Żegnajcie, cześć, giniemy!

Żegnajcie, cześć, giniemy!

Jerzy Dziewulski o katastrofie samolotu, w której zginęła Anna Jantar

Jerzy Dziewulski – były gliniarz, antyterrorysta, poseł na Sejm I, II, III i IV kadencji. Absolwent Uniwersytetu Warszawskiego. Pracę zaczynał w Milicji Obywatelskiej w wydziale służby wywiadowczej na Żoliborzu. Później był m.in. dowódcą jednostki antyterrorystycznej na lotnisku Okęcie w Warszawie. Szef osobistej ochrony prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego, jego osobisty sekretarz oraz doradca ds. bezpieczeństwa. Szkolony w USA, Izraelu i Francji. Twórca sejmowej Komisji ds. Służb Specjalnych. Ranny na służbie. Jako jedyny policjant w Polsce został trzykrotnie odznaczony Medalem za Ofiarność i Odwagę. Odznaczony również Krzyżem Oficerskim i Kawalerskim Orderu Polonia Restituta.

14 marca 1980 r. dochodzi do pierwszej poważnej katastrofy lotniczej Polskich Linii Lotniczych. Jednym z jej świadków byłeś ty. Co zapamiętałeś z tamtego dnia?
– Tego dnia ma przylecieć z Nowego Jorku samolot Polskich Linii Lotniczych LOT Ił-62 „Mikołaj Kopernik”. Na jego pokładzie lecą m.in. bokserska reprezentacja USA i Anna Jantar. Z tego, co pamiętam, jest niezła pogoda, słonecznie, a my wracamy trzema uazami ze strzelnicy. Zegarki nie pokazują jeszcze nawet południa. Jak się później okaże, samolot z powodu intensywnych opadów śniegu wylatuje z opóźnieniem. Wracamy aleją Krakowską. Jesteśmy w pobliżu fortów, które są bezpośrednim przedłużeniem pasa startowego. I dostaję sygnał: „Jurek, jest awaryjne lądowanie. Zapierdalajcie!”. Nasze operacyjne zadania były związane z awaryjnym lądowaniem każdego samolotu.

Czyli?
– Milicja, jednostka specjalna, miała być w stanie alarmu, czyli na stanowiskach wyjściowych, bo bezpośrednie czynności operacyjne wykonywała straż pożarna. Ale my, na wypadek katastrofy lotniczej, pomagamy straży pożarnej. Ratujemy ludzi, ewentualnie wyciągamy ciała z wraku maszyny. Poza tym, gdyby zdarzyła się katastrofa, akurat nasza jednostka prowadziła w takich przypadkach dochodzenie. Powody, taktyka, kto zawinił itd. Wrzeszczą mi przez radio: „»Kopernik« jest na ostatnim podejściu i zaraz będzie na bardzo krótkiej prostej”. I co ja widzę: Ił-62 leci zakosem, ale jest szalenie nisko. Co jest, kurwa, grane?! Powolutku jedziemy, a on robi kolejny ostry skręt i znika nam z oczu! Widzimy ogromne ilości kurzu! Jakby bomba wybuchła, ale to nie była eksplozja, bo nic nie słyszeliśmy. Jest tylko ten wznoszący się po niebo słup kurzu i pyłu.

Gdzie wtedy jesteście?
– W tamtym momencie jesteśmy 200 m od miejsca katastrofy, akurat byliśmy na pozycji, bo to było już przy drodze lądowania. I tam stały takie wysokie topole. Ja na to patrzę, aż mnie zatkało. Kurz, dym i fruwające na wietrze tiule i muśliny, ale w ilościach takich, jakby włókiennicza fabryka eksplodowała. Nie wierzę własnym oczom!

Tiule?
– Tak, różnokolorowe tkaniny, zielone, czerwone, niebieskie… I my żeśmy stanęli, rozdziawiając gęby ze zdziwienia. To było niewiarygodne, to wcale nie wyglądało na katastrofę pasażerskiego samolotu, raczej manufaktury… Upływa pięć sekund, dziesięć… I nie wierzę własnym oczom! Na topolach są rozwieszone jak pranie setki metrów tiulu. Tiul to był towar handlowy stewardes. Wreszcie do mnie dociera, co się stało, wydaję komendę: „Naprzód, panowie! Jest katastrofa!”. Myśmy tam byli 45 sekund, może minutę po wypadku. Dojeżdżamy i widzimy trzy osoby, które wpadają w to śmietnisko. Śmietnisko, ale jakie?! Proszę ciebie, widzę coś, co będzie mi się śnić do końca życia. Ten obraz nigdy nie zniknie z mojej pamięci. Widzę czarnoskórych, dużo ich jest, potem się dowiedziałem, że to bokserska reprezentacja USA, którzy są poobcinani do połowy, korpusy stoją na ziemi albo leżą.

Czyli obcięło ich w tym miejscu, w którym mieli zapięte pasy.
– Tak, ewidentnie przecięły ich pasy. I widzę czarnoskórego, który patrzy na mnie. Jak Boga kocham! I mruga! Ja, kurwa, nie wierzę własnym oczom! Wydawało mi się, że to mi się śni! Wiesz, ten obraz pozostanie ze mną do końca życia. I on z tymi otwartymi oczyma – oczywiście przestaje mrugać po paru sekundach, widać jeszcze chwilę serce pracowało, mózg pracował – tak zostaje. Z półotwartymi ustami. I widzę, jak jacyś ludzie przeszukują cały ten rozrzucony majdan.

Co to za ludzie?
– Jacyś miejscowi, chyba pracowali w pobliżu, a tu… Ja się wkurwiłem… Kurz osiadał, nic się nie pali, nie ma żadnego płomienia. Smród tylko resztek paliwa. I widząc, co się dzieje, że to jest rabowanie, wyjmuję broń i jeb! w górę. I mówię: „Rozpierdolę tego, kto się waży tknąć coś z miejsca katastrofy! Won mi stąd!”. Pogoniłem ich, rzeczywiście, oni uciekli, kiedy w nich wymierzyłem. Ja mam na to świadków. Moich ludzi.

Taaa… A później pojawiły się oskarżenia, że jak się samolot rozbił, to Dziewulski nie pozwolił nikomu podejść do maszyny.
– Tak? Ja nawet tego nie czytałem. Nawet nie wiedziałem. Pierdolnąłem w powietrze, a ich zatkało. Mówię: „Wypierdalać stąd!”. Wygoniłem ich. I wyobraź sobie, oni uciekli, ja oczywiście za radiostację, odwracam się i widzę, jak się później okazało, ciało Anny Jantar. Ma na sobie rude futerko – już była przygotowana do lądowania. Rude futerko, takie krótkie, bo ono nie leżało na ziemi, ono było tak do połowy jej. Te charakterystyczne rude włosy, ale twarz nimi zakryta. Wtedy nie wiedziałem, że to jest Anna Jantar.

Nie miałeś pojęcia, że ona leciała w tym samolocie.
– Nie, nie. Zwróciłem uwagę na osobę zmarłej przez to charakterystyczne futro. I oczywiście zgłaszam, że samolot jest rozbity, dyżurny mówi: „Tak, wiem. Powiadomiliśmy wszystkie służby, uruchomiliśmy system”. Oczywiście przyjeżdżają ludzie, dochodzeniówka moja, Komendy Stołecznej. Pracujemy. Walizki, torby, to wszystko się składa. Cała robota z samolotem polega na tym, że wszystkie jego części składa się do kupy w specjalnie wyeksponowanym hangarze. I te części, które leżą, próbuje się złożyć na cały samolot. Ale mało tego. Jeszcze pół roku później myśmy wyjmowali z samolotu fragmenty ludzkich ciał. Tak jest. Zawsze zostaje ręka, pół dłoni, kawałek palca. I za każdym razem, niestety, wzywaliśmy instytucje pogrzebowe do załatwienia tego typu spraw.

Wy wyciągaliście te ciała z samolotu?
– Nie, zajmowali się tym specjaliści od zwłok, nie my. Było tam wielu czarnoskórych, bo jak już wspominałem, „Kopernikiem” leciała amatorska reprezentacja bokserska Stanów Zjednoczonych. Tak to wtedy wstępnie wyglądało. Moim zdaniem to była wina konstrukcji Iła-62, który był pierwszym pasażerskim samolotem odrzutowym radzieckiej produkcji na długie dystanse… Rosjanie się oczywiście nigdy do tego błędu nie przyznali. Chodziło o to, że w tym odrzutowcu był dysk silnika, który w pewnym momencie się urywał, co w konsekwencji prowadziło do utraty sterowności, piloci tracili kontrolę nad maszyną i nie działał np. ster pionu. Awaria zdarzyła się niestety podczas lotu. Oczywiście o tej katastrofie różnie mówiono, czasem niestworzone rzeczy…

Słyszałem, że nieźle się obłowiłeś na tych trupach…
– No właśnie. Ludzie tak mówili. Jak Dziewulski wpadł, to się obłowił. Bo później miał nowy samochód, no jak w dowcipie o placu Czerwonym, gdzie ponoć rozdają pabiedy, a okazuje się, że to nie w Moskwie, tylko w Leningradzie, i nie rozdają, ale kradną rowery… Prawda jest taka, że kupiłem dwa lata po tej katastrofie inny samochód – poloneza, ale tylko to się zgadza, reszta to pierdolenie trzy po trzy. Pewne jest tylko to, że zginęło 77 osób plus 10-osobowa załoga. To była pierwsza poważna katastrofa w historii Polskich Linii Lotniczych. Pamiętam, akurat jechaliśmy ze strzelnicy w Lesznowoli. Ci, którzy tego nie widzieli i dzisiaj mówią o katastrofie smoleńskiej, że skoro ludzie byli rozkawałkowani, to znaczy, że na pokładzie musiał być wybuch, to plotą takie rzeczy, że ja nie jestem w stanie tego słuchać. Bo nikt z nich nie widział prawdziwej katastrofy, nikt nie był na miejscu wypadku. Nawet minister, późniejsza premier Kopacz – ona nie widziała miejsca tej tragedii, widziała tylko zwłoki, które już jej przywozili w kawałkach. Szczątki, rozdrobnione fragmenty ciał, to działa na wyobraźnię… Akurat podczas katastrofy „Kopernika” zwłoki były w lepszym stanie, łatwiej było o ekspertyzę…

Mówiłem ci, że mam w Locie przyjaciela, on już dzisiaj jest na emeryturze, z którym konsultowałem całą wiedzę na ten temat. Ekspert od boeingów, szkolony w USA, mający certyfikaty stosownych, miarodajnych instytucji USA, wybitny specjalista. Dzisiaj się mówi: „Raz jeszcze sprowadźmy wrak!”. Czy ci ludzie zdają sobie sprawę z tego, co jest we wraku maszyny? Ja im mogę powiedzieć. Kolejne fragmenty ciał, jakie zostały im przywiezione w workach. Z prostej przyczyny: wrak tego nieszczęsnego „Kopernika” zwożono przez kilkanaście dni. Już pół roku stał w hangarze, takie są procedury, samolot składa się do kupy, żeby wiedzieć, co spowodowało katastrofę. I wyobraź sobie, że nie było dnia, żeby nas nie wołano, bo między blachami samolotu wciąż znajdowano ludzkie szczątki. To było straszne!

Na przykład palec albo kawałek ręki.
– Tak. Często do mnie dzwoniono: „Panie Jurku, co mamy robić? Znowu znaleźliśmy dwa palce”. Do znudzenia odpowiadałem: „Kurwa, panowie, możecie tylko powiadomić prokuratora. Niech on zdecyduje, co z tym zrobić, ale najprawdopodobniej to będzie podlegało kremacji”.

Po wypadku „Kopernika”, gdzie na pokładzie była m.in. Anna Jantar, siedem lat później, 9 maja 1987 r., znowu wydarzyła się tragedia. Pamiętam jak dziś ten sobotni poranek, gdy w całym kraju szykowano się do obchodów z okazji kolejnej rocznicy zakończenia II wojny światowej. Dzień Zwycięstwa… Dokładnie o 10.07 kapitan „Kościuszki” Zygmunt Pawlaczyk uruchomił silniki. Za moment miał się rozpocząć rejs nr LO 5055 z Warszawy do Nowego Jorku. Na pokładzie było 11 członków załogi i 172 pasażerów. O 10.18 samolot oderwał się od pasa lotniska. Około godziny 10.42 jeden z pilotów przerażony krzyczy: „Dwa silniki poszły!”. Maszyna jest wtedy w okolicach Grudziądza. W tym momencie jestem w pracy, dzwoni telefon. „Słuchaj, jest awaryjne lądowanie ze Stanów”. No to dawaj, odpalamy uazy, samolot jest na długiej prostej. To jest jakieś 15 km, więc mamy czas. My to obserwujemy, rzeczywiście, z daleka widać, „Kościuszko” włącza światła podejścia, ale nie podchodzi do lądowania, tylko leci jakby łukiem, najprawdopodobniej zrzuca paliwo. I w pewnym momencie słyszę wrzask w radiostacji: „Rozpierdolił się na Kabatach!”. Jak się później okaże, „Kościuszko” uderzył o ziemię z prędkością ok. 470 km na godzinę, czyli 200 km szybciej niż podczas normalnego lądowania. Kabaty? Jakie, kurwa, Kabaty? Jeszcze nie zbudowano metra i ja nie wiedziałem, gdzie te Kabaty! Tłumaczą mi: „Jak będziesz jechał do Piaseczna, jeszcze przed ośrodkiem ZOMO”. Nie zdążyłem nic zrobić, jeszcze jestem w jednostce, znowu słyszę telefon. Dzwoni do mnie redaktor Programu III Polskiego Radia. To był chyba jeden z zastępców naczelnego, później był też w telewizji. I mówi: „Panie Jerzy, ja mam gorącą prośbę! My mamy reporterkę, którą chcemy tam wysłać, ale ona się tam nie dostanie, bo ją zablokują. Czy może pan pomóc?”. „Jak się panna nazywa?”. „Monika Olejnik”. Ja mówię: „Dobra!”.

Już ją wtedy kojarzyłeś?
– Kojarzyłem, bo ona wcześniej z nami robiła reportaż z lotniska. Rzecznik komendy powiedział, że przyjdzie młoda dziennikarka i żebyśmy robili, co trzeba. Pamiętam, przyszła taka panienka Marysia czy raczej Monisia i robiła z nami reportaż. Wiedziałem więc, kto to jest, ale Olejnik nie była jeszcze wtedy znana, dopiero w mediach startowała. To była reporterka, taka z mikrofonem biegająca. Mówię dziennikarzowi z Trójki: „Niech się ta Olejnik zgłosi na stanowisko dowodzenia do pierwszych gliniarzy i powie, że jest ode mnie”. Chwyciłem za telefon i powiedziałem, żeby wpuścili taką redaktorkę, bo będzie dla mnie robiła pewną dokumentację. I oni ją wpuścili. Ja później przyjechałem. Krajobraz jak po uderzeniu meteorytu, no, katastrofa tunguska, tylko na mniejszą skalę…

Samolot wyciął kawał lasu – pas o długości ok. 370 m i 50 m szerokości. Dwie godziny później leciałem tam śmigłowcem i wyglądało to tak, jakby na głowie hipisa zrobić przedziałek maszynką do golenia. Las był wykoszony na przestrzeni kilkuset metrów! I z samolotu nie zostało nic. Charakterystyczne jest to, że w obu przypadkach, zarówno w katastrofie „Kopernika”, jak i „Kościuszki”, przetrwało całe podwozie samolotu – widocznie było bardzo mocne. O ile w pierwszym przypadku – maszyny z Anną Jantar na pokładzie – widziałem kokpit, skrzydło, tylny statecznik, o tyle po „Kościuszce” nic nie zostało. Zwłoki były w częściach na drzewach. Rozdrobnione na śrutę, poszatkowane… Tak jak w Smoleńsku, i tam, i tu ludzkie ciała jakby trafiły do krajalnicy czy udarowego młynka, gdzie ostrzami były pasy, pnie drzew, blachy maszyny. Nadto zderzenie samolotu z ziemią sprawiło, że wybuchł zbiornik paliwa. Skutek był tego taki, że każdy krok, jaki zrobiłeś w Lasku Kabackim, to było niestety deptanie – niezamierzone! – rozdrobnionych zwłok.

I okazało się, że „Kościuszko”, czyli kolejny Ił-62, rozwalił się dokładnie tak samo jak maszyna z Anną Jantar na pokładzie. Oczywiście wtedy też były plotki, że to Rosjanie stoją za tym, że to zamach… Badania radzieckie i polskie potwierdziły jednoznacznie, że powodem była wada materiałowa jednego z dysków napędowych silnika. On podczas wirowania z ogromną prędkością urywał się, przecinał ogon, uniemożliwiał sterowanie samolotem. Potwierdzili to eksperci polscy i radzieccy. W ogóle jeżeli mnie pamięć nie myli, to zarówno Ił-62, jak i Tu-154 to były samoloty bombowe dalekiego zasięgu.

Tak naprawdę Rosjanie nie robili samolotów pasażerskich, tylko ogólnego przeznaczenia. Co to oznacza w praktyce? Dzisiaj pasażerowie, a jutro bomby, wystarczyło kilka modyfikacji. W parę dni masz bombowiec. A więc to były samoloty wojskowe. W gruncie rzeczy w pierwszych Tu-154 kokpit był cały z poliwęglanu. Nawigatorzy zawsze się śmiali, że mają najgorszą pozycję w życiu, bo musieli siedzieć na samym dole maszyny… Ale to nieprzypadkowo, to był właśnie luk czy też komora celownicza. I ten nawigator siedział w tym szklanym kokpicie i jak lądowali, to się śmiał, że wali piętami w asfalt.

A wiesz, jak jest z samolotami wojskowymi? Niekoniecznie muszą być dopracowane, one są potrzebne zaraz. I ten też nie był dopracowany. Dopiero później zastosowano specjalną szwajcarską metodę wychwytywania niespodziewanych drgań, wiesz, niewłaściwej pracy silnika. I od tego momentu raczej już nie było tego typu zdarzeń. Ale nigdy nie zapomnę ostatnich słów, które wypowiedział wtedy pilot „Kościuszki”: „Żegnajcie, cześć, giniemy!”.

Fragment książki Jerzego Dziewulskiego i Krzysztofa Pyzi O terrorystach w Polsce, Prószyński i S-ka, Warszawa 2018

Wydanie: 06/2018, 2018

Kategorie: Wywiady

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy