia – laury zdobyte w niesłusznym okresie są nieważne, bo były narzędziem propagandowym zbrodniczego reżimu. Narzędziem takim był też w mniemaniu IPN sam Kaliski – członek KC PZPR, poseł, minister szkolnictwa wyższego.
      Jego ogromny dorobek zawodowy został przez IPN-owskich strażników moralności podsumowany sformułowaniem, że był on „inżynierem elektronikiem, specjalistą z dziedziny fizyki technicznej”. No cóż, jeśli chce się kogoś zdegradować w oczach społeczeństwa, to trzeba maksymalnie zdezawuować jego osiągnięcia. Trudno o lepszy przykład, jak odrażającą i zakłamaną instytucją jest IPN. Prostactwo z doktoratami z pseudo-historii czuje się uprawnione do oceniania ludzi, których nawet tytułów prac nie są w stanie poprawnie przeczytac.

      Odpowiedz na ten komentarz

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy