Żona Wolfganga

Żona Wolfganga

Gazeta oskarża, a sędzia Przyłębska nasyła na dziennikarzy prokuraturę. Pojedynek z tajnymi służbami w tle

„Agenci służb specjalnych przejęli polski Trybunał” – to jeden z tytułów, z poważnego internetowego portalu. Takich zapowiedzi w przyszłości może być więcej. Minęło kilka tygodni od artykułu „Gazety Wyborczej” o związkach sędziów Trybunału Konstytucyjnego, Mariusza Muszyńskiego i Julii Przyłębskiej, ze służbami specjalnymi. Postawione zostały ważne pytania. Czy ta sprawa ma ciąg dalszy, czy może zostawi się ją odłogiem w nadziei, że przyschnie? Jak Przyłębska i Muszyński zamierzają to wyjaśnić?

Zacznijmy od początku – kilka tygodni temu „Gazeta Wyborcza” opublikowała sensacyjny materiał. Czytamy w nim, że obecny wiceprezes Trybunału Konstytucyjnego, tzw. sędzia dubler Mariusz Muszyński, był w latach 90. oficerem Zarządu Wywiadu Urzędu Ochrony Państwa. I na etacie niejawnym pracował w Ministerstwie Spraw Zagranicznych, w ambasadzie RP w Berlinie. W tym czasie w ambasadzie pracowało również małżeństwo Przyłębskich. Obecny ambasador w Niemczech Andrzej Przyłębski i jego żona Julia.

Informatorzy „Gazety Wyborczej”, byli oficerowie służb specjalnych, ujawnili rzeczy szokujące. „Zebrane dane wskazują z dużym prawdopodobieństwem, że Muszyński, dziś wiceprezes TK, od połowy lat 90. jako oficer służb »prowadzi« obecną prezes TK Julię Przyłębską. Poznali się na placówce w Berlinie i przez lata utrzymywali relacje, których charakter mógł być związany z pracą Muszyńskiego dla specsłużb. Przesłanki są tak mocne i niepokojące, że dzisiaj możemy postawić tezę, że Trybunałem kierują ludzie służb, a proces jego przejęcia przez władzę mógł odbywać się pod kontrolą tych służb”, czytamy w artykule Wojciecha Czuchnowskiego.

Andrzej, czyli Wolfgang

W jaki sposób UOP dotarł do Przyłębskiej? Poprzez jej męża. Jak informowały media, w czerwcu 1979 r. Andrzej Przyłębski, chcąc dostać paszport, podpisał zgodę na współpracę ze Służbą Bezpieczeństwa, przyjmując pseudonim Wolfgang. Jako tajny współpracownik spisywał się słabo i 17 maja 1980 r. w SB podjęto decyzję o zaprzestaniu współpracy.

Potem, to już jest relacja „Gazety Wyborczej”, w roku 1991, polski wywiad uznał, że warto by Przyłębskiego „obudzić”. Był młodym, ciekawie zapowiadającym się naukowcem, specjalizującym się w niemieckiej filozofii i kulturze tego kraju, wystąpił o stypendium naukowe w Bonn. Teczka Wolfganga miała być w nowej rozmowie werbunkowej argumentem, ale podobno nie trzeba było jej używać. Przyłębski zgodził się współpracować „bez zastrzeżeń”. Został zakwalifikowany jako „specjalista-kontakt operacyjny”. I tak zaczęła się jego kariera.

Czy można tej relacji wierzyć? Przyłębscy rozpoczęli pracę w Berlinie w roku 1996. On jako attaché kulturalny, ona zajmowała się w konsulacie sprawami prawnymi. Dwa lata później Sejm uchwalił ustawę o IPN. W jej wyniku ujawnione miały zostać teczki tajnych współpracowników służb specjalnych PRL. Jednocześnie służby zastrzegły, że utajnione będą teczki, których ujawnienie mogłoby zagrozić bezpieczeństwu państwa. Innymi słowy, teczki tych współpracowników, z którymi nowe służby kontynuowały współpracę, miały trafić do tzw. zbioru zastrzeżonego. Ostatecznie znalazło się w nim ponad 450 m.b. akt.

W roku 2016 uchwalono nowelizację ustawy o IPN. Na jej podstawie zbiór zastrzeżony miał zostać ujawniony. Służby znowu zastrzegły sobie, że część dokumentów pozostanie niejawna, zostanie im nadana klauzula tajności, ale to były resztki – ok. 1,5 tys. jednostek archiwalnych. Reszta od czerwca 2016 r. była ujawniana. I w ten sposób w marcu 2017 r. wypłynęła teczka Andrzeja Przyłębskiego.

Nasuwa się więc nieodparcie pytanie, dlaczego w ogóle znalazła się w zbiorze zastrzeżonym, kto ją tam skierował. Jeżeli jego współpraca z SB (prawdziwa bądź udawana, o tym poniżej) zakończyła się w roku 1980, jaki był powód jej ukrywania? MSZ nie chciało kompromitacji swojego pracownika? Sęk w tym, że MSZ nic do teczek nie miało. Ich weryfikacji dokonywały UOP i WSI. To tam decydowano, co zostanie ukryte, a co można ujawnić. Odpowiedź wydaje się oczywista – teczka Przyłębskiego trafiła do zbioru zastrzeżonego, bo świadczył on usługi dla Zarządu Wywiadu UOP. Wywiad krył swojego współpracownika.

Dlaczego zatem podczas obecnej weryfikacji teczek została ujawniona? „Gazeta Wyborcza”, powołując się na swoich informatorów, pisze, że to efekt nieuwagi dokonujących selekcji oficerów Agencji Wywiadu. Owszem, tak mogło być. Ale są inne możliwości. Może współpraca Przyłębskiego z wywiadem wygasła po jego powrocie z placówki? A może ujawnienie teczki to efekt jakichś rozgrywek w łonie samych służb? Tego pewnie się nie dowiemy. Ważne jest co innego – sam fakt, że teczka obecnego ambasadora trafiła do zbioru zastrzeżonego, wskazuje, że w tym czasie trwała jego współpraca z UOP.

IPN jak sąd

Po ujawnieniu teczki Przyłębskiego jego sprawą zajęło się Biuro Lustracyjne IPN. Początkowo prowadził ją prokurator IPN w Poznaniu. Ale na wniosek pełnomocnika ambasadora sprawę mu odebrano i przekazano ją do Krakowa. Zadecydowała o tym centrala IPN w Warszawie. Krakowski prokurator IPN Piotr Stawowy w sierpniu 2017 r. uznał, że ambasador nie był współpracownikiem SB, w związku z czym sprawę umorzył, nawet nie kierując jej do Sądu Lustracyjnego.

Dlaczego tak postąpił? Przecież istnieje zobowiązanie do współpracy, które Przyłębski podpisał „na zasadzie dobrowolności”. I które brzmi następująco: „Kierując się patriotycznym obowiązkiem i chcąc przyczynić się w miarę moich możliwości do utrzymania ładu i porządku w PRL i triumfu prawdy, wyrażam zgodę na udzielanie pomocy Służbie Bezpieczeństwa. Fakt ten zachowam w całkowitej tajemnicy. Będę rzetelnie i starannie relacjonował interesujące SB zdarzenia i fakty. Obieram sobie pseudonim Wolfgang. Andrzej Przyłębski”.

Jednak prokurator IPN wyszedł z założenia, że „o tym, czy dana osoba była współpracownikiem w charakterze tajnego informatora, nie decyduje ani fakt, ani forma zarejestrowania jej w ewidencji organu bezpieczeństwa państwa, lecz treść udzielonych tym organom informacji urzeczywistniających współpracę. Nie jest także współpracą uchylanie się od dostarczania informacji ułatwiających wykonanie zadań powierzonych tym organom”. Innymi słowy, uznał, że współpraca nie została zmaterializowana, więc Przyłębski nie był TW. Stwierdził, że Przyłębski miał prawo zinterpretować swoje kontakty z SB i że podpisanie zobowiązania do współpracy nie ma znaczenia. A wszystkie wątpliwości wytłumaczył na jego korzyść.

Warto zapamiętać to orzeczenie. Stanowi wręcz przewrót kopernikański w działaniach IPN. Do tej pory jego prokuratorzy bardzo rygorystycznie podchodzili do sprawy kontaktów z SB. Fakt podpisania zobowiązania do współpracy był dla nich jednoznaczny. Traktowano go jako przejaw moralnego upadku. Więcej, potrafili oskarżać, nawet nie mając zobowiązania do współpracy. Nie analizowali już, czy dana osoba w późniejszym okresie była dobrym TW czy leniwym. Każdą, nawet najmniej istotną informację uznawali za przejaw wielkiej zdrady, a wszelkie zaprzeczenia – za kłamstwo lustracyjne. Zniszczono w ten sposób wielu ludzi. Teraz, jak widać, dzieje się inaczej. Czy dlatego, że lustrowany był człowiek wierny PiS?

Julia, czyli kto

Jeżeli Andrzej Przyłębski podczas pracy w Berlinie był dla wywiadu „specjalistą-kontaktem operacyjnym”, to kim była jego żona? Można śmiało zakładać, że została przez wywiad „zabezpieczona”. W ten sposób wywiad niejako zaklepał ją sobie, na wypadek gdyby chciały ją pozyskać inne nasze służby. Poza tym zapewnił sobie dopływ wszystkich informacji na jej temat. To był rodzaj ochrony dla agenta. Ale czy więź Przyłębskiej z wywiadem wyszła poza niewinną kategorię „zabezpieczenia”?

Mniej więcej rok temu „Gazeta Wyborcza” napisała, że Mariusz Muszyński, sędzia dubler Trybunału Konstytucyjnego, pracował w Zarządzie Wywiadu UOP. W roku 1993 skończył kurs w Kiejkutach, pracował w centrali wywiadu, a potem został skierowany do MSZ. Gdy przybył do ambasady RP w Berlinie, oficjalnie podjąć pracę jako szef działu prawnego, Przyłębscy już tam byli.

I po jakimś czasie, jak czytamy w „GW”, „Muszyński złożył wniosek o przekwalifikowanie Przyłębskiej z »zabezpieczenia« na »osobowe źródło informacji«. Nadał jej pseudonim i przyjął do »prowadzenia«”.

Jak to sprawdzić? Trzeba by sięgnąć do archiwów Agencji Wywiadu, z samej natury niedostępnych. Ale niewątpliwy jest fakt, że po zakończeniu pracy w Berlinie drogi Muszyńskiego i Przyłębskiej się nie rozeszły.

Muszyński z Berlina wrócił w 2002 r. W trybie pilnym, na „stanowczą prośbę” strony niemieckiej. Oficerowie służb mówią, że to skutek wpadki. Miał werbować urzędnika niemieckiego MSZ, a ten ujawnił jego zakusy przełożonym.

Ciekawy jest ciąg dalszy tej sprawy – Muszyński stracił pracę w wywiadzie i w MSZ. Co prawda, powrócił do ministerstwa za czasów Anny Fotygi, ale na krótko. Potem pełnił funkcję przewodniczącego Fundacji Polsko-Niemieckie Pojednanie. Tam też zatrudnił Przyłębską.

A teraz widzimy ich razem w Trybunale. Ona jest przewodniczącą, on jej zastępcą. Choć, jak piszą media, to on sprawia wrażenie osoby kierującej pracami TK.

Można więc pytać, czy dalej utrzymywany jest między nimi układ oficer prowadzący-podwładna, czy też szefuje jej niejako z przyzwyczajenia? Bliższa prawdy jest raczej ta druga odpowiedź. Gdy w ubiegłym roku Muszyński został przez media wskazany jako oficer wywiadu, minister koordynator ds. służb specjalnych Mariusz Kamiński szybko oświadczył, że obecnie „Muszyński nie jest pracownikiem lub współpracownikiem służb specjalnych”. I że „nie ma żadnych przeszkód formalnych, aby pan profesor Muszyński mógł sprawować funkcję sędziego TK”. Uznajmy, że Kamiński mówi prawdę. Zwróćmy również uwagę, że używa czasu teraźniejszego, ani słowem nie wspomina o przeszłości.

I jeszcze dwa elementy. Po pierwsze, prezentując się w Sejmie, Muszyński zaprzeczył, by był w przeszłości funkcjonariuszem służb specjalnych. Jeżeli był – okłamał posłów. Dla sędziego to dyskwalifikujące. Po drugie, jeżeli ukrywa sytuację z przeszłości, boi się jej ujawnienia, stoi to w absolutnej sprzeczności z zasadą niezależności sędziowskiej. Czyni go bowiem nieodpornym na ewentualny szantaż czy naciski.

Prokuratura ściga dziennikarzy

Jak zareagowali Przyłębscy i Muszyński na informacje mediów? Groźbami. A Julia Przyłębska oświadczyła, że kieruje sprawę do prokuratury. Warto nad tym gestem się zatrzymać. Otóż gdyby uznała, że jest ofiarą kłamstw i naruszone zostały jej dobra osobiste, powinna skierować sprawę przeciwko dziennikarzom „Gazety Wyborczej” do sądu. Ale ewidentnie widać, że – przynajmniej teraz – Przyłębska nie chce rozprawy sądowej. Czyżby czegoś się obawiała? Autor materiału, Wojciech Czuchnowski, mówi wprost: „Oni boją się sądu, bo nie wiedzą, jakie materiały możemy w trakcie rozprawy ujawnić, nie wiedzą, co mamy”.

To tłumaczenie narzuca się samo – rozprawa sądowa byłaby głośna, przyciągnęłaby media. Sąd mógłby żądać od Agencji Wywiadu teczek personalnych, weryfikować informacje. Jak pokazuje praktyka, służby bardzo niechętnie udostępniają swoje akta, przeważnie odmawiają, choć zdarza się inaczej. W takich sytuacjach rozprawa odbywa się przy drzwiach zamkniętych. Ale wyrok jest jawny.

Skierowanie sprawy do prokuratury jest więc dla Przyłębskiej zdecydowanie wygodniejsze. Może zapewniać o swojej niewinności i tłumaczyć: ja, niewinna ofiara oszczerstw, skierowałam sprawę do właściwych organów. Poza tym w ten sposób PiS ma nad sprawą pełną kontrolę. Mając taki mandat, prokuratura może prawie wszystko. Ponieważ dziennikarz powołuje się na informacje z Agencji Wywiadu, można prowadzić śledztwo w sprawie przecieku, przekazywania tajnych informacji itd. Można dziennikarzowi założyć podsłuch, sprawdzić wszystkie jego kontakty telefoniczne, werbować agentów… Potraktować jak szpiega.

Podobnie zresztą zrobił Antoni Macierewicz, nie ustosunkowując się do zarzutów zawartych w książce Tomasza Piątka „Macierewicz i jego tajemnice”, tylko kierując sprawę do prokuratury.

Takie śledztwo może trwać. O tym, jak wygląda, nikt się nie dowie, zanim nie zmieni się władza i minister sprawiedliwości. Dopiero wówczas będzie można zapoznać się z działaniami prokuratury. Nie za szybko…

A sąd? Dziś jeszcze nie trzeba się obawiać sprawiedliwego rozstrzygnięcia. Ale za rok?


Sprostowanie

Wydanie: 2017, 46/2017

Kategorie: Kraj

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy