Żebyś sy popamiętał

Żebyś sy popamiętał

Polacy przyjeżdzający do Lwowa nie patrzą na biedę. Każdym spojrzeniem zdają się mówić: czyż nie jesteśmy stąd?

Upowcy siedzą na ławkach wzdłuż całego prospektu. Nie ogolone twa­rze, wypłowiałe mundury, na powykrę­canych reumatyzmem nogach pocero­wane sandały. Ręce pokryte wątrobianymi plamami trzymają na kaburach. Pustych. W milczeniu wypatrują kolej­nej wycieczki, która po obejrzeniu ope­ry idzie w kierunku pomnika Mickie­wicza. Gdy jest już na tyle blisko, że słychać polską mowę, starcy skandują jak na komendę: “Haj żywe da cwite wilika Ukraina! Sława Ukraini!”. Dla lepszego efektu machają Polakom pod nosami niebiesko-żółtymi proporczy­kami. A wszystko pod bacznym okiem odlanego w brązie Tarasa Szewczenki.

Pani Zosia, przewodniczka polskiej grupy (kuracjusze z nadgranicznego Horyńca Zdroju), radzi półgłosem, aby na zaczepki nie zwracać uwagi. Musi jednak w końcu zagłuszyć rozochoco­nych staruszków. Ustawia więc wy­cieczkę tyłem do banderowców tak, aby miała na widoku tylko grynszpanową kopułę monumentalnego gmachu teatru. Opowiada, że to cudo wybudował w rekordowym czasie 3 lat i 4 mie­sięcy Polak, Zygmunt Gorgolewski.

A monumentalny Szewczenko zo­stanie skwitowany uwagą, że w latach 70. gdzieś “zapodziały się” nasze posą­gi: hetmana Jabłonowskiego, który stał na Wałach i Franciszka Smolki.

Zwalono m.in. z postumentu – lista pani Zosi jest długa – patrona Lwowa, Jana z Dukli. Przeszkadzał, bo według legendy, wypłoszył spod miasta Koza­ków…

Weteranów UPA zmorzył starczy sen, można spokojnie iść dalej. Pani Zosia oprowadza po Lwowie już 20 lat – wie, ile można zaaplikować jedno­dniowym wycieczkowiczom. A zatem, komenderuje, kierunek – politechnika.

W sali muzealnej uczelni wycieczka w nabożnym skupieniu wpatruje się w portrety wybitnych polskich rekto­rów i profesorów: Banacha, Fryzego, Bartela, Kuryły, Łomnickiego, Pilata, Wiegla. Kuracjusze dziwią się, że ni­gdzie nie jest napisane, że to uczeni polscy. Warto też zadrzeć głowę: pod kasetonowym sufitem wiszą duże ma­lowidła, wykonane według szkiców Ja­na Matejki.

Pani Zofia nie na darmo kończyła psychologię. Wie, czego Polacy szuka­ją we Lwowie. Podbija więc rodakom patriotycznego bębenka, używając przedwojennych nazw ulic.

Pójdą więc pod uniwersytet ulicą Słowackiego i Kościuszki, a na Wały Hetmańskie wrócą Jagiellońską. Przed­wojenna Halicka poprowadzi ich na ry­nek, w zaułki łączące Dominikańską z Ormiańską, Ruską, Serbską. Te na­zwy to dowód, że 700-letni Lwów leży na odwiecznym skrzyżowaniu szlaków kupieckich, cywilizacyjnych i wojen­nych. Ale nie czas na szukanie śladów innych narodowości, choćby znanych przed wojną z bogactwa Ormian. Go­ście z Horyńca mają się przekonać, że polskości Lwowa nie można zatrzeć nawet przez kilkadziesiąt lat. Dlatego wszyscy fotografują dostrzeżony na murach, wyblakły napis: “Drożdże, artykuły kolonialne”.

Z tych samych powodów warto zajrzeć na klatki schodowe kamieni­czek. W niektórych, pod wiekową warstwą brudu zachowały się kafel­kowe posadzki, ułożone jeszcze w 20-leciu przez znaną spółkę Braci Mund…

Bo ani wojna, ani późniejsze rzą­dy nasłanej z Moskwy władzy nie zdołały do końca zniszczyć bogatej lwowskiej architektury. Wprawdzie wszędzie widać dziurawe dachy (co zdradzają liszaje wilgoci na ścia­nach), oberwane rynny, spróchniałą więźbę sklepień, wybite szyby, ale miasto ma ciągle jeszcze wiele pereł budownictwa sprzed wieków. Fry­zy, portale, pilastry, kunsztownie kute, żelazne balkony, to na Starów­ce żadna osobliwość. Tyle że wszystko się sypie, urywa. Gwoli spra­wiedliwości trzeba zauważyć, że tu i ówdzie pojawiły się na ulicach ruszto­wania. To efekt wpisania Lwowa przez UNESCO na listę dziedzictwa kulturo­wego ludzkości. Pieniądze z Zachodu napłynęły, ale czasem efekt tych reno­wacji jest skandaliczny, jak w przypad­ku XVI-wiecznej tzw. czarnej kamieni­cy w rynku, którą pomalowano od fron­tu czarną farbą emulsyjną.

NIECH SCZEZNĄ

Jeśli oprowadzana grupa ma więcej czasu i bardziej specjalistyczne zainte­resowania (bo są to na przykład studen­ci historii sztuki), pani Zofia pokazuje im nie tylko zabytki, ale i opowiada o dramatycznym losie polskiej spuści­zny kulturowej.

Oto kaplica Boimów – zabytek klasy zerowej z XIV wieku z mozaikami Jó­zefa Mehoffera i freskami Rosena. Od kilkudziesięciu lat zabita gwoździami i tylko przez brudne szyby można zoba­czyć, ile zwalono tam dzieł sztuki, któ­re na londyńskiej aukcji wywołałyby palpitacje serc miliarderów. To samo w świątyni ormiańskiej. Miejscowi Po­lacy uważają, że barbarzyński pęd ra­dzieckiej władzy do niszczenia pol­skich kościołów spotkała wreszcie kara boska.

Chciano zniszczyć neogotycki ko­ściół św. Elżbiety, zbudowany dokład­nie w miejscu, gdzie przebiega europej­ski dział wodny. (W polskim Lwowie opowiadano, że gdy kościelny po sobot­nim sprzątaniu wylewał za próg kubeł brudnej wody, to jedna połowa spływała do Morza Czarnego, a druga do Bał­tyku). Po drugiej wojnie kościół został zamknięty. W latach 60. usiłowano, za pomocą helikoptera, zdjąć z jego wież krzyże. Ale więzień, który miał to zro­bić, spadł na ziemię wraz z krucyfik­sem. Zabił się. Kościół został więc za­mieniony w magazyn żywności. W tym samym czasie barokowa świątynia pod wezwaniem Bożego Ciała stała się magazynem cementu. A w przylegającym doń klasztorze dominikańskim urządzo­no muzeum ateizmu.

Można też odbyć sentymentalno-narodową podróż śladami wielkich Pola­ków. Stoi Łyczakowska 35 – opisany w „Panu Cogito”, trzypiętrowy dom ro­dzinny Zbigniewa Herberta. Pod oknem gabinetu ojca poety cuchnie bieda-targowisko. Na gazetach leżą gnijące główki kapusty, obok walonki z naderwaną podeszwą.

Nadal czynna jest w rynku kawiar­nia “Szkocka”, gdzie wielcy matema­tycy: Steinhaus, Kuratowski, Banach, Ulam, zapisywali na marmurowych blatach wzory. Aż jeden z kelnerów, jak wspomina Jerzy Janicki, poskarżył się profesorowej Banachowej, że “oni mażą chemicznym ołówkiem, a tegu absolutni nie daji si zetrzeć, chiba że Radionem”. I wtedy Łucja Banachowa kupiła zeszyt za całe 2 złote i 50 groszy i nakazała, aby po prawej stronie pano­wie matematycy wpisywali zadania, a po lewej rozwiązanie. “Księga szkoc­ka” ocalała cudem i dziś leży sobie na pewnej półce w Warszawie. A wraca­jąc do przedwojennego Lwowa, to w kwestii kawiarń istniał porządek. W “Szkockiej” spotykali się akademi­cy z Uniwersytetu Jana Kazimierza, w “Centralnej” panowie oficerowie, w “Narodnej Hostynny” Ukraińcy, w “Grand Cafe” Żydzi, w “Kryształo­wej” socjaliści i wywrotowcy, a w “Renaissance” wszyscy.

Nawet jeśli petent jest naukowcem, nie ma po co zaglądać do dawnego gmachu Zakładu Narodowego im. Ossolińskich, obecnie biblioteki Ukra­ińskiej Akademii Nauk im. Stefanyka. Nie tylko dlatego, że zostanie tam po­traktowany z wyraźną wrogością. (Ostatni Polak, pracownik biblioteki, został zwolniony, bo zaprotestował przeciwko oddaniu na makulaturę uni­kalnych polskich woluminów). Poloni­ca zmagazynowane są w nieczynnym od dawna kościele oo. jezuitów przy pl. Pidkowy (dawniej Św. Ducha). Mąż pani Zofii udał się tam niedawno, bo potrzebował czegoś do pracy nauko­wej. Odmówiono mu od progu. Gdyby nawet zdołał przekonać strażnika i tak na nic by się to zdało, bo cenne publi­kacje leżą zwalone na kupę i gniją zże­rane przez grzyb, wilgoć.

Daremnie też szukać na Wzgórzu Wuleckim śladu rozstrzelania polskich profesorów w nocy z 3 na 4 lipca 1941 roku. Niemcy posłużyli się listą przy­gotowaną przez nacjonalistów ukraiń­skich z organizacji OUN. Władze ukra­ińskie nie godzą się na pomnik – ich sprzeciw budzi projekt tablicy ze sło­wami: “Polscy profesorowie”.

ŚWIECZKA DLA JURKA BITSCHANA

Wszyscy Polacy obowiązkowo idą na Cmentarz Łyczakowski. Przy bra­mie zazwyczaj natykają się na trans­parenty z napisem po ukraińsku: “Wieczna chwała żołnierzom Ukraiń­skiej Powstańczej Armii”. Trzymają je starzy mężczyźni, wspierani przez członków UNA-UNSO – Ukraińskie­go Zgromadzenia Narodowego-Ukraińska Narodowa Samoobrona. To tacy polscy skinheadzi.

Polacy nauczyli się nie reagować na zaczepki bezzębnych banderow­ców. Na cmentarz – najpierw Orląt – idą popłakać. Nikt nie ma wątpliwo­ści, czy krwawa bitwa w 1919 roku, w której zginęło 2859 mieszkańców, m.in. legendarny z późniejszych pio­senek harcerskich 14-letni Jurek Bitschan, była nieunikniona.

Przez całe 20-lecie nekropolia góro­wała nad Lwowem. 22 września 1939 roku, po układzie Mołotow-Ribbentrop weszła do Lwowa Armia Czerwo­na. Gdy Rosjanie tryumfalnie masze­rowali przez miasto, witały ich grupki ukraińskiej młodzieży i żydowska biedota. Na murach Cmentarza Łycza­kowskiego pojawił się plakat przedsta­wiający polskiego orła w rogatywce, przebijanego bagnetem przez sołdata Czerwonej Armii. Los Polaków we Lwowie był przesądzony: czekały ich deportacje, głód. Ich kulturę – zagłada. Na początek NKWD zniszczyła część płyt na grobach Orląt.

Gdy 30 czerwca 1941 roku o piątej rano do miasta weszły oddziały nie­mieckie, wielu Polaków spodziewało się odmiany losu na lepsze. Byli w błę­dzie. Nadal świeczki na grobach Orląt zapalano tylko ukradkiem. Aż do lipca 1944 roku, kiedy AK zajęła śródmieście Lwowa. Nikt nie przypuszczał, że to pierwsze, ale i ostatnie godziny pol­skiej władzy. W miesiąc później zaczę­ła się druga okupacja.

Latem 1946 r. Lwów ostatecznie że­gnał się z Polską. Z miasta i jego okolic wyjechało 91 tysięcy Polaków. Nawet słynnym batiarom trudno było utrzy­mać fason, choć wokół rozpowiadali: “Jedna atomowa, druga atomowa i wrócimy znów do Lwowa”.

Zapadł wyrok rozniesienia w pył Cmentarza Orląt. Najpierw katakumby przebudowano na zakład kamieniarski. W 1971 roku na Cmentarz Obrońców wtargnął czołg i zaczął rozbijać nagrob­ki. Gdy zepsuł się przy mocowaniu z łu­kiem triumfalnym, strzelano do napi­sów z broni ręcznej. Ocalał tylko jeden: Mortui sunt, ut liberi vivamus (Umarli, abyśmy żyli wolni). Potem przyjechały wywrotki z gruzami, tonami śmieci. Wysypano je na groby. Wkrótce w po­bliżu wyrósł pałac młodzieży. Ulicę do obiektu puszczono po kwaterze cmenta­rza. Nie było żadnej ekshumacji.

W czasie pierestrojki na prezy­denckich szczeblach Polski i Ukrainy zapadła decyzja o odbudowie Cmen­tarza Orląt. Ale mimo dogadania się w skali międzynarodowej, dyrektor Cmentarza Łyczakowskiego, Jhor Hawryszkiewicz, ciągle stwarza ja­kieś trudności. Raz są to problemy poważne, dotyczące treści napisu na mogile nieznanych żołnierzy, kiedy indziej drobne złośliwości.

Ramię w ramię z Hawryszkiewiczem walczą z Cmentarzem Orląt radni miejscy. Polacy we Lwowie są przeko­nani, że zasiadają w niej radykalni na­cjonaliści. Rosyjskiego pochodzenia. Ich nacjonalizm bierze się ze strachu, że nie potrafią udowodnić swoich praw do tego miasta. Ukraińscy radni uważa­ją, że cmentarz powinien być zachowa­ny jako rumowisko – to będzie symbol rujnowania iluzji II RP o utrzymaniu etnicznych ziem ukraińskich, a z dru­giej strony, przypomnienie barbarzyń­stwa komunistycznego reżimu.

ANIOŁ ŚMIERCI SYPIE MAK

Przy bramie Cmentarza Łyczakow­skiego stoją babuszki w płóciennych, białych chustkach na głowach i w proszalnym geście oferują świece pocięte na kawałki. Przewodniczka uprzedza kuracjuszy, że nawet na bardzo pobież­ny spacer po nekropolii trzeba przezna­czyć co najmniej trzy godziny. A wła­ściwie to ona nie miała tego w planie. Pani Jola-śmieszka, która, jak mi potem powiedziała, była inicjatorką wyprawy z Horyńca do Lwowa, wyjmuje z torby 20 zł jako dodatkowe honorarium dla oprowadzającej. Ona chce zobaczyć te słynne groby, kto wie, czy tu jeszcze kiedyś przyjedzie. Po chwili dorzucają się z datkami inni.

Przewodniczka nie marnuje więcej czasu. Z miejsca, gdzie stoją, pokazuje dwie przedwojenne mogiły: polskiego historyka, Karola Szajnochy i najwięk­szego wieszcza Ukrainy, Iwana Franki. To dowód na to, że przed wojną niko­mu nie wadziło różne wyznaniowo są­siedztwo. Ale teraz wyrzuca się z grobu szczątki Polaka, zaciera napis na gro­bowcu, aby wprowadzić tam współcze­śnie zmarłego Ukraińca. Skandal, co gorsza, usankcjonowany prawem. Wła­śnie Rada Miasta przegłosowała pro­jekt zarządzenia, że opuszczone polskie pomniki oraz groby na Cmentarzu Ły­czakowskim można zastępować nowy­mi. Ledwo weszło w życie, płyta z czerwonego marmuru, która leżała w kwaterze Nieznanych Żołnierzy, zna­lazła się, już z odpowiednim napisem, w miejscu wiecznego spoczynku jakie­goś ukraińskiego lekarza.

Ale dosyć tej polityki. Nekropolia jest bodaj najpiękniejszą w Europie ekspozycją rzeźb cmentarnych. Peł­no w niej zasmuconych aniołów (często rozsiewających wokół mak), bolesnych płaczek, złama­nych konarów na drzewie życia. Autorami tych kamiennych alegorii byli znani rzeźbiarze: Hartman Witwer, Cyprian Godebski, Leonard Marconi, Paweł Eutele.

Wszyscy zwiedzający Lwów piel­grzymują do grobu Grottgera. Pomnik  zamówiony przez narzeczoną mala­rza, Wandę Monne, więcej mówi o tej kobiecie niż o zmarłym. Pokazuje klę­czącą na skale młodą, bardzo zgrabną, smutną pannę z sokołem, który wów­czas był uważany za znak miłości i wierności. U jej stóp inne sym­bole: pęknięta lira, złamana pale­ta, trupia czaszka jako śmiertelne memento, tablica w kształcie wielkiej księgi z tytułami cykli malarskich Grottgera na okładce. Jest jeszcze medalion z wizerunkiem zmarłego. I napis: “Świętej jego pa­mięci pomnik ten postawiła Wanda”. Nie dodała, rzecz jasna, ale cały XIX- wieczny Lwów to wiedział, że aby sprowadzić zwłoki narzeczonego z Francji i urządzić mu wystawny po­grzeb, sprzedała wszystkie swoje kosztowności. Do końca swego dłu­giego życia była już na garnuszku in­nych.

Na cmentarzu roi się od marmuro­wych, omdlewających z cierpienia, opuszczonych przez drogich zmarłych kobiet. Oto w pobliżu bramy przyklę­kła z naręczem kwiatów przy złama­nym pniu (jak jej życie) bardzo kształtna, wręcz pulchna dziewczyna. Jest z kamienia, ale artysta uchwycił postać w ruchu, gdy zdaje się osuwać w ślad za zakopaną trumną. W innej części cmentarza na kamiennym łożu śmiertelnym śpi dama tak ponętnej cielesności, że swą urodą zatrzymuje wszystkich przechodzących. U wez­głowia posłania (wszystko w natural­nych wymiarach) anioł boleści, też około 1,5 metra.

I pomyśleć, że twórca tych ekspre­syjnych pomników, Paweł Eutele, umarł w osamotnieniu w przytułku; nie miał kto wykupić mu miejsca na Cmentarzu Łyczakowskim i pogrzeba­no go gdzie indziej, w kwaterze dla bezdomnych.

Przewodniczka taktownie przecze­kuje zadziwienia, wszelkie och i ach, i świadoma swej misji prowadzi kura­cjuszy z Polski do Mauzoleum Bar­czewskich. Do historii przejdzie testa­ment zmarłego. Ogłosiła go w 1884 roku prasa lwowska. Probus Barczew­ski przeznaczył około 700 tys. gulde­nów na cele naukowe i dobroczynne. Ponadto dużą kolekcję broni, obrazów, numizmatów dla muzeum lwowskie­go. Zgłosił zastrzeżenie, że jeśli wsku­tek nieprzewidzianych wypadków Lwów lub Kraków odpadnie od Au­strii, zapisane legaty “(…) mają być przeniesione w takie miejsce (…), gdzie pod berłem polskim instytucje polskie (…) funkcjonować będą”. Nie­stety, cenne dzieła sztuki tkwią w ma­gazynach lwowskich.

MOŻE SREBRNĄ ŁYŻECZKĘ

Kończy się dzień. Łzy wzruszenia wyschły, (“Lwów ci si klajstrym du serca przylepi”), zaduma na twarzy po otarciu się o polskie dziedzictwo ustę­puje z wolna praktycznej myśli, że trzeba by coś przywieźć z tej wyciecz­ki. Jakąś pamiątkę. Przewodniczka daje wolny czas, kuracjusze z Horyń­ca idą pod kaplicę Boimów, gdzie miejscowi rodacy, prześlicznie bałakając, sprzedają po dolarze drewniane talerzyki. Słychać troszkę teatralne “cajirączki, padam do nóżek”. Lwowieją, jak by powiedział Jerzy Janic­ki; nawet ci, którzy nigdy nie słyszeli dialogów Szczepka i Tońka, prezento­wanych w latach 30. na antenie “We­sołej Lwowskiej Fali” w wykonaniu Kazimierza Wajdy i Henryka Vogelfangera.

Na targu koło kościoła bernardy­nów stoją uliczni bieda-sprzedawcy. Wśród nich nasi rodacy, mieszkający na stałe we Lwowie. Przez cały dzień namawiają przechodniów na kupno jakiejś wyciągniętej z domu staroci. Bardzo chcą pogadać z kimś, kto przyjechał z raju, jakim wydaje się im Polska. “Ja tu sama we Lwowi” – mó­wi staruszka oferująca srebrną łyżecz­kę od kompletu. Wyraźnie odcina się wyglądem od okutanych, grubych Ukrainek z ziarnami słonecznika na gazecie. Polka do pocerowanego swe­tra założyła bluzkę z białym, choć bardzo spranym żabocikiem. Opowia­da, że jej dawne mieszkanie w kamie­nicy zbudowanej przez ojca sędziego (“Laskowska jestem z domu”) przero­biono na “kołchoz”. Przed wojną pani na 100 metrach dziś gnieździ się we wspólnej kuchni, do której wodę przynosi z drugiego podwórka. W ca­łym Lwowie brakuje wody. Pokazuje wycinek swej emerytury: 40 hrywni.

Niespodziewanie odpycha ją równie wiekowy mężczyzna. – Rodacy, wspo­móżcie Polaka, weterana II wojny światowej, walczącego pod Monte Cassino – wyrzuca z siebie jednym tchem. Z podartego portfela wyciąga zetlałe kartki. Ktoś z kuracjuszy spraw­dza. – On naprawdę był z Andersem, woła głośno. A ciszej dodaje: – Tylko po co tu wracał?

Stary człowiek płacze bezgłośnie; ci, co stoją bliżej, nie mogą nie zauważyć, że trochę wypił.

Gdyby wycieczkowicze z przygra­nicznego sanatorium podjechali do Lwowa w niedzielę, mogliby spotkać wielu swych rodaków w katedrze. Po długiej, wedle staroświeckiej liturgii, celebrowanej sumie, Polacy wiodą u bram kościoła rozmowy. To swoista giełda pomysłów, gdzie zarobić (padło 11 zakładów), jak wysłać dziecko na polską uczelnię, czy można liczyć na paczkę z konsulatu.

Wreszcie jest to też okazja, aby się wyżalić. Na własną biedę, a także los Polaka na obczyźnie. Ci z Towarzystwa Kultury Polskiej Ziemi Lwowskiej skarżą się na bardzo wysoki czynsz; nikt nie ma wątpliwości, że to szykany ze strony władz miasta.

Ale rodakom znad Wisły nie spieszno do cudzych kłopotów. Większość zachowuje się tak, jak ci z Horyńca. Przyjechali się rozerwać, zobaczyć coś ciekawego i pod koniec dnia martwią się, czy ku­charka w sanatorium zostawi im kola­cję w stołówce. Nikt nie kupił od sta­ruszki srebrnej łyżeczki.

– Na biedę to ja się napatrzę u siebie, w Giżycku – powiedziała jedna z kura­cjuszek, popędzając targującą się o garść słoneczników koleżankę. Kie­rowca autokaru już zapalał silnik.


SĄ TESTAMENTY

Hrabia Bolesław Orzechowski trzymał swoje zbiory w majątku w Kalnikowie. (Dziś w granicach Polski). Podczas I wojny, obawiając się o swe skarby (obrazy Brandta, Wierusza-Kowalskiego, Malczewskiego, Axentowicza, porcelana, pasy kontuszowe), ulokował je w 13 salach Mu­zeum Lwowskiego. Zastrzegając, że “gdyby miasto Lwów, czy to w sku­tek wypadków politycznych, czy społecznych przestało mieć trwale cha­rakter polski, to jest, gdyby pod względem narodowym polskość swą utraciło – zbiory powyższe przejść mają na własność Muzeum Narodo­wego na Wawelu”. W 1945 roku nie było szans na wykonanie tej części testamentu. Wszystko zostało we Lwowie.

Podobny los spotkał zbiory Adama Smolińskiego, który umieścił je w Ossolineum jako “zupełną i jedy­ną własność narodu polskiego”. Spadkobiercy Witolda Kazimierza Czartoryskiego przekazali w 1923 roku Uniwersytetowi im. Jana Ka­zimierza we Lwowie jako depozyt wieczysty część jego gromadzo­nego we Francji księgozbioru – po­nad 22 tysiące tomów. Klauzula aktu darowizny mówiła, że „gdyby w Uniwersytecie Lwowskim miał zapanować kiedykolwiek inny ję­zyk urzędowy i wykładowy aniżeli polski, należy oddać cały księgo­zbiór na własność niepodzielną Uniwersytetu Jagiellońskiego w Krakowie”. Obecni użytkownicy tego depozytu za nic mają za­strzeżenia ofiarodawcy.

A przecież wszystko to było własnością prywatną.


Jak się czym wymieniać

We Lwowie pozostały nie tylko zbiory Ossolińskich, ale i kilkunastu rodów magnackich z całej Polski. W latach 1939-1941 skomasowano tam około 450 tysięcy woluminów z polskich bibliotek znajdujących się w wielu pała­cach na kresach. Są więc najstarsze zabytki języka polskiego, rękopisy największych poetów i pisarzy, poczy­nając od XVII wieku, jest korespondencja polskich królów i mężów stanu, największy i jedyny zbiór prasy pol­skiej z kraju i z emigracji – gnije w wilgotnym kościele jezuitów.

Podczas wizyty Gorbaczowa w Polsce niewielki pakiet książek z tej fundacji przekazano do wrocławskiego Ossolineum. Ale nie można było w oparciu o nie prowadzić żadnych badań naukowych, bo dostaliśmy przypad­kowe dzieła.

Obecne władze ukraińskie interpretują dar Maksymiliana Ossolińskiego jako prezent dla miasta Lwowa. W świetle prawa międzynarodowego sprawa zwrotu tego, co polskie, nie jest tak oczywista, jakby się wydawa­ło na pierwszy rzut oka. Bo zgodnie z tzw. zasadą terytorializmu, zbiory są zasadniczo przypisane do miejsca, gdzie się znajdują i wraz ze zmianą granic zmieniają właściciela. Chyba że jest to własność prywatna. Odbywają się kolejne spotkania polsko-ukraińskiej komisji międzyrządowej do spraw ochrony i zwrotu dóbr kul­tury utraconych i bezprawnie przemieszczonych podczas II wojny światowej. Nie chcemy odzyskać wszystkie­go. – Wnioski dotyczą jedynie zbiorów prywatnych, które właściciele zapisali narodowi polskiemu oraz takich przedmiotów, jak regalia – powiedział nam Jacek Miller z Biura Pełnomocnika Rządu do spraw Dziedzictwa Kul­turalnego za Granicą.

Nie idziemy do Lwowa z pustymi rękami. I nie będzie to precedens. W 1995 roku Lech Wałęsa wręczył w Kijo­wie ówczesnemu prezydentowi Krawczukowi dokumenty najstarszej organizacji ukraińskiej Prosvity.

Ale spora jeszcze część ukraińskiego dziedzictwa pozostała w granicach Rzeczypospolitej i jest rozproszona w muzeach regionalnych. Są rzeźby, arcydzieła unickiej sztuki sakralnej, księgi liturgiczne z XI wieku, z sobo­ru św. Zofii w Kijowie, inkunabuły i rękopisy sięgające XVI i XVII wieku. Archiwum bitew kozackich, kolekcje uży­wanych wówczas szabel, a nawet kozacka czajka z okresu wojen szwedzkich, wyciągnięta z dna Zatoki Gdań­skiej. Jest jedyny portret Chmielnickiego wykonany za jego życia. Mamy też osiem skrzyń z materiałami archi­walnymi Towarzystwa im. Szewczenki, które zaraz po wojnie znalazła polska delegacja, gdy wyjechała w oko­lice Wrocławia, do majątku hrabiny von Pfeil, w celu rewindykacji księgozbiorów polskich wywiezionych przez Niemców. Skrzynie znaleziono w stajni, porzucone przez plądrujących posiadłość żołnierzy Czerwonej Armii. Jest więc czym się wymieniać.


Tryzub to świętość

Włodymyr Sereda, przewodni­czący lwowskiego Nadsania, organizacji ukraińskich prze­siedleńców, którzy do Akcji “Wisła” mieszkali w Polsce, urodził się w polskich Lasz­kach. Każdemu z odwiedzają­cych go we Lwowie Polaków mówi o tamtejszym cmentarzu, zarośniętym pokrzywami. Podaje przykłady niszczenia ukra­ińskich krzyży i zgłasza preten­sje, że odnawiane są jedynie cmentarze Semena Petlury z I wojny światowej, a nie żoł­nierzy Ukraińskiej Armii Powstańczej z II wojny. Bardzo go boli, że cel­nicy w Przemyślu traktują Ukraińców jak kogoś gorszego, a nieznani sprawcy malują na murach miasta tryzuby w pętli szubienicy. Dla Seredy Orlęta były buntownikami przeciwko legalnej władzy ukraińskiej.

 

 

Wydanie: 2000, 35/2000

Kategorie: Reportaż

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy