Zero wstydu

Zero wstydu

Niemoralność PiS, którą każdy wyborca mógł zobaczyć, będzie tę partię wiele kosztować

Mamy polityczne trzęsienie ziemi. Nazywane jest ono różnie: Begergate, taśmy prawdy, afera taśmowa, korupcja polityczna. Jakkolwiek by pisać, chodzi o „wizytę” Adama Lipińskiego, szefa Kancelarii Premiera, w pokoju hotelowym posłanki Samoobrony, Renaty Beger, nagraną ukrytą kamerą i wyemitowaną w telewizji TVN.
Cała Polska widziała te „negocjacje”, każdy już zdążył wyrobić sobie na ten temat własne zdanie. Teraz warto zapytać, jakie będą skutki tego wydarzenia.
Paradoksalnie na to pytanie odpowiedź dostaniemy najwcześniej w przyszłym tygodniu. Bo Begergate, którą przeżywaliśmy w minionym tygodniu (a to nie koniec afery), ma swojego cichego „bohatera”. To Marek Jurek, oficjalnie marszałek Sejmu, a w rzeczywistości karny PiS-owski aparatczyk, który z wdziękiem kaprala obronił się przed zwołaniem nadzwyczajnego posiedzenia Sejmu, mogącego całą aferę omówić. Postawiony sam wobec wszystkich Marek Jurek powiedział: nie. Bo – jak stwierdził – nie doliczył się większości, która mogłaby rozwiązać Sejm. Dał tym samym PiS czas do 10 października. Czas na zakrycie afery, na odwrócenie uwagi, a także czas na zmontowanie w Sejmie jakiejś większościowej koalicji, bo po odejściu Leppera premier Kaczyński może liczyć tylko na 200 posłów – z PiS, LPR i egzotycznego Klubu Ludowo-Narodowego.
W najbliższych dniach wiele więc musimy się spodziewać, zresztą zapowiadają to i politycy PiS, i bliscy tej partii publicyści, mówi też o tym w rozmowie z „Przeglądem” Andrzej Lepper.
Ale nie wnikając w to, jaką to bombę sprokuruje nam PiS, pewne scenariusze można już nakreślić.

Czy była korupcja? Czy będzie komisja?

Na pewno w najbliższych dniach toczyć się będzie dyskusja, czy propozycje, które Lipiński składał Renacie Beger, były zwykłymi negocjacjami, czy też propozycjami korupcyjnymi. I na ile przypomina to dobrze znaną wizytę Lwa Rywina u Adama Michnika.
Teraz Adam Lipiński przyszedł do Renaty Beger i powiedział: jeśli wyjdziesz z klubu PiS i będziesz głosowała tak jak PiS, dzięki czemu zachowamy posady, ludzie z PiS (czyli premier i minister sprawiedliwości) załatwią ci: wysokie stanowisko państwowe, pomoc w sprawach sądowych, pomoc urzędników Ministerstwa Sprawiedliwości, pomoc w spłaceniu weksli, a w zasadzie spłacenie ich poprzez budżet Sejmu, czyli z publicznych pieniędzy.
Czy to korupcja, czy negocjacje?
W najbliższym czasie będzie się zastanawiał nad tym prokurator. Zresztą jeśli chodzi o prokuratora, już mieliśmy pierwsze, wielce symptomatyczne starcie. Otóż słynący z surowości min. Zbigniew Ziobro orzekł, że w całym wydarzeniu propozycji korupcyjnej nie widzi. I odmówił wszczęcia śledztwa z urzędu. Przeciwko swemu partyjnemu koledze. Mimo iż np. były rzecznik praw obywatelskich, Andrzej Zoll, wydał opinię, że korupcja była. Co najśmieszniejsze, uzasadniając swą decyzję, minister powołał się na opinie profesorów Leszka Kubickiego, byłego ministra sprawiedliwości w rządzie SLD, i Zbigniewa Hołdy z Helsińskiej Fundacji Praw Człowieka, którzy w zachowaniu Lipińskiego korupcji się nie dopatrzyli. Tak przynajmniej zinterpretował to Ziobro. W ten sposób mogliśmy zobaczyć min. Ziobrę, który z jastrzębia przemienił się w łagodnego gołąbka i liberała i który podpiera się autorytetem Fundacji Helsińskiej oraz ministra rządu SLD.
Tym sposobem afera taśmowa uderzyła w kolejnego PiS-owca i kolejny mit PiS – twardego i zdecydowanego wymiaru sprawiedliwości.
Być może Ziobrze uda się ukręcić łeb sprawie, ale to nie znaczy, że zostanie ona zapomniana. Bo powołania w tej sprawie komisji śledczej zażądała opozycja, tego samego zażądało też, chyba w jakimś zaślepieniu, Prawo i Sprawiedliwość.
Jeżeli więc komisja powstanie (a wiele wskazuje, że tak), skutki Begergate mogą zostać zwielokrotnione. I dalej podkopywać PiS.

W zaparte

Ale nie trzeba komisji śledczej, prokuratury ani sądów, by doprowadzić do erozji zaufania do PiS. Taśmy zdarły zeń maskę partii uczciwej i moralnej. W tej chwili jedyną jego obroną jest argumentowanie, że „inni też tak robią”. Czyli że nie jesteśmy gorsi od wcześniej wdeptywanych w ziemię Samoobrony, SLD, PSL i Platformy.
Niemoralność PiS, którą każdy wyborca mógł zobaczyć, na pewno wiele będzie tę partię kosztować.
PiS przyjdzie również zapłacić cenę za zachowanie polityków tej partii i związanych z nią publicystów w pierwszych dniach po wybuchu afery.
Cały obóz PiS nie tylko nie przeprosił wyborców i nie ukarał winnych, ale wręcz poszedł w zaparte. Na zasadzie złodzieja, który – złapany za rękę – krzyczy: to nie moja ręka!
Oto usłyszeliśmy, że to prowokacja zmontowana przez dziennikarzy TVN na polityczne zamówienie. Że to niemal zamach stanu. A stoi za tym i opozycja, i tajemniczy „układ”, i Wojskowe Służby Informacyjne.
W tym tonie mówił w swoim orędziu premier, w tym tonie mówił szef Kancelarii Prezydenta, Aleksander Szczygło, a także szef klubu PiS, Marek Kuchciński, PiS-owski wicemarszałek Senatu, Krzysztof Putra, no i dyżurny bulterier, Jacek Kurski.
Te brutalne słowa, tak bardzo mijające się z rzeczywistością i z odczuciami publiczności, także nie pozostaną bez echa. Myślącą, bardziej wrażliwą część elektoratu PiS ma z głowy.
Jak wielką? W tej chwili nie sposób tego ocenić. Pamiętajmy, że zachowania wyborców, zmiany ich politycznych sympatii to długi proces. Normalny obywatel nie śledzi na bieżąco politycznych wydarzeń, one przychodzą do niego po jakimś czasie, wyrabia sobie pogląd po dyskusjach z rodziną, kolegami, ludźmi, do których ma zaufanie. Wpływ afery taśmowej na postawę wyborców można więc porównać do kamyka rzuconego z wysokiej góry. On sam jest niewielki, ale lawina, którą poruszy, może być potężna.

Scenariusze Kaczyńskiego

Wydaje się, że Jarosław Kaczyński zdaje sobie z tego dość dobrze sprawę. Że wyszedł już z szoku. I gra na zminimalizowanie strat.
Przede wszystkim więc chce jakoś przykryć aferę. Już widać, że z jednej strony będzie chciał ją zakrzyczeć, wmówić, że to jakiś kontratak „układu”, z drugiej – przepraszając – łagodzić. Świadom, że czeka go trudniejsze zadanie – zbudowanie sejmowej większości. I to nie liczącej 231 posłów, ale większości zdolnej do efektywnego działania. Bo jeżeli taka większość nie powstanie, w Sejmie władzę przejmie opozycja, a wówczas będziemy mieli wszystko to, co obserwowaliśmy w ostatnich latach rządów AWS, a także SLD – chaos, załatwianie głosowań, prestiżowe porażki rządu, a w efekcie kompletny upadek rządzącej formacji.
Kaczyński to wie, więc chciałby tego scenariusza uniknąć.
To bardzo ludzkie – już przyzwyczaił się do bycia premierem, do władzy. Na pewno z wielkim żalem pozbyłby się takich zabawek jak władza nad tajnymi służbami czy biurem antykorupcyjnym. Jest też, nie zawsze tego świadom, pod presją współpracowników, którzy pewnie utwierdzają go w przekonaniu, że wszystko da się jeszcze odwrócić i że można opozycję mocno pogonić, bo właśnie do takich materiałów się dokopaliśmy… I że przecież dopiero teraz zaczyna wszystko iść, jak trzeba, więc błędem byłoby oddawanie tak wspaniałej państwowej machiny politycznym przeciwnikom. Pamiętajmy też, że rząd Kaczyńskiego ma dziś niższe poparcie niż rząd Belki.
Dlatego też Kaczyński buduje sejmową większość tak, jakby szedł na wojnę. Po pierwsze, łatwo mu to przychodzi, bo dogadywanie się nie leży w jego naturze. A po drugie, asekurując się, już prowadzi kampanię wyborczą. Już szuka łatwego wytłumaczenia bardzo prawdopodobnej porażki – że pokonał go „układ”. I jednocześnie lejtmotywu, gdy będzie w opozycji: zmienialiśmy Polskę na lepsze, ale „układ” nam nie pozwolił. Dlatego zresztą mamy budowanie całkowicie fałszywej legendy 4 czerwca 1992 r., kiedy od władzy, po nocy teczek, odsunięty został Jan Olszewski. Wówczas upadający na skutek własnej nieudolności rząd teczkami SB i szantażem teczkowym próbował, rozwalając scenę polityczną, utrzymać się u władzy. Dziś Kaczyński robi z tamtych dni „zamach stanu”.
Dzięki temu ma swobodę manewru. Jeżeli zbuduje większość, odłoży wybory do lepszych czasów, jeżeli nie – pójdzie do wyborów jako ofiara spisku. I pewnie ich nie wygra, ale weźmie wystarczająco dużo, by być blokującą rząd opozycją.

W co gra Rokita

W tej grze siłą Kaczyńskiego jest niejednorodność opozycji. A przede wszystkim gra Platformy Obywatelskiej. PO jest mocna w sondażach, na tyle, by wygrać wybory, ale nie na tyle, by rządzić samodzielnie.
Liderzy Platformy wiedzą, że gdyby wybory odbyły się w tym roku, to PO musiałaby wejść w jakąś koalicję, a potem borykać się nie tylko z sojusznikami, nie tylko z PiS-owską opozycją, ale i z prezydentem.
Z ostatnich wypowiedzi Jana Rokity wynika więc, że wolałby on, zanim dojdzie do wcześniejszych wyborów, przećwiczyć na Kaczyńskim wariant późnego Buzka i schyłkowego Millera. Tak, by PiS doszczętnie się skompromitowało. Wtedy Platforma mogłaby przejąć większość wyborców PiS. Poza tym długi marsz do wyborów, podczas którego trzymałaby flagę lidera opozycji, pozwoliłby jej przyhamować ewentualny wzrost notowań centrolewicy i Samoobrony. Choć, z drugiej strony, scenariusz ten niesie ze sobą dla Platformy także niebezpieczeństwa – w międzyczasie PiS może się odbudować (ani AWS, ani SLD nie udało się tego zrobić, ale dajmy PiS 5% szans, że jemu się uda…), drugi oddech może też złapać centrolewica.
Na co więc grać? Na szybkie wybory i potem kłopoty czy na kłopoty, a potem wybory?
To są dylematy liderów PO i PiS. Jak z nich wybrną – dowiemy się niebawem.

 

Wydanie: 2006, 40/2006

Kategorie: Kraj

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy