Znikające zakłady

Znikające zakłady

W świecie, w którym zamiast coś naprawić, lepiej wymienić na nowe, małe zakłady zaczynają upadać

Warszawska Praga, ta najbardziej „praska” Praga, to miejsce, które momentami zdaje się uciekać przed czasem. Zostało tu wiele z tego, co było na Pradze od dawien dawna – kamienice, z których zaczyna się sypać tynk, podwórka na Ząbkowskiej, Stalowej czy Inżynierskiej. Im dalej od metra, tym bardziej można poczuć specyficzny praski klimat. A w metrze często można usłyszeć, że ktoś „jedzie do Warszawy, bo tu to Praga, a Warszawa dopiero za Wisłą”. Na starej Pradze co ulica, to szewc, szklarz, szwaczka czy zegarmistrz. Mimo że z pozoru zakładów rzemieślniczych jest wciąż tak wiele, jeden z zegarmistrzów podkreśla, że upadają one wszędzie, nawet tu. – Małych zakładów będzie znacznie mniej, ale będą. Bo kto inny będzie te zegary naprawiał? – pyta Jerzy Rosiak, zegarmistrz z ulicy Ząbkowskiej.

Zegarmistrz z planem B

Rosiak powtarza, że zegarmistrzem został niechcący. – Chciałem być leśnikiem, a zostałem zegarmistrzem – mówi wprost. – Jak byłem mały, chorowałem na heinemedinę, a kiedyś, jak się składało papiery do szkół leśnictwa, było potrzebne zaświadczenie lekarskie – tłumaczy. Lekarz zaświadczenia mu nie wystawił, bo Rosiak kuleje. Dlatego należało szybko znaleźć alternatywę. – I zostałem zegarmistrzem, a kocham konie i polowanie – mówi. W zawodzie pracuje od 1973 r., a zakład na Pradze przy Ząbkowskiej prowadzi od 1976 r. Teraz jego adresem jest Ząbkowska 11, wcześniej zakład miał w budynku naprzeciwko.

Nie lubi hałasu Ząbkowskiej. Przez jeżdżące po kocich łbach auta nie może nawet otworzyć drzwi. W jego zakładzie często jest duszno – rano słońce nagrzewa pomieszczenie, gdyż nie jest ono zbyt duże. – Ta ulica powinna być zamknięta dla aut. Już dawno miała być zamknięta. Proszę zobaczyć, jak to wszystko pęka, a tu są budynki zabytkowe – nie powinno być ruchu na tych kocich łbach – wzdycha, wyglądając przez okno. – Przecież jak otworzę drzwi, to nawet nie porozmawiamy, a od zapachu benzyny głowa boli.

W zakładzie wisi ogromna kolekcja zegarów. Oprócz nich masa zdjęć koni. Rosiak miał swoją klacz, Mensę. Mężczyzna mieszka w Halinowie pod Warszawą, ale konia trzymał u kolegi, blisko ukraińskiej granicy. – Klacz była bardzo ładna, bo z Janowa Podlaskiego. Odpadła z hodowli, bo miała na pysku taki mały garb. W wieku pięciu lat zachorowała na raka.

Rosiak skończył Zasadniczą Szkołę Rzemiosł Artystycznych. – Można było tam się uczyć grawerstwa, kowalstwa, jubilerstwa i zegarmistrzostwa. W moim zawodzie liczy się przede wszystkim precyzja – części są małe, a trzeba rozebrać cały mechanizm, wszystko tam wyczyścić. Im mniejszy zegarek, tym więcej dłubania. W zegarku na rękę to jeszcze większa precyzja. Wszystko takie mini, że nie do uwierzenia. Ale to wszystko skonstruowali ludzie i człowiek to naprawia. A elektronika dzisiaj? W łebku od zapałki mieści się pokój, dom… – uśmiecha się Rosiak. Zazwyczaj po jednym spojrzeniu na zegarek udaje mu się rozpoznać firmę i przybliżony czas jego powstania. – Jak wezmę zegarek, to wiem mniej więcej, z jakiego okresu pochodzi, bo widoczne są pewne zmiany konstrukcyjne. Są etapy, które następowały, i są skoki technologiczne. Inaczej się produkowało do 1900 r., inaczej po 1900. Inaczej w latach 50.-60., a inaczej w 2000 r. – dodaje.

Tak zróżnicowani jak zegarki są klienci zegarmistrza. Przychodzą młodzi, starzy, przynosząc często stare zegary, które nie mogą być nigdzie serwisowane. – Przed chwilą przyjąłem do naprawy stary bijący zegar – z 1915 r., ktoś miał go po dziadkach. Mam zegary z lat 20. do naprawy… – opowiada. Dlatego, jego zdaniem, zawód zegarmistrza nie zginie. – Jest zawodem konającym, bo na świecie nie ma takich małych zakładów, są salony sprzedaży, gdzie oferują serwis, ale ktoś musi naprawiać zegary, których się nie serwisuje.

Zawód zegarmistrza to także może być hobby. – Znam człowieka, który jest inżynierem, a naprawia zegary – bo lubi i potrafi. I czasem jak mam za dużo zleceń, to mu coś podsuwam i zrobi. Bo w zegarach również jest jakiś mechanizm, jak w inżynierce – mówi Rosiak. Sam nigdy nie miał ucznia, bo jak tłumaczy, do zawodu mogą przygotowywać tylko mistrzowie fachu. On ma papiery czeladnicze, bo kiedyś z takimi opuszczało się szkołę. – Czeladnicze są pierwsze, a dopiero później można zdobyć mistrzowskie, które upoważniają do uczenia. Ale do czego mi to? – zastanawia się. – Mógłbym mieć ucznia, ale nawet kiedy zakład gorzej idzie, uczniowi nadal trzeba płacić. Kiedyś to ja miałem kolejkę, mogłem sobie wybierać zegarki do naprawy. Na przykład brać te lżejsze do roboty, a teraz – jest tu pani tyle i kto wszedł? Nie powiem, żebym roboty nie miał, bo bym skłamał, ale jest jej mniej – kończy.

W jego zakładzie ciągle słychać tykanie zegarów i wybijanie godzin. Przesuwająca się wskazówka odmierza minuty, ale Rosiak zapytany, czy nie przeraża go ten upływ czasu, mówi: – Na to nie ma mądrych, tego nikt nie cofnie. Sam mam siwe włosy, kończę 65 lat, więc kiedy to zleciało? Czas leci i tego się nie zmieni. Możesz mieć miliony, ale trumna kieszeni nie ma. To chyba jest odwieczna sprawiedliwość. Dla każdego ta świeczka się pali i kiedyś zgaśnie.

Artysta w ramach

Dariusz Stopczyński jest szklarzem, z wykształcenia programistą. – Jak skończyłem szkołę, to mało kto wiedział, że coś takiego jak komputer w ogóle istnieje – śmieje się. – Komputer był wielki. W Warszawie było parę komputerów Odry, zajmowało to ze dwa, trzy pokoje – dodaje. Programiści nie byli potrzebni, dlatego szukał innej pracy. Ktoś z rodziny w 1989 r. zaproponował mu przyuczenie do zawodu szklarza. – Na początku patrzyłem, jak to się robi, później robiliśmy razem i tak się nauczyłem. Wszystkiego można się nauczyć, jak się chce – wyjaśnia.

– Kiedy była transformacja i każdy czegoś próbował, kombinował na własną rękę, mnie trafiło się to – zaproponowali mi, spróbowałem, szło i tak zostało. Tyle lat, to już się nie zmieni, trzeba ciągnąć tak do końca – kiwa głową. Jego zakład mieści się przy Stalowej 12, Stopczyński przeniósł się tu w 2006 r. Wcześniej również prowadził działalność na Pradze, na ulicy obok – na Małej. – Całe życie kombinowałem, żeby na Pradze nie wylądować, ale wylądowałem. Ożeniłem się na Pradze.

Do swojej pracy się przyzwyczaił, ważne, żeby klienci byli i wychodzili z zakładu zadowoleni. Najczęściej chcą oprawiać obrazy. – Od najprostszych obrazeczków, które namalowały dzieci, po te bardziej wyszukane – wylicza. Na ścianach zakładu wisi wiele obrazów już oprawionych w różne ramki. – To na ścianie to moja robota, kiedyś malowałem – ale to dawne dzieje. Już z 10 lat albo i lepiej nic nie malowałem – mówi szklarz, dodając, że kilka nawet udało mu się sprzedać. Kilka, ale są i tacy – żartuje – co za życia nic nie sprzedali, dopiero później. – Van Gogh sprzedał za życia jeden obraz…

W zakładzie nie ma wiele miejsca. Dużą część zajmują ramy. Na jednej ze ścian są wzory ramek dla klientów, ale tylko część, bo reszta jest w katalogu w komputerze. – Najlepiej byłoby mieć wszystko pod ręką, bo wiadomo, klient wolałby przyłożyć sobie ramkę i zobaczyć, jak wygląda. A niektórzy nawet jak kawałek ramki przyłożą, to i tak nie potrafią sobie wyobrazić, jak całość będzie wyglądała. Dużo jest takich klientów, którzy całkowicie oddają sprawy w moje ręce albo już wiedzą, że byli zadowoleni parokrotnie, więc po prostu ja wybieram.

A Stopczyński zna się na tym. To, że sam malował, pomaga mu w dobieraniu ramek do gotowych obrazów, ma intuicję. Twierdzi, że rama musi pasować do obrazu. – Niektórzy klienci dobierali ramkę do mebli, a ostatnio – do poduszek na sofie – opowiada. Jednocześnie podkreśla, że są i tacy, którzy sami wybierali, a potem wracają i proszą o zmianę, bo „pan miał rację”. Stopczyński twierdzi, że ma klientów, bo usługi szklarskie są jeszcze potrzebne. – Ale i tak kilku moich kolegów pozamykało zakłady. W większości czynsze były za wysokie. Tu na szczęście jeszcze jest w miarę znośnie. Czynszu nie podnoszą, jakoś można żyć. Ale najpierw trzeba zarobić, a na takich drobnych rzeczach, pierdołach, niespecjalnie dużo można.

Czasem za cukinię

– Kiedy miałam 15 lat, zaczęłam się uczyć zawodu i pracować, wtedy jeszcze na Królewskiej – wspomina Krystyna Piórkowska, szwaczka z Ząbkowskiej 12, znana jako „pani od kołder”. W tym miejscu ma swój zakład od 1989 r. – Jestem jednym z najstarszych rzemieślników na Ząbkowskiej – wyjaśnia. W małym zakładzie, na środku pomieszczenia, stoi maszyna, stary łucznik. – On jest jeszcze na pasek klinowy, ja sobie zrobiłam na motorek, ale jak mi motorek wysiądzie, to zakładam pasek.

Stół z maszyną to miejsce nie tylko pracy, ale i spotkań. Do Piórkowskiej przychodzą koleżanki, znajome, stałe klientki, czasami tylko po to, by pogadać. – Teraz już rzadko robię kołdry, ale nieraz przychodzą panie, które są jeszcze starsze ode mnie, i ze łzami w oczach mówią, że dobrze, że jeszcze jestem.

Krystyna Piórkowska teraz zajmuje się głównie drobnymi poprawkami krawieckimi. Ma 67 lat i pracuje dla przyjemności. Jest na emeryturze, ale w domu za bardzo by się nudziła. Dlatego, mimo że zapotrzebowanie na kołdry zmalało, ona wciąż jest w zakładzie. – Mało już się robi kołder, bo młodzież nie docenia tego, co w ich oczach jest przestarzałe. Teraz wszędzie są takie towary – eksponaty właściwie – do pierwszego prania i koniec. A my, starsze pokolenie, chodzimy w rzeczach, które mają 15-20 lat i wciąż są niezniszczone – tłumaczy. Właśnie poprawia swoją sukienkę, ciemny róż. Ma długie i kolorowe paznokcie. To znaczy każdy innego koloru – zielony, żółty, czerwony, fioletowy. – Jechałam kiedyś autobusem, to było z pięć lat temu, siedziało takie starsze małżeństwo. I pani taka oburzona popatrzyła na mnie i mówi do męża, że no w tym wieku to już nie wypada. A jej małżonek pyta: a dlaczego nie wypada? To właśnie ten pan powiedział: a dlaczego nie? – śmieje się.

Piórkowska jest bardzo wesoła. Często żartuje, że „umrze w zakładzie”. – Dopóki głowa będzie pracowała, to będę, bo to nie jest ciężka robota – zapewnia. Klientki zwierzają się, że czasem przychodzą do niej jak do terapeutki, że wychodzą z zakładu podbudowane. Pogodę ducha odziedziczyła po mamie.

Najważniejsza jest zapłata od pierwszego klienta – na dobry dzień, może być nawet grosik „na szczęście”. – Mam czasem takich klientów, że nie mogę nic wziąć za pracę. Taka robota wymienna. Dziś rano pani przyniosła kawałek kiełbasy własnej roboty, cukinię, więc nic za robotę policzyć nie mogę – mówi. Poprawki są trudniejsze, niż gdyby krawcowa miała coś sama uszyć. Dlatego Piórkowska bierze teraz rzeczy, które są prostsze do naprawienia. – Musi być przyjemność z dwóch stron – i moja z pracy, że zarobię, i klientki, że będzie zrobione. Jak widzę marudną klientkę, to też nie biorę – dodaje. Do szycia potrzeba dużo cierpliwości. Żeby wypruć, zaszyć, zacerować. A niektórym nawet nawleczenie igły sprawia problem. – Przychodzą panowie, których żony nie umieją przyszyć guzika do koszuli – opowiada. – Przychodzi pan, który przynosi stanik żony, jak trzeba coś poprawić czy coś się urwało. Pani nie ma zielonego pojęcia, jak przyszyć, a klient mnie już zna, to przychodzi.

Pytam, czy szycie może być pasją. – Pasją także, na pewno. Ale w największym stopniu to satysfakcja, kiedy klient jest zadowolony, jak coś odbiera. To nie jest jakiś duży zarobek. Że drugi człowiek jest zadowolony – to jest ważne.

Skrzywienie zawodowe

Przy Skaryszewskiej 6 znajduje się zakład, w którym naprawia się parasole. Parasolniczka Barbara Szafrańska prowadzi go od 47 lat, w tym miejscu od 1970 r. Wcześniej ich zakład był przy ulicy Grochowskiej. Rzemiosła uczyła się od mamy. – Była najstarsza wśród rodzeństwa, wielu z rodziny było parasolnikami, więc sama postanowiła mieć zawód i być parasolniczką – tłumaczy Szafrańska. – W 1962 r. zdała egzamin czeladniczy. Mama zaraziła parasolnictwem całą rodzinę – bo mój wujek z Łodzi był parasolnikiem, jego żona do dziś prowadzi zakład, jego syn, moje wszystkie ciocie ze wsi obszywały parasole.

Parasolniczka dostała świadectwo czeladnicze w wieku 17 lat. Miały je wszystkie jej siostry, ale tylko ona do tej pory pracuje w zawodzie. Mówi, że najważniejsze jest zamiłowanie do profesji, którą się wykonuje. – Mama bardzo kochała ten zawód. Nawet nie umiała wypoczywać. To właśnie jest takie dziwne, że nawet kiedy miała urlop, na podwórku obszywała paseczki czy szyła. Wujek z Łodzi, jak czasem żeśmy tam pojechali, to zawsze myślałam: o matko, nawet z nami nie porozmawia, tylko puka tym młoteczkiem. A pani teraz zobaczy, przychodzi moja koleżanka pogadać, posiedzi w fotelu, a ja rozmawiam z nią, ale wezmę parasolkę i ją obszywam. To samo robię co ten mój wujek – śmieje się.

W parasolach najczęściej łamią się druty. Szafrańska ma części jeszcze po rodzicach, sprzed 20-30 lat, kiedy ktoś przychodzi ze starą parasolką, zawsze znajdzie część na wymianę. – Ostatnio pani odbierała parasol, który miał 30 lat i będzie jeszcze służył i służył, bo te dawniejsze parasole były dużo lepszej jakości.

– Zdania są podzielone, niektórzy mówią: teraz się nie naprawia, bo za 6 zł kupi się nowy – wskazuje, ale podkreśla, że to zależy od klientów, bo niektórzy do swoich parasoli są bardzo przywiązani. – Zakłady poupadały, bo jest mniej klientów, bo zbyt wysokie czynsze. Kiedyś było 20 zakładów w całej Warszawie. Moi rodzice mieli roboty tyle, że pracowali i w zakładzie, i w domu. Nie starczało czasu, żeby tutaj to wszystko obrobić. A i wiekowo też są parasolnicy starsi, a młodych nie ma. Nie ma szkół – opowiada. Teraz na całą Warszawę została praktycznie tylko ona.

Szafrańska mówi, że ma skrzywienie zawodowe. Interesuje się każdą parasolką, czy zobaczy ją na ulicy, czy w jakimś filmie. Próbuje rozpoznać, jaka firma mogła ją wykonać, i zazwyczaj jej się udaje. – To trzeba lubić. Szewcem, szklarzem czy zegarmistrzem też nie każdy może być. I ważne, żeby mieć cierpliwość, dokładność, no i to lubić – zaznacza. – Trzeba dbać o klienta, dobrze wykonywać tę pracę, zadbać, żeby następnym razem też chciał przyjść.

Wydanie: 2017, 38/2017

Kategorie: Obserwacje

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy