Źle nas widzą, źle nas piszą

Źle nas widzą, źle nas piszą

Setki milionów złotych nie pomogły globalnemu wizerunkowi Polski – jest gorszy, niż kiedy PiS zaczęło go „naprawiać”

Jaki jest wizerunek Polski za granicą? Żeby to sprawdzić, wystarczy kliknąć. Z pierwszego podpowiadanego przez wyszukiwarki internetowe artykułu w amerykańskim dzienniku „Washington Post” na temat Mateusza Morawieckiego możemy się dowiedzieć, że polski premier zaprzecza zarzutom o przeinaczanie historii Zagłady i odrzuca łatkę „rewizjonisty Holokaustu”. W kolejnym materiale czytamy, że polskie prawo będzie karać ocalałych z hitlerowskiej machiny śmierci i ich potomków za mówienie o złu, którego doświadczyli z rąk współobywateli. Cóż, trudno uznać za sukces fakt, że z tym właśnie kojarzy się czytelnikom za oceanem nazwisko polskiego premiera.

Zresztą gdziekolwiek spojrzeć, jest podobnie. Brytyjski „Guardian” i izraelski „Ha-Arec” oskarżają Polskę o populistyczne przepisywanie historii. W „New York Timesie” najnowsze wieści z Polski również dotyczą historii – w dużym tekście o wyzwoleniu obozu zagłady Auschwitz dziennik pisze, że Polska promuje dziś historyczne wypaczenia motywowane „nacjonalizmem krzywdy”. „NYT” dodaje, że lata budowania dobrych relacji z Izraelem oraz przychylność amerykańskich kongresmenów zostały w jednej chwili pogrzebane przez niesławną próbę nowelizacji ustawy o Instytucie Pamięci Narodowej z 2018 r. – nazwanej przez anglojęzyczne media ustawą holokaustową. Ta zresztą z perspektywy międzynarodowych mediów była chyba najważniejszym – poza Nagrodą Nobla dla Olgi Tokarczuk – wydarzeniem w naszym kraju w ostatnich latach.

I choć nie wszystkie teksty w międzynarodowej prasie poświęcone Polsce są aż tak krytyczne, a części artykułów można zarzucić stosowanie tendencyjnych chwytów, to z reputacją Rzeczypospolitej nie jest dobrze. Zagraniczni korespondenci mają o PiS jak najgorsze zdanie. Polska po latach władzy partii Jarosława Kaczyńskiego kojarzona jest za granicą bardziej – nie mniej – z antysemityzmem. Powszechnie uważa się, że nie pomnożono wizerunkowego kapitału Polski, lecz go roztrwoniono. Wyrzucając przy tym w błoto górę publicznych pieniędzy.

Wstać z kolan, upaść na głowę

A miało być zupełnie inaczej. Mieliśmy przecież „wstać z kolan”! To, że w końcu Amerykanie, Żydzi, Niemcy i Rosjanie przestaną mówić o „polskich obozach śmierci” i polskim antysemityzmie, a zagraniczni dyplomaci, naukowcy i zwykli obywatele poznają polską martyrologię i tradycje oraz niuanse biografii rotmistrza Pileckiego, było tak jasne jak to, że nowy rząd da 500+ czy obniży wiek emerytalny. „Koniec z pedagogiką wstydu!”, słyszeliśmy. Dyplomacja kulturalna i polityka informacyjna miały się stać programowymi filarami działalności rządu – traktowanymi z podobną powagą co wojskowość czy inwestycje. Słuchając polityków PiS i działaczy prawicy, można było odnieść wrażenie, że choć dbałość o wizerunek jest tylko częścią polityki zagranicznej państwa, za ich rządów stanie się jej trzonem albo nawet całkowicie ją zdominuje. Ba, cała dyplomacja miała wręcz służyć budowaniu dobrego wizerunku.

Na odcinek narodowej dumy rzucono więc bezprecedensowo duże środki – powołano Polską Fundację Narodową, która miała być okrętem flagowym walki o wizerunek Polski. Na jej pokaźny budżet zrzucają się spółki skarbu państwa, a więc ostatecznie wszyscy podatnicy. Stworzono zajmujący się martyrologią i badaniem totalitaryzmów Instytut Solidarności i Męstwa im. Witolda Pileckiego – przez niektórych nazywany polskim Yad Vashem. Zmieniono dyrektora Muzeum II Wojny Światowej i dyrekcję wielu zagranicznych placówek Instytutu Adama Mickiewicza, powołanych do promocji polskiej kultury w ważnych stolicach. Hojnie popłynęły środki do organizacji pozarządowych – często zupełnie nieprzygotowanych i niemających najmniejszych kompetencji do realizacji podobnych zadań – o ile tylko obiecywały one promować Polskę w świecie, „walczyć z kłamstwami historycznymi” czy przypominać o cierpieniu i martyrologii narodu polskiego.

Ministerstwo Kultury odgrażało się, że powstanie wielki filmowy hit – nakręcony z hollywoodzkim rozmachem! – o polskiej historii. Prezes TVP Jacek Kurski mówił nawet o planach powołania anglojęzycznej telewizji informacyjnej na wzór BBC, Al-Dżaziry czy Russia Today. Nikt nie jest w stanie zliczyć całości środków, które pochłonęły wszystkie te pomysły. Bezpiecznie można jednak powiedzieć, że żadna poprzednia władza nie inwestowała ich tyle – i tak rozrzutnie. Roczny budżet samej Polskiej Fundacji Narodowej przekroczył w ostatnim roku 100 mln zł – a przy jej powoływaniu zakładano, że na promocję Polski wyda w ciągu kadencji pół miliarda.

Tymczasem działalność PFN stała się całkiem niedawno przyczyną wielkiej kompromitacji w dziedzinie wizerunkowych działań rządu. Dziennikarskie śledztwo Andrzeja Stankiewicza, którego efekty jesienią 2019 r. opublikował Onet, ujawniło skalę marnotrawstwa i nieskuteczności Polskiej Fundacji Narodowej. W ciągu kilkunastu miesięcy polski podatnik zapłacił jednej tylko amerykańskiej agencji 20 mln zł za działania w rodzaju wysłania kilku mejli, prowadzenia de facto martwych stron internetowych i zorganizowania konferencji z udziałem senator PiS Anny Marii Anders oraz Antoniego Macierewicza. PFN płaciła za loty do USA i hotele dwudziestokilkuletniego asystenta ministra obrony narodowej, Edmunda Jannigera, a pracownicy amerykańskich agencji opłacani przez fundację wystawiali faktury za pozorowaną aktywność, w koszty „promocji Polski” wliczając swoje obiady.

Ze sprawozdania, które fundacja opublikowała w ostatnim możliwym terminie, w sylwestra 2019 r., wynika, że instytucja powołana do poprawy wizerunku Polski za granicą wydaje pieniądze na dodatki do tygodnika „Niedziela”, broszurki o „dekomunizacji ulic”, które warszawiacy dostawali do skrzynek pocztowych dwa lata temu, a także rejs dookoła świata jachtem, który kolejny sezon stoi w porcie i do dziś nie ruszył. Stale zaś rosną wynagrodzenia – honoraria członków sześcioosobowego zarządu pochłonęły w 2018 r. ponad 600 tys. zł. Chaotyczność i nieprzejrzystość działań PFN sama w sobie dostarcza materiału na osobny obszerny artykuł.

Wiatr w oczy z Zachodu

„Czy Polska odwraca się od demokracji?”, pyta „New Yorker”. „Polska odwraca się od Zachodu”, odpowiada „New York Times”. Opinie tak zbieżne, że mogłyby być przedmiotem żartów. Byłyby to jednak bardzo smutne żarty.

Smutne – i bardzo odległe od krajowej propagandy – są też obrazki z Polski przekazywane światu przez agencje informacyjne. Proces demontażu polskiego systemu sądownictwa wciąż przyciąga uwagę zagranicznych korespondentów – choć rząd liczy, że ostatecznie zainteresowanie losem sądów wygaśnie nawet w kraju. Niedawno „New York Times” poświęcił obszerny reportaż sędziemu Igorowi Tuleyi – setki tysięcy prenumeratorów najpoważniejszej amerykańskiej gazety mogły przeczytać o „upartym obrońcy sędziowskiej niezależności”. Dla wszystkich, którzy wiedzą, jakim szacunkiem darzony jest w USA Sąd Najwyższy, nie powinno być zaskoczeniem, że sympatie prasy i elity za oceanem są raczej po stronie sędziów. Marsz Tysiąca Tóg relacjonowały media od „Guardiana” po Al-Dżazirę, a w wielu tytułach podkreślano międzynarodowy charakter wydarzenia, to, że sędziowie z innych państw maszerowali ulicami Warszawy w geście solidarności z koleżankami i kolegami z Polski.

Nawet zdarzenia z pozoru mało spektakularne bądź lokalne potrafią się przebić za granicę, jeśli dotyczą np. kwestii tak delikatnych jak relacje polsko-żydowskie – światowe media informowały o (trwającym do dziś) sporze rządu z Muzeum Historii Żydów Polskich POLIN i wstrzymywaniu przez ministra Piotra Glińskiego nominacji na kolejną kadencję prof. Dariusza Stoli. Izraelskie tytuły informowały również o wstrzymywaniu przez prezydenta Andrzeja Dudę nominacji profesorskiej dla dr. hab. Michała Bilewicza, uznanego badacza uprzedzeń, ksenofobii i antysemityzmu. Nie trzeba zgadywać, jak postrzegane są takie „smaczki”. Wszystkie dokładają się do już i tak pokiereszowanego wizerunku Polski za granicą.

Polska pogorszyła swoją pozycję „we wszystkich najbardziej szanowanych rankingach na świecie – mówił niedawno „Gazecie Wyborczej” prof. Radosław Markowski. – Niezależnie od różnych metodologii, odmiennych źródeł, różnego zasięgu tych przedsięwzięć wszystkie one oceniają stan polskiej demokracji w 2018 i 2019 r. znacząco gorzej niż przed dojściem PiS do władzy”. Według indeksu wolności słowa przygotowywanego przez organizację Reporterzy bez Granic Polska znajduje się na 59. pozycji na świecie (spadek o 40 miejsc w ciągu pięciu lat) – a jako jeden z powodów obserwatorzy wymieniają medialną nagonkę poprzedzającą zabójstwo Pawła Adamowicza.

Polska w roku 2020 ma wizerunek kraju bardziej awanturniczego, zakłamanego i niedemokratycznego niż w roku 2015, gdy PiS obejmowało władzę.

W oślej ławce populistów

Żeby w pełni zobrazować problem, trzeba cofnąć się o kilka lat. Jak zauważa chociażby Anne Applebaum, publicystka bardzo licząca się w anglojęzycznej debacie, partia Jarosława Kaczyńskiego doszła do władzy na „populistycznej fali” po 2015 r. Jako część tego samego nurtu co Trump i brexit jest postrzegana w kategoriach globalnego i cywilizacyjnego wręcz zagrożenia. Jak na ironię polska prawica cieszy się z rzekomo świetnych relacji z prezydentem USA, nieświadoma, że ma to swoją cenę – bezwarunkowe poparcie i wasalne gesty wobec Trumpa rzutują na wizerunek Polski. Gdy najwięksi przywódcy mają do Trumpa ograniczone zaufanie i dystansują się od niego – rząd w Warszawie, nie bacząc na inne sojusze i zobowiązania, stawia wszystko na tę kartę.

Większość problemów rządzący ściągnęli sobie na głowę sami. Już doniesienia o tym, że Polska próbuje polepszyć swój wizerunek, przyczyniały się do jego pogorszenia. I nie tylko dlatego, że – logicznie rzecz ujmując – jeśli ktoś publicznie ogłasza, że będzie polepszał i naprawiał swój wizerunek, to znaczy, że dobry on nie jest. W marcu 2016 r. – w pierwszych miesiącach władzy PiS – „Financial Times” doniósł, że Polska szuka zagranicznej agencji wizerunkowej, która pomoże, jak pisał autor materiału Henry Foy, „uratować reputację rządu oskarżanego o łamanie konstytucji, podważanie demokracji i zniechęcanie zagranicznych inwestorów”.

Dodatkowy pech PiS na początku kadencji polegał również na tym, że grupy zawodowe, które władza postanowiła pognębić – dziennikarze, historycy czy prawnicy – znają języki obce i mają międzynarodowe kontakty. Listy protestacyjne, apele, stanowiska opozycji prędko trafiały do globalnych mediów, a PiS było w stanie odpowiedzieć na to listem otwartym trzeciego garnituru profesorów lub prawników opublikowanym na przychylnym partii portalu internetowym. Podobnie było w przypadku odwołania dyrektora Pawła Machcewicza z Muzeum II Wojny Światowej i rozwiązania rady muzeum – historyków o światowej rozpoznawalności, takich jak Timothy Snyder czy Norman Davies, zastąpiono m.in. Sławomirem Cenckiewiczem, Markiem Chodakiewiczem, publicystą Piotrem Semką czy ks. Jarosławem Wąsowiczem – duszpasterzem kibiców. Wśród osób powołanych do Rady Muzeum II Wojny Światowej nie brakuje takich, które naukowo wojną się nie zajmują. Nie tak znowu szerokie grono badaczy obecnych w międzynarodowym obiegu i zdolnych popularyzować wiedzę o Polsce postanowiono zrazić, pozyskując w zamian osoby w świecie anonimowe lub kojarzone wyłącznie z PiS. Konflikt wokół muzeum był relacjonowany w najważniejszych światowych tytułach prasowych.

Seria prosto w kolano

Początkowe porażki bledną jednak przy skandalu związanym z nowelizacją ustawy o IPN, który wybuchł wkrótce po tym, jak premierem został Mateusz Morawiecki, powołany podobno w celu załagodzenia relacji z Europą. Ta sytuacja pokazała najdobitniej, że w relacjach z Zachodem ani Polska Fundacja Narodowa, ani wybitna hollywoodzka produkcja nie będą w stanie uratować rządu Zjednoczonej Prawicy przed nim samym.

Zaproponowane zimą 2018 r. poprawki do ustawy o IPN – wprowadzające odpowiedzialność karną za przypisywanie Polakom współodpowiedzialności za Holokaust – były tak mętne, że nie dało się ich sensu zrozumieć tu, w Polsce. Nic dziwnego, że jeszcze bardziej pogubieni, zaszokowani i oburzeni byli zagraniczni obserwatorzy. Przebił się do świadomości zwłaszcza pomysł kary więzienia czy ograniczenia wolności – w kolejnych depeszach i newsach powielano informację, że w Polsce rząd będzie wsadzał do więzienia za „nieprawomyślne” poglądy i badania naukowe. Słowa więzienie i ograniczenie wolności natychmiast obudziły u amerykańskich, brytyjskich czy izraelskich dziennikarzy najgorsze skojarzenia.

Projekt został oprotestowany przez Instytut Yad Vashem, na łamach „Guardiana” pojawił się list naukowców i postaci życia publicznego protestujących przeciwko pomysłowi, całość zaś szybko została nazwana ustawą holokaustową – the Holocaust law – co i bez kontekstu brzmi wystarczająco makabrycznie. Nawet dziennikarki, które chciały przedstawić racje rządu w Warszawie – choćby Rachel Donadio z magazynu „Atlantic” – stwierdzały, że słuszne oburzenie, jakie budzi termin „polskie obozy śmierci”, nie uzasadnia kolejnych prób manipulowania historią.

Pojawiały się w tej dyskusji opinie przesadzone, np. słowa Jana T. Grossa, że dziś w Polsce można skazać każdego Żyda, który przeżył Holokaust. Ale – jak tłumaczył mi jeden z zagranicznych korespondentów w Warszawie – skrajną nieodpowiedzialnością i ignorancją było w ogóle zgłoszenie takiej poprawki do ustawy o IPN i oczekiwanie, że Amerykanie i Żydzi nam przyklasną. A takie – twierdzą niektórzy – było przekonanie w PiS. Trzeba kompletnie nie wiedzieć, jak postrzega się ograniczanie wolności słowa w USA, jak odbierane są próby zawłaszczania czy przejmowania pamięci Zagłady w Izraelu i jak dalece ważniejszym niż Polska sojusznikiem USA jest państwo żydowskie, żeby w ogóle formułować takie oczekiwania.

Nie znając międzynarodowego kontekstu, forsowano więc dla bieżących, partykularnych, krajowych celów pomysł, który wpłynął na naszą reputację w świecie. A brak wcześniejszych dyplomatycznych konsultacji tej inicjatywy i akcji wizerunkowej był błędem niegodnym nawet amatora. Co ciekawe – o czym pisał we wspomnianym już tekście o interesach Polskiej Fundacji Narodowej Andrzej Stankiewicz z Onetu – właśnie wtedy, gdy był tak potrzebny, aparat propagandowy PFN okazał się zupełnie nieprzygotowany. Gdy racje rządu w Warszawie desperacko wręcz wymagały przekładu na język światowej dyplomacji i nowoczesnego PR, agencje wizerunkowe, za które płaci polski podatnik, i wynajęci specjaliści nic z siebie nie wykrzesali. Gdy przeszukuję internetowe archiwa, by znaleźć jakiś korzystny dla rządu PiS artykuł z tamtych dni, znajduję esej w magazynie „Foreign Policy”, pod którym podpisał się… premier Mateusz Morawiecki.

Ustawa o IPN i związany z nią kryzys tylko podkreśliły wizerunek Polski jako kraju, który maniakalnie wypiera zarzuty o antysemityzm, samemu popadając w antysemityzm i historyczne kłamstwo. A przecież z tą oceną PiS miało – w naszym imieniu i za nasze pieniądze – walczyć. To kryzys wokół ustawy o IPN przyczynił się do osłabienia prestiżu ubiegłorocznych obchodów wybuchu II wojny światowej i niedawnej rocznicy wyzwolenia obozu Auschwitz-Birkenau. Nie pomógł – ujmując to łagodnie – fakt, że trzy tygodnie po uchwaleniu przez Sejm nowelizacji ustawy o IPN premier Morawiecki oddawał honory Brygadzie Świętokrzyskiej, składając kwiaty na grobowcu jej żołnierzy nieopodal Monachium. A skoro jesteśmy przy Brygadzie Świętokrzyskiej, trzeba dodać, że obchody 75. rocznicy jej utworzenia, pod patronatem prezydenta Andrzeja Dudy, zostały odnotowane przez agencję Associated Press i w świat poszła depesza o tytule „Polska uhonorowała wojenną partyzantkę kolaborującą z nazistami”.

To nie miało prawa się udać

Dlaczego zatem walka o lepszy wizerunek Polski i propaganda historyczna przynoszą skutek odwrotny do zamierzonego? Każdą politykę trzeba oceniać w przynajmniej dwóch wymiarach: motywacji, jaka jej przyświeca, i celu, jaki realizuje. Z budowaniem przez PiS wizerunku Polski za granicą jest o tyle łatwiej, że i motywacje, i cel tej polityki wychodzą od jednego hasła – „pedagogiki wstydu”. Zaczęło się ono pojawiać w publicystyce na początku drugiej dekady XXI w. – do słownika prawicowego dziennikarstwa weszło mocniej po 2012 r., przy okazji premiery filmu „Pokłosie” Władysława Pasikowskiego z Maciejem Stuhrem. Wtedy do zerwania z „pedagogiką wstydu” zaczęły wzywać środowiska stosunkowo jeszcze marginalne, a w 2015 r. było to już hasło prezydenta Andrzeja Dudy i wygrywającego wybory Jarosława Kaczyńskiego. „Pedagogika wstydu” oznaczała w największym skrócie taką edukację historyczną, taką kulturę masową i debatę publiczną, które – zdaniem jej krytyków – skłaniały Polaków do wstydzenia się własnej historii, a wskutek tego do pokory i bezradności w relacjach międzynarodowych, szczególnie wobec państw UE, zwłaszcza Niemiec, i Rosji.

W tym haśle zawierały się i motywacja, i cel: należy zacząć wyrażać dumę i przestać się wstydzić, a międzynarodowa pozycja Polski i szacunek dla niej wzrosną. Nie trzeba wielkiej analizy, by zobaczyć, że to w istocie nie program polityczny, ale zaklęcie, które nie miało prawa zadziałać. A jednak PiS w jego moc uwierzyło i postanowiło wprowadzić je w życie. Wstyd, a właściwie postulat braku wstydu i czerpania z tego dumy – jak zauważał na łamach „Tekstów Drugich” prof. Przemysław Czapliński – znalazł się w centrum kulturowego projektu Jarosława Kaczyńskiego. Jednak i założenia, i logika, i wszelkie faktyczne przejawy „pedagogiki wstydu” były fałszywe – nie sposób zweryfikować, czy sprawdzają się gdziekolwiek poza prawicową wyobraźnią.

Co więcej, rządząca prawica – zgodnie z maksymą wyrażoną także przez ministra Glińskiego – uznała, że kluczowy okres historyczny, który stanie się podstawą pozytywnej narracji o Polsce, to II wojna światowa. Był to zupełnie chybiony strzał, i to z trzech powodów. Po pierwsze, o pamięć i heroiczny mit o II wojnie światowej konkurują właściwie wszyscy liczący się gracze: USA, Rosja, Izrael, Wielka Brytania, Francja, nawet w pewnych wymiarach Niemcy. Po drugie, lata wojny i powojnia pełne są historii o przemocy, okrucieństwie i podłości – co w czasach koniunktury na historię antykolonialną, feministyczną i pacyfistyczną wymaga zupełnie innego podejścia, obcego usposobionej militarystycznie i narodowo polskiej prawicy. Po trzecie, Polska już miała (i to nie jeden, lecz dwa!) historyczne mity o niebagatelnym znaczeniu – Solidarność i pokojową zmianę systemu w 1989 r., z III RP, dołączeniem do struktur NATO i UE oraz polskim kapitalizmem. To, że w Polsce zdarzenia te i procesy będą przedmiotem sporów i wcale nie muszą być źródłem dumy, jest bez znaczenia. Świat widział je w kategoriach jednoznacznych sukcesów i wielkich symboli o ponadnarodowym znaczeniu. Polski rząd – gdyby chciał – mógłby do woli zamęczać zagraniczną publiczność historiami o sukcesie ostatnich 30 lat i przedstawiać Polskę jako przykład udanej pokojowej transformacji. Dowodem niech będzie choćby przemówienie Baracka Obamy na pl. Zamkowym w 2014 r. Taka polityka była jednak nie do pogodzenia z opowieścią o „Polsce w ruinie” i nawet gdyby ktoś dzisiaj rozważał wskrzeszenie tego mitu, miałby problem z wiarygodnością.

To zaś łączy się z jeszcze jedną rzeczą, o której usłyszałem od pracujących w Polsce korespondentów anglojęzycznych mediów. PiS nie lubi tych żyjących Polaków i Polek, którzy odnieśli międzynarodowy sukces i cieszą się rozpoznawalnością. Przykłady? Olga Tokarczuk, Lech Wałęsa, Agnieszka Holland, Krzysztof Warlikowski, Dorota Masłowska czy Wilhelm Sasnal. A to przede wszystkim o kulturze, „Wiedźminie”, grach komputerowych, literaturze, serialach czy naszym malarstwie, architekturze i dizajnie chcieliby dziś słuchać zainteresowani naszą częścią Europy młodzi obywatele świata. Nie – choćbyśmy bardzo sobie tego życzyli – o agresji hitlerowskich Niemiec na Polskę i nie o Westerplatte, a już na pewno nie o „żołnierzach wyklętych”.

Fot. Bartosz Bańka/Agencja Gazeta

Wydanie: 07/2020, 2020

Kategorie: Publicystyka

Komentarze

  1. Ireneusz 50
    Ireneusz 50 12 lutego, 2020, 12:02

    wizerunek to nie tylko fotka na zamówienie, widza nas tak jak na to zasługujemy, kraj warchołów rządzonych przez warchołów.

    Odpowiedz na ten komentarz
  2. pikasso
    pikasso 16 lutego, 2020, 15:57

    wizerunek psuja nam kodomici i opozycja, która jes najgłupsza jaka sie mogła przytrafić. cepy bagienne gadają bzdury nie mające nic wspólnego z rzeczywistością.

    Odpowiedz na ten komentarz

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy