Złoto na umowę-zlecenie

Złoto na umowę-zlecenie

Najważniejsze, żeby młodzi piłkarze się nie podłamali i nie poszli na wódkę

Rozmowa z Michałem Globiszem,trenerem mistrzów Europy juniorów

– Ma pan świadomość, że przed wyjazdem do Finlandii na turniej finałowy raczej niewiele osób przymierzało się do późniejszego składania panu gratulacji?
– Możliwe, ale dla mnie i tak najważniejsze są życzenia i gratulacje od osób sprawdzonych – rodziny i przyjaciół.
– Jak to możliwe, że skromny, pracujący bez rozgłosu, niepchający się do gazet i będący poza układami człowiek spoza Warszawy znalazł się w tym miejscu?
– Jestem, jaki jestem, taki się urodziłem, tak zostałem wychowany i taki pewnie umrę, bo przecież się nie zmienię i nie zacznę od jutra rozpychać się łokciami. Trenerem reprezentacji Polski juniorów zostałem kilka lat temu, dlatego że Wiesław Wika z Gdańska dostał zgodę od ówczesnego prezesa PZPN, Mariana Dziurowicza, na nowy model szkoleniowy. Chodziło o tzw. odświeżenie warszawki. Wika zaproponował mi tę funkcję, propozycję przyjąłem i tak oto ja, człowiek z Wybrzeża, dostałem rocznik ’82, Krzysztof Paluszek z Wrocławia – rocznik ’81, a Antoni Szymanowski z Krakowa – rocznik ’83. Wówczas selekcjonerem był Władysław Stachurski, zaś funkcję sekretarza generalnego związku pełnił Michał Listkiewicz, z którym od lat jest w dobrych układach koleżeńskich. To była bardzo sympatyczna i pozytywna grupa.
– Może trzeba było podjąć o wiele lepiej płatną pracę trenera klubowego?
– Owszem, miałem i takie propozycje. Jednak jestem klasycznym domatorem, a moja obecność w domu była wtedy niezbędna. Na pewno finansowo byłoby to korzystniejsze, ale w ten sposób nie można patrzeć na świat. Myślałem sobie: dzisiaj jesteś w Lublinie, jutro dostaniesz pracę w Rzeszowie, potem zawędrujesz znów na drugi kraniec Polski i tak ciągle masz żyć na walizkach, podróżować z jednego miejsca w drugie? Przecież wiem, jak to wygląda – nie dadzą spokojnie popracować, jest się samemu, trening, wieczorem pustka i gorzała. Po co miałem pakować się w coś, co mi nie odpowiadało?
– Ilu przybyło ojców sukcesu po zdobyciu złotego medalu?
– Szczerze mówiąc, nie wiem. W ciągu kilkunastu dni od zakończenia mistrzostw miałem właściwie tylko jeden kontakt z PZPN. Zadzwonił Zbigniew Boniek, złożył mi gratulacje i zapytał o plany: czy zamierzam podjąć pracę w jakimś klubie, czy też dalej chciałbym pracować w centrali.
– I chciałby pan dalej pracować w związku?
– Tak, ale o żadnych konkretach nie rozmawialiśmy.
– W 1999 r. pańscy podopieczni wywalczyli tytuł wicemistrzów Europy w Czechach. Uznano to oczywiście za wydarzenie. Potem były mistrzostwa świata w Nowej Zelandii, na których nie zdołaliście wyjść z grupy. Pamięta pan, co wtedy mówiono? Że w Czechach był nadmiar szczęścia, że młodym piłkarzom odbiło, że zatruli się srebrem. Również pan był krytykowany.
– Ja się rozliczam przede wszystkim przed sobą i mam poczucie spełnionego obowiązku. Wyniki w Czechach i w Finlandii przyszły nie dlatego że zagraliśmy w ustawieniu 4–4–2, ale były efektem pracy w ciągu prawie sześciu lat: selekcji, doboru charakterów, stworzenia atmosfery, dopracowania się znakomitych relacji między zawodnikami i szkoleniowcami. Podpowiadało, a czasem i pouczało mnie wiele osób. Zawsze chętnie słucham uwag, natomiast na końcu sam biorę za wszystko odpowiedzialność i podejmuję decyzję. Na mistrzostwach świata w Nowej Zelandii graliśmy rzeczywiście o wiele bardziej efektowną piłkę niż na mistrzostwach Europy w Czechach. I rzeczywiście zabrakło szczęścia. Trudno byłoby natomiast rozpatrywać w kategoriach szczęścia i pecha złoty medal w Finlandii. Zdobyliśmy mistrzostwo w sposób bezdyskusyjny. To nie był przypadek.
– Nie jest przypadkiem również to, że zdecydowana większość zdolnych juniorów znika potem z pola widzenia.
– „Piłka Nożna” przeprowadziła wyliczenie dotyczące tych wszystkich zawodników w ciągu ostatnich lat, którzy w wieku juniora zdobywali medale mistrzostw Europy. Wynika z niego, że do pierwszej reprezentacji trafiał później co trzeci zawodnik. To całkiem przyzwoita średnia. Natomiast nie liczyłbym dzisiaj na to, że ktoś – jak kiedyś Włodzimierz Lubański – zadebiutuje w drużynie narodowej w wieku 16 lat. To nie te czasy i nie ta piłka.
– Ledwie zawodnicy wrócili z turnieju, a już zaczęły docierać głosy, że są zmęczeni, a przecież trzeba grać mecze ligowe.
– Mam swoje zdanie na ten temat i zawsze będę twierdził, że po takiej imprezie piłkarzom należy się odpoczynek. Grali w każdym meczu „na maksa”, do tego dochodziło obciążenie psychiczne, a potem – konieczność odreagowania. Tymczasem lubimy popadać w skrajności. Oczywiście, oni osiągnęli duży sukces, ale w swojej kategorii wiekowej. A to nie znaczy, że jako mistrzowie Europy juniorów staną się natychmiast wiodącymi postaciami w swoich klubach i w każdym spotkaniu będą strzelać po pięć bramek. Bo jak nie będą strzelać – znaczy „sodówa”. Nonsens. Oni teraz wchodzą w bardzo trudny okres. Już coś w swoim życiu osiągnęli, ale to nie daje odpowiedzi na pytanie, czy będą chcieli się dalej rozwijać, czy nie, czy pójdą w lewo, czy w prawo, czy zachłysną się kontraktem i już jakoś sobie na tym dojadą do emerytury. Nie wiem, ilu zdoła się wybić, a ilu zmarnuje talent i możliwości. Nikt tego w tej chwili nie wie, a tym bardziej oni sami. Mogłem tylko na pewne rzeczy zwracać uwagę, przestrzegać, przypominać i motywować, ale ich dalsze losy nie ode mnie zależą. Sami muszą dokonać wyboru.
– Nie dalej jak rok temu wiceprezes PZPN, Henryk Apostel, głośno mówił o możliwości rozwiązania drużyny olimpijskiej. Młodzi piłkarze z kadry Leszka Ćmikiewicza wyróżniali się wtedy głównie markami samochodów, pretensjami do PZPN i namalowaniem na tablicy w sali odpraw przed jednym z meczów eliminacyjnych tonącego „Titanica” z biało-czerwoną flagą.
– Sądzi pan, że winni są wyłącznie młodzi ludzie? Przecież ktoś z nimi pracuje, ktoś się nimi zajmuje, podpisuje kontrakty, płaci im pieniądze. Nie mogę powiedzieć o chłopcach, z którymi pracowałem, że są zmanierowani. Ale zawracają im głowę różni agenci, w szatniach słuchają starych ligowych wyjadaczy, opowiadających kto, gdzie i za ile, stykają się w klubach z inną rzeczywistością. Rosną i dojrzewają w takim gronie i w takich warunkach. Możemy zdobywać medale na mistrzostwach juniorów, ale to nie zmieni faktu, że mamy w Polsce bardzo zaniedbane szkolenie, zwłaszcza wychowanie. Najczęściej wszystko odbywa się według zasady: „Lepiej kupić, niż szkolić”, i nieważne, że to źródło kiedyś wyschnie. Rzucamy młodych ludzi na głęboką wodę i niech się topią. Patrzę na swoich chłopaków i wiem, że muszą być przygotowani na wiele rzeczy. Na to, że siądą na ławce rezerwowych, że poślą ich po piwo, że będą nosić w klubie sprzęt, że dopadną ich dziennikarze i menedżerowie, choć – nawiasem mówiąc – każdy ma już menedżera. Najważniejsze jest teraz to, żeby wytrzymali, żeby się nie podłamali i nie poszli na wódkę.
– Żaden złoty medal zdobyty w kategorii juniorów nie dorówna sukcesom i popularności drużyny narodowej. Łatwo zapomnieć o waszym zwycięstwie w Finlandii.
– Zgadza się, a najszybciej zapomną zwłaszcza ci, którzy medalu nie zdobyli. Pewien jednak jestem, że za ileś lat zdecydowana większość tych chłopców będzie wspominała 29 lipca 2001 r. jako najpiękniejszy moment w swojej karierze. Niewiele zdarzeń mogłoby oddać tamtą radość.
– Ale to już było. Ważniejsze, co dalej. Trudno odbierać komuś satysfakcję ze zdobycia mistrzostwa Europy juniorów, ale u nas częściej mówi się o kolejnych straconych talentach i pokoleniach niż o spełnionych nadziejach. Trenerów drużyn młodzieżowych też nie rozlicza się z wyników, ale z tego, ilu wychowanków trafia potem do pierwszego składu.
– Oczywiście. Dlatego wszystko przed nimi. Już się w jakiś sposób wypromowali, muszą działać nadal. Znaleźli się teraz blisko kadry olimpijskiej, a to kolejny szczebel. Czują, że tej szansy nie wolno im zmarnować. Dlatego jestem optymistą.
– Nie słyszał pan opinii, że potrafimy odnosić sukcesy w niższych kategoriach wiekowych, ale nie starszych, bo po prostu innym na takich wynikach nie zależy?
– Niektórzy rzeczywiście tak twierdzą. Kompletna bzdura. Naturalnie, nie na tym powinno to polegać i nie na tym polega, że liczy się wynik za wszelką cenę, że żąda się tylko zwycięstw. Tak nie jest. Jednak piłka nożna polega na szkoleniu i wygrywaniu. Gdyby komuś na czymś takim nie zależało, w ogóle by się tym nie zajmował. Widziałem na świecie wielu znanych trenerów, którzy bardzo przeżywali porażki swoich młodych zawodników. Nie pomniejszamy w ten sposób efektów czyjejś wspólnej pracy. Pan pyta również, co potem. Wcale nie domagam się szczególnej ochrony dla młodych, utalentowanych piłkarzy, ale powinni być nieco inaczej traktowani. Inaczej, czyli z innymi obciążeniami treningowymi, indywidualnymi zajęciami. Nie skarżyłem się i nie będę się skarżył na współpracę z klubami, ale jak u nas, w tym kretyńskim systemie rozliczeń, w ogóle mówić o szkoleniu? Trenerzy są rozliczani na bieżąco z każdego meczu i nie będą ryzykować wstawienia do składu juniora, więc ten będzie siedział i spalał się na ławce rezerwowych. Nie ma komfortu pracy, a wszystko trwa od poniedziałku do soboty, do następnego meczu. O bazie nie ma nawet sensu wspominać. Nie ma drugiego takiego kraju w Europie. Działamy na zasadzie wielkiej improwizacji. Nie było, nie ma i pewnie długo nie będzie centralnego systemu szkolenia, jednego dla wszystkich. Z premedytacją stworzyliśmy układ: ja z północy, Dawidowski z centralnej Polski, Wójtowicz z południa. Dzięki temu mieliśmy rozpracowany cały teren i informacje, kto się pokazał, kto jest w jakiej formie, kogo warto wypróbować. Jeździliśmy, oglądaliśmy. Ale to byłoby trudno nazwać systemem szkolenia. Zamiast tego mamy nasze zabawy polskie, choć na przykład w Wiśle jest to wszystko sensownie poukładane. Dlatego że tam znalazł się ktoś, kto patrzy w przyszłość i wie, że praca z młodzieżą jest inwestycją, na której się nie straci.
– Nie czuje się pan mimo wszystko niedoceniony?
– Nie. Mam wielką satysfakcję wewnętrzną. Uczciwie z grupą kolegów na ten sukces zapracowaliśmy.
– Bo pozwolono wam pracować.
– To, co teraz powiem, zabrzmi paradoksalnie, ale taka jest prawda: mieliśmy komfort pracy dzięki małemu zainteresowaniu. W innej sytuacji po porażce w Turnieju Syrenki zmieniony zostałby sztab szkoleniowy i bałagan trwałby nadal. A tak – mogliśmy przegrywać i spokojnie budować zespół.
– Uroczyste przyjęcie przed meczem z Norwegią, prezentacja ekipy, ale coś już dobiegło końca. Przynajmniej dla pana. Co pan będzie robił dalej?
– Nie wiem. Do tej pory pracowałem na umowę-zlecenie. Co miesiąc podpisywałem nową. W zasadzie po mistrzostwach Europy przestałem pracować. Skończyłem jakiś etap pracy. Nie wiem, jaki będzie następny. Teraz wszyscy żyli spotkaniami z Norwegią i Białorusią.

Wydanie: 2001, 36/2001

Kategorie: Sport

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy