Zdepolonizować Polskę

Zdepolonizować Polskę

Zewsząd słyszę, żeby coś repolonizować: media, banki, domy mediowe, panią ambasador USA. Wszystko to winno być polskie. Spolszczone, zapolszczone, upolszczone, przepolszczone. Pamiętam sprzed dobrych paru lat swoje zdumienie (jakże polskie…), że nasz nacjonalizm – bo tym właśnie jest owo marzenie, te postulaty wszechpolskowatości – nasz nacjonalizm codzienny, wszechobecny, jest już tak przezroczysty, że go nie widać wcale, nie słychać w ogóle, nie czuć nijak – bo jest tylko on, już nie jako opary, tylko jako erzac powietrza. Polskość jest jak gaz: zajmuje całą możliwą do zajęcia przestrzeń. Polskość wypełnia obszar, język, zalecenia programowe, przekaz mediów, prawo, całość. Ponieważ wciąż mamy jednak jakieś granice, jest to nadal przestrzeń ograniczona i dlatego stężenie polskości rośnie.

Pamiętam rozmowę z grupą ludzi stosunkowo młodych, choć formalnie już pełnoletnich, od których chciałem usłyszeć, czym dla nich jest ta polskość, bo deklinowali ją na wszystkie możliwe strony, malowali wszystkimi barwami, pod warunkiem, że były biało-czerwone, byli dumni i prężyli się zasługami nie swoimi, lecz „polskimi”. Majeutycznymi podpytywankami próbowałem dociec, co im ta polskość daje, jak ich formuje, jak buduje i stwarza ich tożsamość, jak wpływa na ich ocenę świata i pomaga dokonywać codziennych i ważnych wyborów (nie w sensie procedur demokratycznych).

Tak więc pierwszym słowem, które nadchodzi za polskością, była tradycja. Ale jak? Co z niej? Tradycję najpełniej reprezentowały święta. Ale które święta? Tyle ich mamy, wciąż przybywa nowych, jak choćby tegoroczne „kacowe faszystowsko-niepodległościowe”. W kwestii świąt jednak wybór był pozorny i panowała jasność – chodziło o święta katolickie, choć większość grupy równocześnie zadeklarowała swoje niepraktykowanie lub innej mocy désintéressement. Święta świętami, ale wymagało to opowiedzenia się za Bożym Narodzeniem lub Wielkanocą (inne odpadły w przedbiegach). Stanęło na tym, że polskość to dla nich święta Bożego Narodzenia.

Nieprzyjemnie drążąc, chciałem usłyszeć, żeby zrozumieć, żeby ironizować, żeby w końcu po latach przywołać tę historię w felietonie (czego wtedy jednak nie zakładałem, uczciwie przyznam), co w tych świętach jest najważniejsze, co – jak pisałem wyżej – im ta polskość daje, jak ich formuje, jak buduje i stwarza ich tożsamość, jak wpływa na ich ocenę świata i pomaga dokonywać codziennych i ważnych wyborów. W odpowiedzi na tak zadane pytanie usłyszałem, że 12 potraw przy wigilijnym stole. Konia (polskiego) z rzędem temu, kto mi pozwoli zrozumieć, jak obyczaj zjadania albo serwowania akurat 12 potraw może pomóc zrozumieć świat, dokonywać wyborów i budować tożsamość. Pomijam oczywiście kucharzy, ale to była inna grupa środowiskowa. Wydawało mi się, że podaję im pomocną dłoń, kiedy nieśmiało próbowałem bąkać coś o prawdziwie formacyjnym obyczaju związanym również z tym świątecznym posiłkiem, czyli o pozostawionym pustym nakryciu, symbolizującym gotowość przyjęcia „nieznajomego” (wierzący dorzuciliby Chrystusa albo wędrującą bezdomną Świętą Rodzinę).

Otrzeźwienie przyszło błyskawicznie, wraz z pełnym pobłażania, litościwym spojrzeniem. „He, he, przecież byśmy go nawet nie wpuścili do domu”, zarechotali otwartym tekstem, bez cienia zażenowania albo poczucia, że coś tu się nie klei, nie pasuje, wyklucza, że ten rechocik może nie na miejscu. Ale dlaczego nie na miejscu? To był rechocik polski, nasz, swojski, rechocik z wystawianego z dumą pustego nakrycia, z którego, co oczywiste, nikt nie będzie miał szansy skorzystać. Po próbie zrozumienia, jak barszcz czy nieszczęsny karpik mogą budować czyjąś tożsamość narodową, zamilkłem. Mój humanismus, moje przekonanie o uniwersalizmie zasad, wartości, praw, skurczył się i opadł z sił. To oczywiście nie jest opowieść o tym, jak poszczególne osoby z tej grupy zachowałyby się podczas prawdziwej życiowej próby (nawet tak potwornie wymagającej i dramatycznej jak poczęstunek dla nieznanej osoby podczas wigilijnej wieczerzy). Raczej o tym, jak nacjonalistyczne (i katolickie w tym wydaniu) pustosłowie masakruje myślenie, przeczyszcza wrażliwość i niweluje podstawowe reguły rozumowania.

Można powiedzieć, że tamta rozmowa była dla mnie szczepionką przed codziennością i intensyfikacją narodowej fiksacji. Nie pierwszą ani nie ostatnią. Można powiedzieć, że jestem zmuszony, wbrew trendom, do szczepień permanentnych.

Ale przecież mogę zrozumieć, że ucieczka w taką karykaturalną polskość jest w najlepszym razie objawem osłony immunologicznej przed skomplikowaniem świata i procesów nim rządzących. W innym – że da się z tego dobrze żyć i zarabiać (polskie media pompują kasę z polskich przedsiębiorstw dla dobra Polski). Polski (bo coraz mniej powszechny) Kościół po polsku przytula coraz więcej polskich złotówek.

A tymczasem w Chinach na świat przyszły bliźniaczki Lulu i Nana, u których zmodyfikowano gen CCR5, co ma dać odporność na HIV. Niewyobrażalna rewolucja ruszyła, bez świadomości, że gdzieś żyje lud pokładający całą nadzieję w 12 potrawach. W tych dniach nowo wybrani radni Piotrkowa Trybunalskiego postanowili „zawierzyć miasto Niepokalanemu Sercu Maryi, Królowej Polski”.

Wydanie: 2018, 49/2018

Kategorie: Felietony, Roman Kurkiewicz

Komentarze

  1. Polak
    Polak 4 grudnia, 2018, 09:41

    Polska śmierdzi ? Nic nowego.

    Odpowiedz na ten komentarz
  2. Tadeusz Kwiatkowski
    Tadeusz Kwiatkowski 14 grudnia, 2018, 14:08

    Dzień dobry.

    Bardzo Panu dziękuję za ten tekst. Kiedy tylko mogę, próbuję rozpowszechniać zaprezentowane przez Pana spojrzenie na sprawę polskiego patriotyzmu, choć na pewno nie w tak klarownej i kulturalnej formie. Doskonale ujął Pan istotę sprawy. Ów „gaz polskości”, ten bogoojczyźniany miazmat, zwłaszcza gdy wchłaniany od dziecka, bezpowrotnie wypala w mózgach połączenia nerwowe odpowiedzialne za logikę, pragmatyzm, umiejętność poskramiania emocji. Nie posiadam Pańskiej umiejętności trafnego formułowania spostrzeżeń, ale esencję tego, na co do tej pory usiłowałem (zazwyczaj bezskutecznie) zwrócić uwagę ludziom z mojego otoczenia, znalazłem w Pańskim artykule. Polska nie staje się atrapą państwa dlatego, że świat stara się przekonać nas do sposobu cywilizowanej narracji politycznej, by w ogóle móc się z Polakami jakoś dogadywać, tylko dlatego, że Polska się do proponowanych zasad nie potrafi przystosować; odrzuca je organicznie, tak, jakby ten naród nie był zdolny do trudnej politycznej koegzystencji. Wszystko tu musi być osobne, swojskie, wywrócone na nice, utaplane w gnojowicy, małomiasteczkowe, wsteczne, „zdulszczone”. Inaczej Polacy w ogóle nie są w stanie pojąć znaczenia otaczającego ich świata. Też dręczy mnie koszmarne przeczucie, że polskość krążąca we krwi autochtonów, skazuje nas na trwałą społeczno-polityczną izolację na marginesie świata nękanego coraz poważniejszymi problemami. Sen wariata, w którym nasza chata skraja pozostaje bezpiecznym skansenem dziewiętnastowiecznego zaściankowego i tragicznie bezsensownego patriotyzmu, spycha Polskę w odmęty prowincjonalnych waśni plemiennych. Tylko jak mogłoby być inaczej, skoro o losach trzydziestoośmiomilionowego państwa próbuje decydować zdziwaczały stary kawaler w randze posła, dręczony mesjańską paranoją i poczuciem winy po śmierci submisywnego brata-bliźniaka? Wiem, że czynienie z Kaczyńskiego potwora nie tłumaczy obecnej sytuacji kraju, jednak chyba tylko w Polsce ktoś taki może w oczach obywateli pretendować do miana reformatorskiego lidera.
    Jeszcze raz dziękuję za Pańskie przemyślenia. Pańskie teksty, obok felietonów pana Ludwika Stommy, to prawdziwa odtrutka na polskość.

    Z poważaniem,

    Tadeusz Kwiatkowski z Krakowa

    Odpowiedz na ten komentarz

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy