Kilka żmij się znajdzie

Kilka żmij się znajdzie

Niektórzy artyści być może nie chcą albo boją się publicznie wypowiadać – to ich prawo. Żyjemy w wolnym kraju

Kasia Adamik – reżyserka, scenarzystka i producentka filmowa

Jak się bawiłaś na gali Oscarów w Los Angeles?
– Bardzo dobrze. Było kilka pięknych momentów, jak ten, gdy Lady Gaga i Bradley Cooper zaśpiewali piosenkę z filmu „Narodziny gwiazdy”. W telewizji nie można było zobaczyć – akurat emitowali reklamy – jak dostają owację na stojąco. Lady Gaga się wtedy popłakała. To było bardzo wzruszające.

Jesteś fanką takich imprez? Dla wielu artystów są obowiązkiem, a nie czymś oczekiwanym.
– Zawsze oglądam ceremonię. W ostatnich kilkunastu latach przegapiłam ją tylko raz, kiedy miałam nocne zdjęcia do swojego filmu. Jeszcze na długo zanim zaczęłam kręcić, spędzałam noc oscarową przed telewizorem. Najfajniejsza jest jednak gala nagród Tony, na której artyści wykonują numery musicalowe. Niestety, nie jest emitowana w Europie.

Polskie gale też cię kręcą?
– Nasze nie są aż tak dobrze zrobione. W USA prowadzący trenują cztery miesiące przed ceremonią, u nas jest jedna próba dzień przed, więc nie ma możliwości, żeby stały na zbliżonym poziomie. Ale też je lubię. Są świętem kina, pretekstem, żeby się spotkać i wyróżnić tych, którzy w minionym sezonie na to zasłużyli.

Wielu uważa, że nagrodami w polskim przemyśle filmowym rządzi układ, którego członkowie nagradzają sami siebie.
– Kompletna bzdura. Oczywiście, że w konkursach decyzje jurorów mogą być uwarunkowane sympatiami i antypatiami, ale to przecież zawsze jest subiektywny wybór, niezależnie od szerokości geograficznej. Tak samo to wygląda w Polsce, w USA i w Japonii. Jurorzy wybierają podług własnych gustów i światopoglądu. Nie ma czegoś takiego jak obiektywny werdykt. Główne nagrody w polskim świecie filmowym, czyli Orły, tak samo jak Oscary, przyznaje na tyle szerokie grono akademików, że są bardziej nagrodami popularności niż jakości. Chodzi jednak nie o to, kto wygrywa, tylko o to, że w ten sposób promuje się polskie kino i świętuje jego osiągnięcia. Lubię się spotkać z kolegami po fachu i porozmawiać o tym, co nakręciliśmy i co obejrzeliśmy.

Co się pojawia w takich rozmowach?
– Jestem ciekawska, więc najczęściej podpytuję o detale, zwłaszcza kiedy coś mi się spodoba u innych twórców, chcę z nich wyciągnąć, jak to zrobili.

Filmowcy dzielą się z tobą tajemnicami?
– Dlaczego mieliby tego nie robić?

Wiesz, co się mówi o środowisku – że jest pełne żmij.
– Możliwe, że i kilka żmij się znajdzie, bo to zależy od osobowości. Ale to artyści. Nie chodzi o to, żeby byli mili, mają być ciekawi i powinni umieć prowokować.

Zazdroszczą ci?
– Czego?

Nie ma u nas drugiej osoby, która ma na koncie reżyserię seriali dla Netfliksa, HBO i Sony – AXN właś­nie emituje „Absentię”.
– Agnieszka Smoczyńska może się pochwalić podobnymi osiągnięciami – właśnie kręci serial „Warrior Nun” dla Netfliksa w Hiszpanii. To będzie coś niesamowitego!

Uważasz, że to symptomatyczne dla czasów, w których żyjemy, że takimi osiągnięciami mogą się pochwalić kobiety?
– Co ci będę mówić, jesteśmy po prostu zajebiste! (śmiech). Do „Absentii” trafiłam właściwie mimochodem. Mam agenta, który chciał znaleźć mi projekt, w którym bym się dobrze czuła. Producenci „Absentii” obejrzeli Netfliksowy „1983”, który współreżyserowałam, i mój film „Amok” i pomyśleli, że odnajdę się w ich serialu. Rzeczywiście nie musiałam się wyginać, żeby wejść w styl thrillera psychologicznego, który nie jest mi obcy. Scenariusz mnie zachwycił.

Co cię w nim ujęło?
– Trauma jako punkt wyjścia. Stana Katic stworzyła ciekawą postać Emily Byrne, agentki FBI, która jest okaleczona, poharatana, właściwie rozpada się w rękach, jest wrakiem, a jednocześnie ma niesamowitą siłę przeżycia. Jest pełna kontrastów i sprzeczności. Kiedy w pierwszym sezonie zaginęła, pozostałe postacie pogodziły się z jej odejściem. Gdy wraca na łono rodziny, okazuje się, że za późno. Teraz syn znalazł matkę w nowej partnerce ojca. W drugim sezonie Emily buduje siebie na nowo ze strzępków starej tożsamości, próbuje odzyskać normalność, co utrudniają jej wydarzenia wokół, m.in. atak terrorystyczny.

To komentarz do naszej niespokojnej rzeczywistości?
– Każdy serial, nawet ten sensacyjny, jest próbą adekwatnego komentarza do tu i teraz, co umożliwia widzowi lepszą identyfikację z bohaterem.

Wplotłaś jakiś komentarz do sytuacji Polski?
– W takiej produkcji reżyserzy mają możliwość jedynie minimalnego ingerowania w tekst. Oczywiście w czasie prób z aktorami zmieniamy dialogi i wskazujemy inne rozwiązania dramaturgiczne, ale to niewielkie modyfikacje w stosunku do scenariusza, nad którym przez długi czas pracował sztab ludzi. „Absentia” jest mocno przefiltrowana przez doświadczenia Emily, przez to, jak ona widzi świat, co czuje, jak sobie radzi z rzeczywistością. Ten subiektywizm trzeba było jakoś pokazać, m.in. przez jej wizje, wspomnienia, koszmary i sny. Ona czasem kompletnie odcina się od świata i wchodzi do swojej głowy, co trzeba jakoś na ekranie oddać. I tu miałam pole do popisu, bo znalezienie tego sposobu leżało w gestii reżysera, scenografa i operatora.

I jak wybrnęłaś?
– Zależało mi, żeby wydobyć to, jak bardzo złożona jest jej sytuacja. Podkreśliłam mrok, którego ona ma w sobie dużo. Pokazałam jej wybory, decyzje i zachowania tak, że widz nie musi się z nimi zgadzać, ale wybacza je jej, bo jest ofiarą, bardzo dużo przeszła.

Ofiarom wybaczamy więcej?
– Przeciwnie, co udowodniła sytuacja z mężczyznami molestowanymi w dzieciństwie przez Michaela Jacksona. Dyskusja na ten temat pokazała, jak lubujemy się w atakowaniu ofiar, wywoływaniu w nich poczucia winy, podważaniu ich zeznań. Nie dziwię się, że ludzie nie chcą mówić o swojej krzywdzie, skoro widzą, jak osoby, które się na to zdecydowały, są szkalowane w mediach społecznościowych, wyśmiewane, oskarżane o kłamstwo i chęć łatwego zarobku. Widziałam nawet groźby pod adresem ofiar Jacksona. O ostracyzmie społecznym nie chcę nawet wspominać. Dla ofiary nie ma nic gorszego niż odwracające się od niej środowisko i opinia publiczna, tak jak w przypadku pedofilii w Kościele. Dlatego tak ważne są takie seriale jak „Absentia”. Wierzę, że mogą one dać siłę ofiarom.

Ty czerpałaś siłę z seriali?
– Oczywiście, od zawsze byłam ich fanką. Już w dzieciństwie połykałam całe sezony. Najciekawiej było pod koniec lat 90., kiedy seriale zrobiły się naprawdę fajne – wyszły z telewizyjnego opowiadania, stały się bardziej mroczne, ambitne i oryginalne. Dzisiaj są ciekawsze niż filmy.

Dlaczego?
– Są inaczej finansowane. W kinie wciąż najważniejszy jest zysk z biletów. To przełożenie jeden do jednego. Im droższy film robisz, tym bardziej nie chcesz ryzykować, że się nie sprzeda, powielasz schematy, korzystasz z szablonów. W HBO, Sony czy Netfliksie oglądalność jest ważna, ale chodzi o to, ile osób wykupi subskrypcję, a nie ile obejrzy dany odcinek, dlatego tam mogą sobie pozwolić na odważniejsze produkcje.

W HBO, Netfliksie i Sony jest w ogóle miejsce na indywidualność czy trzeba iść na kompromisy?
– Kompromisy są zawsze częścią tworzenia, niezależnie od medium. Filmy i seriale robi tak duże grono ludzi, że efekt nigdy nie jest dokładnie taki, jak sobie wyobrazisz. Zwłaszcza przy „Absentii”, gdzie weszłam jako reżyser ostatniej transzy, czyli trzech finałowych odcinków, zastałam już wykreowany świat, w którym musiałam się odnaleźć. Ale już świat z „1983” wymyślałyśmy z Agnieszką Holland, Olgą Chajdas i Agnieszką Smoczyńską same. My nie musiałyśmy sobie niczego udowadniać, pracowałyśmy jako komitywa, paczka. Czasem się kłóciłyśmy, ale to były kreatywne kłótnie, coś z nich zawsze wynikało. Nie było między nami kogutów, które musiały piać najgłośniej. Grałyśmy do wspólnej bramki.

Nie musisz nikomu nic udowadniać?
– Nie muszę. Sama siebie wystarczająco stresuję, kiedy przychodzę na nowy plan. Gdy muszę znaleźć styl opowiadania, zastanawiam się, czy sobie z tym poradzę. To walka ze sobą, a nie udowadnianie czegoś innym.

Na planie „Absentii” stres był większy?
– Ten plan był niby kompletnie inny, a jednak taki sam. Z każdym projektem tak jest. Praca przy „1983”, przy „Watasze” i „Absentii” to zupełnie inne doświadczenia, ponieważ te seriale mają inną atmosferę i są realizowane w innych geograficznych wyzwaniach.

A podejście do kobiety na krześle reżyserskim jest inne w produkcji amerykańskiej?
– To troszeczkę inaczej, gdy wchodzisz do ekipy, która przez pierwszy sezon zdążyła się ze sobą zżyć. Przez pierwsze kilka dni na każdą nową osobę patrzą spode łba, niezależnie od tego, czy jesteś kobietą, czy mężczyzną. Bardzo szybko jednak te wątpliwości się rozwiały, bo Bułgarzy są niezwykle profesjonalni. Od lat mają zachęty finansowe dla amerykańskich producentów, więc zdążyli się wyspecjalizować w pracy dla Hollywood.

W Polsce niedawno rząd też w końcu podpisał ustawę o zachętach.
– Rychło w czas. Nasze zniżki nie są jednak aż tak atrakcyjne jak w Bułgarii albo w Czechach, gdzie można sobie odliczać preprodukcję i biura od podatku. Tym, co Sofia ma, a my nie zbudowaliśmy – czego bardzo żałuję, bo był taki moment, że mogliśmy to zrobić – są prawdziwe studia filmowe. Przestrzeń, gdzie miały one stanąć w Polsce, sprzedaliśmy deweloperom, którzy zbudowali tam bloki mieszkalne. W Sofii mają natomiast budynki, które udają i Nowy Jork, i antyczny Rzym, gdzie kręcono „Spartakusa” i seriale peplum. Tam da się zaadaptować wszystko na potrzeby produkcji amerykańskiej.

U nas takich nie można wybudować?
– To ogromna inwestycja. Musiałby przyjechać „Harry Potter” albo jakaś inna wielka produkcja i postawić coś podobnie spektakularnego. W Bułgarii też nie wybudowali miasteczka od razu, tylko każda kolejna produkcja coś dokładała, rozbudowywała. Mam nadzieję, że podpisanie ustawy o zachętach uruchomi nasze ekipy, bo mamy specjalistów na hollywoodzkim poziomie.

Ustawa była długą walką środowiska filmowego. Uważasz, że ono zdaje egzamin jako wspierająca się grupa zawodowa?
– Wydaje mi się, że strajk w obronie PISF w 2017 r. był na to dowodem. Oczywiście trzeba pamiętać, że filmowcy to bardzo zajęci ludzie. Sama przegapiłam 50. urodziny kuzyna, bo kręciłam w Bieszczadach trzeci sezon „Watahy”. Jeździmy po festiwalach, kręcimy filmy, naprawdę brakuje nam czasu, żeby zwoływać kolejne zebrania. Mamy teraz projekt z czterema reżyserkami filmu – erotycznej antologii kobiecej. Bardzo to będzie fajne, ale jest problem, żeby w czwórkę się spotkać. To graniczy z cudem! Od pół roku nam się nie udaje.

Czyli jest praca – dobrze!
– Tylko się cieszyć, ale trzeba zrozumieć, jak jest czasochłonna. Aktorzy są jeszcze bardziej zajęci.

Czyli to, że nie każdy zabrał głos w obronie PISF, nie znaczy, że środowisko jest zachowawcze?
– Niektórzy być może nie chcą albo boją się wypowiadać – to jest absolutnie ich prawo. Żyjemy w wolnym kraju. Są też artyści, którzy nie chcą zabierać głosu publicznie, bo mają medium i z jego pomocą się wypowiadają.

A ty jak wolisz?
– Wolę przez to, co robię. Nie czuję się dobrze po drugiej stronie kamery ani w świetle reflektorów. To dla mnie zawsze niekomfortowa sytuacja. A niektórzy to uwielbiają. Wszystko zależy od osobowości. Ale konsolidacja środowiska jest ważna nie tylko ze względów politycznych, lecz przede wszystkim z powodu pracy – żeby wypracować system zawodowy.

Czyli uważasz, że u nas stopień zaangażowania filmowców w walkę o idee jest OK?
– Sytuacja w kraju jest bardzo trudna. Kiedy ktoś zaczyna palić książki na publicznym placu, to już jest bicie na alarm. Trzeba się zainteresować tym, co się dzieje w naszym kraju oraz w życiu politycznym, i artyści powinni to robić.

Czy do palenia książek o Harrym Potterze można w ogóle podejść poważnie?
– Trudno o coś poważniejszego. Dużo ludzi czuje bezradność. Reakcje nie są szczególnie mądre, głównie są emocjonalne. Można albo płakać i się denerwować, albo co innego zrobić? Chyba tylko iść i głosować. Do czasu wyborów zostaje oglądanie seriali.

Dużo ich przyswajasz?
– Do niedawna nie mogłam niczego oglądać w Bieszczadach, bo tam nie działał dobrze internet. Teraz w końcu podciągnęli światłowód. W ogóle to miejsce się zmieniło, odkąd tam weszliśmy z ekipą. Teraz jest już nawet piwo Wataha, można też pojechać na wycieczkę śladami planu.

„Wataha” na pewno zapisze się w historii polskich seriali. A które zapisały się w twojej prywatnej historii?
– Pierwszym nowatorskim serialem pod względem opowiadania był „Ostry dyżur”, w którym pierwszy raz użyto steadicamu (systemu stabilizacji kamery) w opowiadaniu telewizyjnym i zbudowano niesamowite postacie, przynajmniej w pierwszych dwóch sezonach. Kręcili to wybitni reżyserzy: Mimi Leder, Spike Lee, a nawet Quentin Tarantino. Potem był „Prezydencki poker”, genialnie napisany. Następnie „Battlestar Galactica” – arcydzieło pod każdym względem, dalej „Prawo ulicy”, a teraz „Gra o tron”.

Twoja mama Agnieszka Holland kręciła kilka odcinków „Prawa ulicy”.
– Pojechałam z nią na plan! Byłam już wielką fanką serialu, więc to bardzo podniecające.

Czekasz na finał „Gry o tron”?
– Bardzo, ale poczekam, aż będą dostępne wszystkie odcinki, bo nie wyobrażam sobie oglądania jednego tygodniowo. Myślę, że HBO wkrótce będzie wrzucać całe sezony naraz.

Oglądasz sama czy w towarzystwie?
– Z Olgą, moją partnerką. Ostatnio jednak tak mało się widziałyśmy, że musiałyśmy oglądać wspólne seriale same. Obejrzałam „Chilling Adventures of Sabrina”, świetnie zrobiony, zwłaszcza wizualnie, z kapitalnymi aktorami. Bardzo też mi się podobało „Sex Education”. Niestety, jestem do tyłu, jeśli chodzi o produkcje HBO, bo nie mogę zainstalować na swoim iPadzie HBO GO i to już jest wykluczenie cyfrowe! Mam mnóstwo do nadrobienia!


Kasia Adamik – ur. w 1972 r., córka reżyserów, Agnieszki Holland i Laco Adamika, absolwentka paryskiej Akademii Sztuk Pięknych i Institut Saint-Luc w Brukseli. Z Agnieszką Holland pracowała przy filmach polskich i amerykańskich (m.in. „Placu Waszyngtona” i „Trzecim cudzie”). Ma na koncie współpracę z Bazem Luhrmannem („Romeo i Julia”, 1996), Jonathanem Demme’em („Pokochać”, 1998), Luisem Mandokim („Oczy anioła”, 2001) i Scottem Hicksem („Kraina wiecznego szczęścia”, 2001). Jej reżyserskim debiutem było „Boisko bezdomnych”. Jako pierwsza polska reżyserka kręciła seriale dla HBO („Wataha”), Netfliksa („1983”) i Sony („Absentia” emitowany przez AXN).


Fot. Krzysztof Żuczkowski

Wydanie: 17-18/2019, 2019

Kategorie: Kultura

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy