Żebym tylko przetrzymała

Żebym tylko przetrzymała

Jak wytłumaczyć, że tu, gdzie rozkłada starą amerykankę, to nie jej miejsce, że jej dom to wciąż te zatęchłe ściany do zwalenia?

Poniedziałek, 7.08.2001,
godz. 15.49
We wtorek, 24 lipca, tuż koło godz. 12 Marian B. zamknął sklep z artykułami przemysłowo-spożywczymi; wywiesił kartkę z napisem: „Przerwa” i poszedł do rodziców. Matka mierzyła akurat materiał na spodnie, które miała uszyć na zamówienie. – Trzeba zdjęcia i dokumenty przełożyć na samą górę – zawyrokował i wziął się do roboty.
Potem zadzwonił do szpitala. – Czy możecie przyjąć mojego ojca, wiek 70 lat, po dwóch zawałach. Nie poradzimy sobie z nim, jak przyjdzie woda – powiedział lekarzowi dyżurnemu. Akurat przygrzewało słońce, trawa schła po dwóch dniach deszczu. Wały na Skawie zostały dodatkowo umocnione. Co mogło się stać? – To niemożliwe – odpowiedział głos w słuchawce.
Ludzie mówili, że tego samego dnia Matka Boska Makowska z ołtarza przemówiła: „Czego chcesz od nas, Synu?”, zapytała.
– Czego chcesz? – pytał potem siostry Marian B., kiedy ta nalegała, by wycenić straty i iść z prośbą o pomoc. – Nazwijmy to Bogiem, który przyszedł dać nam szansę, bo ludzie są w sercach umarli – mówił i nie pozwolił siostrze zgłosić się do gminy.
Matkę Mariana we śnie (po tabletce na uspokojenie) jakiś głos pyta w nocy: „Jak ci tam w domu?”. A ona nie wie, jak wytłumaczyć, że tu, gdzie rozkłada starą amerykankę, to nie jej miejsce, że jej dom to wciąż te zatęchłe ściany do zwalenia. Ale jak wytłumaczyć, że jej dom został w domu, którego nie ma?
Komisja, która po trzech dniach stania wody przyszła do Marianowego domu, zobaczyła, że domek najniższy na ulicy zapadł się w dół kilkanaście centymetrów. Szacujący straty bali się wejść, żeby zobaczyć zgniłe podłogi, zagrzybione ściany i sufit grożący zawaleniem. Całość ocenili: do wyburzenia. Matka Mariana powiedziała potem, że źle patrzyli. Bo nie zobaczyli starego Singera, na którym ona przez 35 lat szyła męskie spodnie. Dorabiając do jej zapomogi 41 zł i renty męża.
Powiedzieli jej, że ma szczęście, bo choć straciła dom, nie została pod gołym niebem. Przenieśli się do murowanej przybudówki, która miała być pomieszczeniem gospodarczym. Bez kuchni (choć kuchenkę uratowali), bez łazienki (myje się na dworze), z nieszczelnym oknem (dobrze, że jeszcze jest ciepło), w jednym pomieszczeniu, które swoim łóżkiem zajmuje zawałowiec Jan.
Komisja kazała spisać straty i przyjść z listą do urzędu. Jeszcze nie była.
Przyjechała telewizja, chciała pokazać ruiny (ona mówiła o nich „dom”), Marian się nie zgodził. Powiedział, że historii to nie odwróci. Ludzie zaczną gadać: „B. mieli to a to…, nie dbali o to i o to…” albo: „Biedni ci B”.
Nowych miejsc obfotografować nie da, bo ma iść normalność.
7 rano, wstawanie (już teraz człowiek prześpi te kilka godzin).
Mycie (bierze się miskę i na dwór pod wąż od hydrantu). W międzyczasie można zapalić papierosa.
Przygotowanie jedzenia (kuchenka na butlę gazową, można ugotować wodę, mleko, nakarmić Jana).
Jedzenie (bez pośpiechu, bo czasu jest dużo).
Zmywanie (znów pod wąż od hydrantu).
Potem trwanie. Chodzenie z kąta w kąt. Wyglądanie przez okno. Przesuwanie rzeczy z kąta w kąt, który i tak nie jest ich miejscem. I tak do obiadu.
W ostatnią sobotę znów lało. Marian widział, jak ludzie biegali rano za silikonem. Żeby w razie czego uszczelnić okna. Niektórzy panikowali, że to chyba koniec świata. Pojechał do Wadowic, na ulicy spotkał dawną koleżankę. Współczuła, „biadoliła” – uściśla Marian – że takie nieszczęście ich spotkało.
– Raczej szczęście – poprawił ją na odchodnym. Marian pamięta, że się uśmiechnął. – Głupcy – pomyślał, którzy wadzą się z Bogiem.

Poniedziałek, 7.08.2001,
godz. 19.37
„Nr 171. Sulka Andrzej, zam. w Makowie, ul. Wolności 74, zgłasza zalanie budynku. Woda osiągnęła poziom po okna. Wszystkie domowe urządzenia, sprzęt oraz odzież zostały całkowicie zatopione. Straż z Grzechyni oraz sąsiedzi ewakuowali ich, bo inaczej groziło im zatopienie. Obecnie mają 11-dniowe niemowlę”.
«
Zenona Listwan ze Źródłowej 2a tego dnia nie robiła nic szczególnego. W każdym razie czegoś, co uznałaby za godne zapamiętania. Najprawdopodobniej gotowała obiad. Odstawiła garnek z kuchni i poszła po dzieci do sąsiadki… Gdy wróciła, trwała ulewa. Potem Paulinka krzyknęła z pokoju: – Mamo, woda! Przedzierała się od podłogi i przez ścianę. Odwiązała psa z łańcucha. Wybiegli.
Tej samej nocy sąsiadka, u której spali, zamknęła ją w pokoju na klucz. Zenona nie mogła spać. Chciała być w domu, tak jakby jej obecność zdołała powstrzymać wodę. A jeszcze później wyrok komisji: do wyburzenia. Połykała tabletki na uspokojenie, wybiegała przed dom i widząc wodę po kolana, wystawała przed drzwiami. Raz wbiegła – złapała z półki wilgotny kilogram cukru i kawę, potem szwendała się z tą kawą i cukrem, aż ktoś ją zaprowadził do domu sąsiadów. 13-letnia Paulinka trzy dni nie wychodziła z łóżka. Gdy próbowali ją ściągnąć, chowała głowę pod kołdrą. W tym czasie Zenona z mężem brodzili w wodzie i ratowali, co się da: dywanik z pokoju, półki i narzędzia. Paulinka nie chciała otwierać oczu. – I tak widzę wodę – mówiła.
Parę dni temu gmina przyznała rodzinie Listwanów mieszkanie zastępcze: dwa pokoje, mała kuchnia. Zenona miała przenieść się tam od razu. Zostawić gnijące fotele, wilgotne ubrania, garnki, pięć obrazów Jezusa Chrystusa (w tym cztery komunijne, dziecięce) na mokrej ścianie i zacząć wszystko od nowa. – Od nowa, powiedziała mi pani z pomocy socjalnej – powtarza Zenona, która zrezygnowała z domu bez wilgoci, z suchą kuchenką, ze spokojem. Wyszło, że na „nowe” jej nie stać. Czwórka dzieci, odwózka i przywózka ze szkoły, na samą benzynę nie starczyłoby zapomogi. Dlatego na noc zawozi dzieci do Grzechyni, do dziadków. Babcia kładzie je spać, a Zenona się uspokaja, bo są bezpieczne. Nie słyszy płaczu Roberta, budzącego się drugą noc z rzędu z krzykiem: „Woda, woda, zaleje nas!”. Ona jest w domu i pilnuje. Żeby nikt nie zabrał tego, czego się nie wyburzy. Szkoda starej wersalki, na której da się zdrzemnąć. Kładzie się po ciemku w wilgotnej kuchni i prosi Boga: – Żebym tylko nie zapadła się do piwnicy. Żebym przetrzymała.
Zenona, kucharka, lat 37, od roku szuka pracy, gdzie by mogła za parę złotych pokucharzyć. Bez powodzenia. Najmowała się w ośrodku wczasowym, skończył się sezon, a właściciel dał nogę. Zostali w kilka osób bez pieniędzy. Mąż Zenony na wiosnę ostatni raz miał fuchę. Układał kafelki w łazience. Skończył łazienkę, wziął wypłatę, pożegnali się ciepło. W sile wieku, zdrowy, robotny, jak podkreśla Zenona, w przypływie bezsilności rozważał: – A gdyby tak się dać potrącić. Leciutko. Byłoby jakie odszkodowanie albo stała renta?
Zenona chciałaby umieć przywrócić sobie święty spokój. Zacząć żyć, z tym, co zostało, ale w poczuciu bezpieczeństwa. Odbudować przynajmniej jeden pokój i kuchnię. I zdążyć przed zimą. Ale nie wie, za co. Ostatnio przyszła do niej pani z gminy. Powiedziała, że załatwiła dziewczynkom wyjazd na kolonie do Berlina. I niech się Zenona uśmiechnie, bo odpocznie. Ale dziewczynki nie uśmiechnęły się na myśl o Alexander Platz. Zenona powiedziała kobiecie, że jak nie chcą, to ich nie przymusi. Robercik zapamiętał, że oczy pani z gminy zrobiły się duże.

Poniedziałek, 7.08.2001, godz. 21.12
„242. Stanisław Dudoń, zam. Maków Podhalański, ulica Szkolna 16. Podmyte i uszkodzone ogrodzenie (siatkowe). Uszkodzona linia wodociągowa na długości ok. 5 m. – Jestem zmuszony – jak powiada wnioskodawca, do przebudowy linii wodociągowej. Zamuliło stawy rybne: dwa 10,5 m i 15×5 m. Woda zabrała ok. 400 kg ryb. Tama jest pęknięta. Działalność gospodarcza nie była ubezpieczona”.

Od 12 dni Bronisława Głuc, adres: ul. Wolności 33, nie musi się martwić, by wieczorem wyjść i podlać kwiatki w ogródku. Nie musi, bo z ogródka zostało tylko błoto. Kwiatki – czerwone pelargonie, dwie skrzynki na parapecie – zachowały się na zdjęciu. Teraz stoją (zdjęcie) na półce koło łóżka w pokoiku hotelowym. Bronisława nie musi się już się o nic martwić, bo domu nie ma. – Co prawda, z wierzchu to go widać, ale w środku to już rumowisko – uściśla Bronisława, która miała problemy z wyliczeniem komisji, co straciła. Nie miała przy sobie zdjęć, które syn zrobił, jak przyszła woda. – A w głowie to teraz jest wielka dziura i ciemno – mówi cicho. A na zdjęciach wszystko widać… Jak woda zatapia stołek, na którym leżą poukładane bluzki i jakieś ścierki, jak sięga już do połowy „Frani”, pływają gazety i książki. Kolejne zdjęcie to już widok z zewnątrz – stojąca do okna woda i poprzewracane kwiatki. Siódme nie wyszło, bo woda stała po pachy i elektryczność wysiadła. Pracownice z urzędu gminy o sytuacji Bronisławy mówią to, co mówi się z reguły o przypadkach ludzi, których pech pozbawił wszystkiego. – Ciężka, ale nie beznadziejna. Ma gdzie mieszkać – powtarzają.
Przygarnął ją Ośrodek Rekreacyjno-Noclegowy „Halniak”, gdzie nocami na recepcji dorabiała do renty. W pokoiku 3 na 3,5 m stoją dwie kozetki, stolik i szafa. Z lodówką jest problem, bo drzwi tarasują wejście. Jakby spodziewała się rodziny, trzeba by było wynieść kozetkę, żeby ich pomieścić. No, ale wtedy powstałby problem z usadzeniem. Bronisława zazdrości troszkę państwu B., których odwiedzili jacyś górale – podobno po tym, co zobaczyli w telewizji, obiecali, że w miejsce starego domu zbudują im nowy. Syn poradził jej, by poszła dochodzić swego. Miała iść do burmistrza i powiedzieć: „Mam 550 zł renty, znajdźcie mi jakieś lokum bez żadnego prawa, po śmierci odbierzecie”. Nic nie powiedziała po tym, jak urzędnik na jej widok rozłożył ręce. Bronisława wróciła do domu. Przesunęła stolik i uklękła przed obrazem Jezusa Chrystusa Miłosiernego. – Los uśmiechnął się do Bronisławy – mówią sąsiedzi, że w tych ciężkich dniach przyjmowała u siebie obraz i nie była sama. Nie wiadomo, jak długo wtedy klęczała z oczami wbitymi w stół. Młody mężczyzna od kanalizacji, który czekał na recepcjonistkę, musiał się mocno zniecierpliwić, skoro pytał, a nikt mu nie odpowiadał. – Bardzo możliwe – przyznaje Bronisława – bo ja czasami to już nie kontroluję, gdzie co wezmę, gdzie położę, zapominam się.
«
Do Makowa powraca normalność. 14. dnia po powodzi ta codzienność daje mieszkańcom popalić. – Skończyła się solidarność, a zaczęły fochy. Sąsiedzi – prycha radny Eugeniusz Studnicki, który dopiero co wrócił z Dolnego Makowa. Wściekły, bo zamiast doglądać prac przy regulacji potoku, przypatrywał się widowisku. Mężczyźni, którzy ręka w rękę pracowali przy wypompowywaniu wody, kłócą się, jak ma biec woda. Żaden nie chce dać pięciu centymetrów swojego pola, by poszerzyć koryto. Lecą wyzwiska. OHP-owcy patrzą na to bez zdziwienia. To już nie pierwszy dzień, który przejdzie im tak na staniu.


« Fragmenty notatek gminnego kierownika zespołu polityki gospodarczej


W Gdańsku powódź oskarżeń

– Opieszałość i niedbalstwo gdańskiej administracji jest bulwersująca – skarcił publicznie samorządowców Maciej Musiał, szef Kancelarii Rady Ministrów. Przyjechał do Gdańska, bo do premiera doszły skargi, że gdańszczanie dotknięci powodzią nie dostali jeszcze finansowego wsparcia od miasta. A rząd na pierwsze zasiłki dla powodzian przekazał już do Gdańska 1,81 mln zł. Pieniądze te do tej pory leżały „zamrożone” na koncie miasta, a ludzi odsyłano z kwitkiem.
Ostry ton wypowiedzi min. Musiała, słowa wojewody pomorskiego, Tomasza Sowińskiego, który potwierdził, „że miasto ma własną filozofię i taktykę wypłacania zasiłków dla powodzian” i że robi to za wolno, spowodowały histeryczną reakcję prezydenta Pawła Adamowicza. Oskarżył on publicznie min. Musiała, premiera Buzka i wojewodę pomorskiego o wykorzystywanie ludzkiej tragedii do prowadzenia gry politycznej.
– Pieniądze rządowe rozdzieliły już wszystkie gminy na Pomorzu dotknięte powodzią – powiedział wojewoda Sowiński. Tylko Gdańsk robił po swojemu, a ludzie czekali. Ale nie z założonymi rękami. Organizowali się w stowarzyszenia, by występować wspólnie w swoich sprawach w Urzędzie Miasta. Rolnicy z obrzeży Gdańska złożyli doniesienie do prokuratury przeciw prezydentowi Adamowiczowi. Oskarżają go o zaniedbanie działań (np. umacnianie wałów przeciwpowodziowych), które mogły uchronić ich ziemie przed zalaniem.
Pierwsze 800 tys. zł dla powodzian dotarło z Warszawy do Gdańska już 13 lipca. Druga transza była na koncie miasta 31 lipca. Po trwającej kilka dni awanturze nagle nastąpiło przyspieszenie w Urzędzie Miasta Gdańska i MOPS, w którym dotąd człowiek prezydenta, dyr. Jacek Wilczyński, bezradnie rozkładał ręce. Ponoć do połowy sierpnia 400 rodzin ma dostać pieniądze, a potem następni. Ludzie w biednych dzielnicach Gdańska, które dotknęła powódź, złorzeczą bogatej i opieszałej władzy, nie szczędząc najostrzejszych słów.
Wrzask samorządowo-państwowy w Gdańsku jeszcze raz udowodnił, że najmniej ważni są mieszkańcy. Najważniejsze są „gry polityczne” nawet w łonie jednej formacji. Gdańsk to rzeczywiście szczególne miasto. Od lat nie ma szczęścia do władz. Jednym szkodzi „misja polityczna”, innym prokurator, jeszcze innym powódź.
Alina Kietrys, dziennikarka „Głosu Wybrzeża”

Wydanie: 2001, 33/2001

Kategorie: Reportaż

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy