Zostali w górach

Zostali w górach

Czas się nie zatrzymuje, ludzie wspinają się na szczyty, a każde pożegnanie może być ostatnie

Czy zanim zdarzy się nieszczęście, pojawia się jakiś znak, ostrzeżenie? Coś, co potem można interpretować jako zapowiedź najgorszego, wiadomość wysłaną z zaświatów? Olga, wdowa po Piotrze Morawskim, zdobywcy sześciu ośmiotysięczników, mówi, że przed ostatnią wyprawą w 2009 r. mąż po raz pierwszy nie zostawił żadnej niedokończonej sprawy. Załatwił wszystko, co było do załatwienia, zrobił porządek w pokoju, w plikach komputerowych, naprawił to, co naprawy wymagało. Jakby chciał wszystko za sobą zamknąć.
– Piotrek był totalnym bałaganiarzem, a przed wyprawą na Dhaulagiri i Manaslu zrobił wszystko to, o co wcześniej tyle razy bezskutecznie go prosiłam. Wszystko! W całości zrealizował długą listę moich żądań. To było bardzo niezwykłe – wspomina Olga. Zawsze się o niego bała, nie lubiła, gdy wyjeżdżał. Po raz pierwszy po półrocznej znajomości rozstali się tylko na trzy dni. Przez te trzy dni czuła fizyczny ból z powodu jego nieobecności. Potem musiała znosić znacznie dłuższe rozstania.
– Tak długie rozłąki są trudne pod każdym względem, to ogromny problem. W nocy nie ma się do kogo przytulić – mówi.
Generalnie, zwłaszcza w sprawach zawodowych i związanych z jego pasją, Piotr Morawski, umysł ścisły i doktor chemii, był zorganizowany perfekcyjnie. Przed ostatnim wyjazdem zdarzały mu się jednak małe kłopoty, zakłócające tok przygotowań. O mało nie złamał nogi na nartach; gdy wyjmował sanki z samochodu, klapa bagażnika rozcięła mu głowę – konieczne było założenie paru szwów; gdy zaś pojechał na trzytygodniowy trening w Tatry, wrócił po tygodniu z grypą.
– Wcześniej Piotrkowi nie przytrafiały się takie rzeczy. Chyba był przemęczony, nie powinien jechać, coś było z nim nie tak. W trakcie tej wyprawy przeszedł przemianę, jakby wrócił do siebie – mówi Olga. W swoim dzienniku, kilkadziesiąt godzin przed śmiercią, Piotr napisał: „Czuję się, jakby życie powoli zataczało krąg. Przez dwa, niedługo trzy lata niespokojnie szukałem swojej ścieżki w życiu. Teraz ta ścieżka stoi coraz bardziej otworem. Była tak blisko! Ale to raczej chodziło o czas, a nie o bliskość. Dobrze mi i spokojnie. Wiem, że w domu czeka na mnie Olga i dwójka fantastycznych dzieci! Byle znów czegoś nie zepsuć”.

Darowane lata

Dla Celiny Kukuczki, wdowy po najlepszym himalaiście świata, zapowiedzią tego, co się stanie, mogło być pożegnanie z mężem przed ostatnią wyprawą w 1989 r.
– Na dworcu w Katowicach po raz pierwszy nie zdążyliśmy się przytulić, pocałować na do widzenia. Gdy Jerzy wsiadał do pociągu, był otoczony gromadą ludzi, każdy miał do niego jakąś ważną sprawę.
Także Małgorzata Hudziak, której mąż zginął w tym roku na ekwadorskim pięciotysięczniku, przyznaje, że ich pożegnanie wyglądało inaczej niż zwykle: – Zazwyczaj gdy Edward jechał w góry, żegnaliśmy się szybko, bez ceregieli. Teraz na lotnisku byliśmy razem do ostatniej chwili. Czekałam, patrzyłam na niego, gdy był już za bramkami, podniósł wtedy obie ręce w geście zwycięstwa – opowiada. Ale, jak dziś ocenia, prawdziwy sygnał przyszedł równo rok przed śmiercią. Jej mąż, alpinista, wspaniały ratownik, gospodarz schroniska na Markowych Szczawinach, jechał wtedy quadem na Krowiarki (Przełęcz Lipnicką). Było ślisko, quad zboczył z drogi, gałąź przebiła Edwardowi nogę. Hudziak stracił prawie dwa litry krwi, ocalał niemal cudem. Gdy leżał nieprzytomny, zadzwoniła do niego córka. Ocknął się i zdołał zatamować krwotok. – Czy to nie było proroctwo, zapowiedź, że mężowi został podarowany jeszcze rok życia? – zastanawia się dziś Małgorzata Hudziak.
Agnieszka Marciniak nie wyklucza, że sygnałem zapowiadającym w 2009 r. odejście jej męża były ostatnie obchodzone przez niego, 50. urodziny. Bardzo pogodne i udane. Ostatnie, ale poniekąd pierwsze od 20 lat. Przez tak długi czas Andrzej Marciniak, zdobywca dwóch ośmiotysięczników, nie wyprawiał urodzin. Przypadały one bowiem w rocznicę największej polskiej tragedii w Himalajach. W maju 1989 r. Andrzej Marciniak, wówczas po raz pierwszy w Himalajach, wraz z Eugeniuszem Chrobakiem zdobyli Mount Everest. Po powrocie do bazy obaj mieli fetować sukces oraz podwójne urodziny: 30. Andrzeja i 50. Eugeniusza. Niestety, pięciu naszych himalaistów zginęło w lawinie, ocalał tylko Marciniak. Ranny i potłuczony, oślepiony słońcem, zdołał cudem – a także dzięki niezwykłej odporności i sile woli – dotrzeć do obozu I na stokach Everestu. Wytrwał do przybycia ekspedycji ratunkowej. Potem nie chciał świętować w rocznicę śmierci przyjaciół.
Jak mówi Agnieszka, chyba miał świadomość, że w 1989 r. życie zostało mu darowane: – Dlatego żył na maksa, był bardzo aktywny. Szkoda mu było czasu na sen, wstawał o szóstej rano, pracował do późna.
Po tragedii na Evereście przestał się wspinać, wszedł jeszcze tylko na Annapurnę, z wyprawą z okazji tysiąclecia Gdańska. W 1990 r. ożenił się, dwa lata później urodził mu się syn. Firma budowlana Andrzeja nieźle prosperowała. To było dobre 20 lat.
– Nie wspinał się, bo mu zabroniłam. Nie znosiłam tego, po Evereście znienawidziłam góry. Zawsze czułam, że coś złego może się zdarzyć. Powiedziałam mu: jeśli pójdziesz w góry, wystawię ci walizki! – wspomina Agnieszka Marciniak. Powoli zaczął jednak wracać w Tatry. Ze starymi kolegami, rekreacyjnie.
– Pozwalałam na to. Wyjeżdżał na cztery dni w roku. Łapał oddech, wracał taki szczęśliwy i zrelaksowany, jakby cztery miesiące spędził w Himalajach. Nie widziałam w tych wyjazdach żadnego niebezpieczeństwa, ale ciągle miałam przeczucie, że on na tej ziemi jest na krótko – dodaje.
W 2009 r. wszystkie złe przeczucia jednak ją opuściły. – Za każdym razem wysyłałam do niego swojego anioła stróża – wtedy tego nie zrobiłam. Zawsze się za niego modliłam – wtedy byłam w Rzymie i modliłam się za wszystkich bliskich, ale za niego nie. Myślałam nawet: szkoda czasu, przecież z Andrzejem wszystko jest OK – wyrzuca sobie Agnieszka.
– Kończył wtedy pięćdziesiątkę, pomyślałam, że powinniśmy jednak wyprawić przyjęcie. Przyszli wszyscy przyjaciele, było bardzo przyjemnie. Andrzej ogromnie się cieszył z tych urodzin.
Niedługo potem, w sierpniu 2009 r., po 20 latach od himalajskiej tragedii, Andrzej Marciniak zginął w Tatrach Słowackich, spadłszy z niewielkiej wysokości. Odpadł od ściany wraz z blokiem skalnym.

Kategoria statystyczna

Karolina Skrzypczyk czasami myśli, że jej ukochany Grześ mógłby żyć, gdyby dostatecznie szybko zdołali znaleźć zapięcie koptyjskiego krzyżyka: – Grześ zdjął ten krzyżyk z szyi, zapięcie gdzieś przepadło. Był zmartwiony, że nie może go znaleźć, a następnego dnia ma lecieć samolotem. Nigdy nie leciał bez tego krzyżyka, chciał znaleźć zapięcie, żeby nic się nie stało. Była noc, szukaliśmy długo, wreszcie, żeby założyć krzyżyk, wyjął zapięcie z mojej bransoletki. Poleciał, wrócił szczęśliwie, zapięcie potem się znalazło, ale nigdy już go nie doczepił z powrotem do krzyżyka. A może gdyby to nieszczęsne zapięcie wtedy znalazło się od razu…
29-letni Grzegorz Axentowicz, instruktor narciarstwa, taternik, zginął wraz z kolegami Janem Rzeczkowskim i Stefanem Glińskim, w lawinie, która 30 grudnia 2009 r. zeszła z Rysów. Karolina była w trzecim miesiącu ciąży, oprócz tego mieli rocznego syna. Jej zdaniem, Grzegorz przeczuwał, że coś mu się stanie. Karolina jest spod znaku Ryb, w tym związku raczej ona miała monopol na intuicję. Tym razem jednak niczego nie przeczuwała i uspokajała Grzegorza: – Mówiłam mu, że nie mam żadnych złych przeczuć, koszmarnych snów, intuicja niczego mi nie podpowiada.
Po śmierci Grzegorza chodziła na psychoterapię: – Powiedzieli mi, że przy nim poczułam się bezpiecznie i dlatego straciłam intuicję. Potem ją odzyskałam.
Wtedy, przed tragedią na Rysach, Grzegorz zaczął się martwić, jak ona sobie poradzi, jeśli jego nie będzie. Kilka tygodni przed śmiercią sporządził testament, napisał też testament moralny, czyli list do ich malutkiego Jasia. – Zawarł w nim wszystko to, czym kierował się w życiu i co chciałby przekazać synowi. Przeczytam mu ten list, gdy będzie miał 18-20 lat – przewiduje Karolina.
Niedługo potem, w grudniu 2009 r., pojechali do Zakopanego, zamieszkali w domku, który Grzegorz kupił pięć miesięcy wcześniej. Bardzo zależało mu, żeby zdążyć go poświęcić. Ksiądz odmawiał, tłumaczył, że w gorącym okresie wigilijnym ma huk roboty, że przyjdzie później. Grzegorz nalegał, wreszcie 27 grudnia ksiądz wpadł na 10 minut. – Ksiądz potem powiedział mi, że Grzegorz tak się śpieszył, bo widocznie jego dusza już czuła, że odchodzi – mówi Karolina. Ona sama nie wierzy w Boga, choć bardzo by chciała, bo może wtedy byłoby jej łatwiej.
Wypadek odbiera jako zdarzenie, do którego doszło, dlatego że mężczyźni znaleźli się w złym miejscu i czasie; akurat wtedy, gdy dwóch turystów idących wyżej spowodowało lawinę, zresztą niewielką, bo to był tylko I stopień zagrożenia. I nie może zrozumieć, dlaczego Grześ, człowiek tak odpowiedzialny, unikający ryzyka, zorganizowany, bardzo poważnie podchodzący do wszystkich zadań, musiał zginąć w górach.
Prof. Janusz Skorek, zdobywca Lhotse, wybitny specjalista z zakresu energetyki cieplnej, mówi, że w górach największe sukcesy osiągają właśnie ludzie najlepiej zorganizowani. – Alpiniści są nieco romantyczni, ale ich działalność, jak chyba żadna inna, wymaga dokładnego planowania, konkretu, precyzyjnej logistyki, musi być pragmatyczna – podkreśla. Taki był jego syn Grzegorz, 26-letni doktorant Politechniki Śląskiej, jeden z wybitniejszych alpinistów młodej generacji, który w 2004 r. zginął na Chan Tengri. Poszedł w ślady rodziców, wyjeżdżał z nimi, już jako malutki chłopiec wdrapywał się na skałki.
Prof. Skorek, górski partner Andrzeja Czoka i Jerzego Kukuczki (obaj zginęli w górach), doskonale wiedział, jak ryzykowny jest ten rodzaj aktywności. – Gdy jednak ważyłem zalety i potencjalne zagrożenia, było dla mnie bezdyskusyjne, że plusy zdecydowanie dominują nad minusami. Życie, jak mówią, jest śmiertelną chorobą, a zagrożenia płyną zewsząd. Jako umysł techniczny i pragmatyk postrzegałem to w kategorii statystyk, które dla alpinistów nie są najgorsze. Niestety, w przypadku naszego syna statystyka zagrała akurat tak, a nie inaczej – ocenia ojciec Grzegorza.
Ciało Grzegorza Skorka znaleziono dzień po wypadku, miał złamany kręgosłup. – Zakładamy, że zginął na miejscu. Ciężko to znieśliśmy, ale tyle lat się wspinam, często ocierałem się o śmierć. Nasza rodzina nabrała więc pewnej odporności – choć oczywiście śmierć w najbliższym kręgu zawsze boli najbardziej. Przez całe wspinaczkowe życie zdawaliśmy sobie sprawę, że to się może zdarzyć – dodaje Janusz Skorek.
Świadomość ceny, jaką być może trzeba będzie zapłacić, miał również Janusz Onyszkiewicz, były minister obrony, również naukowiec, doktor matematyki. I zapłacił ją. W górach zginęły jego dwie żony, pierwsza w 1967 r. w Gruzji, druga – w 1978 r. na Annapurnie. Onyszkiewicz ożenił się po raz trzeci, ma pięcioro dzieci. Nie obraził się na góry. Mimo że ma prawie 74 lata, cały czas wspina się w Tatrach, wcześniej ze starszym synem, teraz z młodszym. – Obie tragedie odcisnęły na mnie piętno, zacząłem znacznie bardziej uważać w górach – mówi. Rzecz jasna wie, czym grozi wspinaczka. – Ale kiedy starszy syn przyszedł i powiedział: Tatusiu, usiądź, muszę ci coś powiedzieć, ja chcę się wspinać, nie mogłem przecież powiedzieć nie.

List z zaświatów

Michał Jagiełło, alpinista, ratownik i pisarz, który niedawno skończył 70 lat, zrobił przy tej okazji bilans, jak mówi, dobijający. W górach zginęło ponad 50 ludzi, których dobrze znał, w tym wielu bardzo bliskich i ważnych przyjaciół.
– Nie liczyłem, ilu ludzi, których znałem, zginęło w górach, ale było to na pewno kilkadziesiąt osób – stwierdza o kilka lat młodszy alpinista Krzysztof Łoziński. – W tym sporcie śmierć kosi niczym na wojnie.
Krzysztof Łoziński dobrze zapamiętał dzień, gdy rozmawiały z nim matki dwóch kolegów z Garwolina, którzy zginęli w górach. Pracował wtedy w Garwolinie, złapał nyskę do Warszawy, jedna z pasażerek, ładna, młoda dziewczyna, chciała jeszcze pójść na garwoliński cmentarz. Odwiedziła groby właśnie obu jego kolegów. Wkrótce przyszła zima, Łoziński uczestniczył w poszukiwaniach taterniczki, która wyruszyła z dwoma znajomymi, by zapalić znicze w miejscu, gdzie rok wcześniej zginął jej mąż wraz z partnerem wspinaczkowym. Cała trójka przepadła, dopiero wiosną znaleziono ich pod lawiną w lodzie Czarnego Stawu. Gdy zobaczył twarz martwej taterniczki, poznał, że właśnie z nią był wcześniej na cmentarzu w Garwolinie.
Dla Michała Jagiełły szczególnym wstrząsem była śmierć w Kaukazie Ryszarda Karpińskiego. Stało się to dawno, bo w 1967 r., ale Michał pamięta każdą chwilę. Wspinali się osobno. Gdy członkowie grupy Jagiełły dowiedzieli się, że ich koledzy atakujący szczyt Dżan-Tugan mieli wypadek, pobiegli tam. – Zobaczyłem ciało Ryśka leżące na brzuchu, z obnażonymi plecami, z wysoko podciągniętym czerwonym swetrem i błękitnym krzyżem. Do nóg, w kostkach, miał przywiązaną linę, radzieccy ratownicy wlekli go spod ściany, rył twarzą w śniegu i lodzie. Skoczyłem do nich z czekanem, na szczęście złapał mnie Jurek Milewski (późniejszy minister obrony i szef Biura Bezpieczeństwa Narodowego, zmarł w 1997 r). Krzyczałem: Jak możecie! Twarzą do śniegu! Ciągniecie go jak wieprzka! Wyrąbaliśmy grób, owinęliśmy ciało pałatką, przykryliśmy je lodem dla ochrony przed ptakami – wspomina Jagiełło. Rok temu napisał o tym wiersz „Na tymczasowe pogrzebanie”.
Najbliższy przyjaciel Jagiełły, Tadeusz Piotrowski, który w 1986 r. zdobył K2 i zginął w czasie zejścia, tuż przed atakiem na szczyt wysłał do niego pocztówkę za pośrednictwem kogoś, kto wracał z Karakorum. Na pocztówce Piotrowski zaznaczył krzyżykiem miejsce, do którego dotarł podczas wcześniejszej próby zdobycia K2, i z okolic którego, jak się później okazało, zleciał. Michał Jagiełło znalazł tę pocztówkę w skrzynce pocztowej kilka godzin po tym, jak agencje poinformowały o śmierci Piotrowskiego. Była niczym list z zaświatów.

Dlaczego właśnie ja?

Wanda, wdowa po Andrzeju Czoku, zdobywcy czterech ośmiotysięczników, w dniu jego śmierci miała sen, który podpowiedział jej, że z mężem stało się coś złego. Była wtedy u krewnych we Francji. W tym śnie Andrzej był szary, smutny. Usłyszała od niego: – Myszko, nie myśl o mnie źle, ja was naprawdę kochałem. Wkrótce potem zadzwonił z Polski jego brat. Wanda Czok zapytała: – Cześć, chcesz mi powiedzieć, że Andrzej nie żyje? I niestety, to właśnie usłyszała.
Bardzo nie chciała, żeby pod koniec 1985 r. Andrzej jechał zdobywać Kanczendzongę. Niespełna rok wcześniej na Dhaulagiri nabawił się odmrożeń, stracił część palców u nóg, miał świeże rany po amputacjach. Potem, latem, malując sufit hali sportowej w Sosnowcu, podtruł się farbami. Gdy rozstawali się przed wyprawą, pomyślała, że już go więcej nie zobaczy. Strasznie płakała. Odebrała wywołane zdjęcia, ostatnie zrobione za życia męża. Poszła do teściowej i gdy oglądały je razem, powiedziała: – Tutaj Andrzej wygląda jak zmarły. Teściowa też była niespokojna, podkreślała, że syn ze wszystkimi się pożegnał, poszedł na cmentarz do brata, który zginął 10 lat wcześniej w Tatrach, wspinając się z Januszem Skorkiem. A we Francji, gdzie Wanda Czok pojechała z trzyletnią córką, kuzynka od razu na lotnisku zapytała: – Jak sobie poradzisz, gdyby coś się stało z Andrzejem?
Poradziła sobie, choć było ciężko. Ciągle płakała, jak mówi, była jednym wielkim kamieniem, w sercu miała ogromną wyrwę. Chodziła do kościoła, waliła pięścią w ławkę i wściekle kłóciła się z Bogiem. Czemu? – pytała. Miała też żal do Jerzego Kukuczki i Krzysztofa Wielickiego, że słysząc, jak Andrzej kaszle, nie sprowadzili go na dół, lecz poszli w górę, zostawiając Andrzeja tylko z jednym kolegą, który miał pomagać mu w trakcie schodzenia. A w Himalajach jeden człowiek, choćby najzdrowszy, nie jest w stanie podtrzymywać chorego.
Relację Wandy Czok zamieściła Olga Morawska w swojej książce „Góry na opak. Rozmowy o czekaniu”, którą napisała w tym roku. Rozmawia w niej także z kobietami, które już wcześniej znalazły się w podobnej jak ona sytuacji.
Piotr Morawski zginął, gdy schodził ze zboczy Dhaulagiri drogą, którą wcześniej pokonywali już inni. Niestety, załamał się pod nim mostek śnieżny przykrywający szczelinę. Irański wspinacz, który tuż przed nim bezpiecznie przeszedł przez ten mostek, zabił się na Dhaulagiri dwa tygodnie później.
Jej ostatnia rozmowa z Piotrem, dzień przed wypadkiem, była zupełnie zwyczajna, nie mieli zresztą wiele czasu, bo Olga była w pracy. Napisał jej więc esemesa: „Kochanie, zdzwonimy się jutro z bazy, może uda się pogadać dłużej”.
Do firmy, gdzie pracowała, przyszedł wtedy Jerzy Natkański z Polskiego Związku Alpinizmu (Piotr był wiceprezesem PZA). Z recepcji poprosili, żeby zeszła na dół. Zastanawiała się, o co chodzi, ponieważ nie byli umówieni.
– Z daleka widzę – tam recepcja jest ogromna – że jest strasznie zły, nabuzowany. Pytam: Co, Jurek, wpadłeś do mnie na kawę? Patrzę na niego i dochodzi do mnie, że on wcale nie jest zły, ale potwornie zdenerwowany. Powiedział tylko: Piotrek… A 10 minut później media podały wiadomość, mój telefon zaczął dzwonić, przychodził esemes za esemesem. To było potworne! Ani ci ludzie dzwoniąc, nie wiedzieli, co powiedzieć, ani ja nie wiedziałam, co mam odpowiadać. Nie do końca było jasne, kto kogo ma pocieszać – opowiada Olga. – Gdy dowiedziałam się, że nie umarł natychmiast w chwili wypadku, koszmarne było dla mnie to, że on, człowiek z wielką pasją życia, bardzo sprawny fizycznie, o wielkim umyśle, który bardzo bał się śmierci, był świadomy swojego umierania.
Olga nie mogła sobie z tym poradzić, nie była w stanie spać, chodziła do psychologa. – Pani psycholog tłumaczyła mi, że ludzie zawsze mają nadzieję. Piotrek umarł, gdy przyszli ratownicy, najprawdopodobniej ich widział. Wierzę, że zasnął z myślą, że zostanie uratowany.
Przed śmiercią nie był sam. Słowak Peter Hámor, przyjaciel, dzielny człowiek, który nie bał się śmierci i samotnie zjechał do niego 20 m w szczelinę, został przy Piotrze do końca i wysłuchał jego ostatnich słów.

Za szybą

Celinę Kukuczkę zawiadomił Janusz Majer, szef katowickiego Klubu Wysokogórskiego, który przyszedł z żoną. Zobaczyła ich, bardzo poważnych, za szybą drzwi mieszkania. – Zanim cokolwiek powiedzieli, serce mocno mi zabiło. Nie spodziewałam się najgorszego. Byłam w szoku, nie chciałam ich słuchać – wspomina. Długo myślała, że to pomyłka, że Jerzy może wróci spod Lhotse.
Małgorzata Hudziak jak zwykle obsługiwała turystów w schronisku na Markowych Szczawinach. Odebrała telefon, dzwonił kierownik wyprawy, z którą jej mąż wyruszył w góry Ekwadoru: – Z przykrością muszę pani powiedzieć, że pani mąż nie żyje – usłyszała. – To był – nie był, ciągle jest, przecież minęło tylko kilka miesięcy – niesamowity ból, potworna rozpacz. Nic nie zapełni tej pustki. Może gdybyśmy nie byli ze sobą tak bardzo związani, cierpienie byłoby mniejsze? Z nas dwojga ja byłam chorowita, on mógł góry przenosić. Na ten pięciotysięcznik wybrało się 16 osób, mąż był najsprawniejszy z nich, prowadził grupę, pierwszy wszedł na szczyt. I jako jedyny nie wrócił – mówi.
Do dziś nie wie dokładnie, jak to się stało, relacje się różnią. W każdym razie gdy po kilkunastu minutach na szczyt weszli następni uczestnicy wyprawy, nikt jakoś nie zauważył, że Edwarda Hudziaka już tam nie ma. Jego ciało znaleziono pod szczytową ścianą. Spadł z dużej wysokości, możliwe, że doznał też ataku serca. Po powrocie członkowie ekspedycji przywieźli Małgorzacie kask Edwarda z dziurą wielkości pięści. Nie chciała jednak mieć z nimi kontaktu. – Mam żal, że dopuszczono do okradzenia ciała Edwarda. Zginęła jego kurtka, zegarek i łańcuszek. Gdy zobaczyłam zdjęcie, zrobione po jego śmierci przez panią konsul, był ubrany w cudze ubrania – nie kryje żalu Małgorzata Hudziak. Była z nim 31 lat, mają czworo dzieci. Małgorzata mówi, że o męża raczej nigdy się nie bała. Tak naprawdę boi się teraz. O przyszłość i o to, żeby dzieciom nic się nie stało.
Andrzej i nasz syn Łukasz to byli niezwykli przyjaciele. Łukasz strasznie przeżył tę śmierć, zamknął się w sobie – wspomina Agnieszka Marciniak. Potem jako temat prezentacji maturalnej wybrał porównanie górskich wypraw komercyjnych z wyprawami ideowymi, organizowanymi bezinteresownie, czyli podobnymi do tych, na jakie w ostatnich latach jeździł jego ojciec. W 2009 r. obaj wybrali się w Tatry, ojciec z kolegami wyruszył na ścianę Pośredniej Grani, natomiast syn, który chodzi po górach, ale się nie wspina, wyruszył na krótką wycieczkę turystyczną. Gdy wracał, kolega ojca, lekarz, który 20 lat temu był z Andrzejem Marciniakiem na tragicznej wyprawie na Everest, powiedział mu, co się stało. Dzięki temu, że ojciec i syn pojechali wtedy w Tatry razem, mogli ze sobą trochę dłużej porozmawiać.
– A ja zawsze uważałam, że jeszcze będzie czas na rozmowy. Nie przypuszczałam, że nagle przyjdzie koniec i już nic się nie zdarzy. Ale Andrzej zostawił mi kogoś najwspanialszego – naszego syna, tak podobnego do niego – mówi Agnieszka.

Idziemy po życie

Karolina Skrzypczyk po śmierci Grzegorza Axentowicza była pod opieką lekarza, udało się utrzymać ciążę, drugi syn ma dziś półtora roku. Po wypadku Grzegorza i jego kolegów przeżyła dramatyczną huśtawkę nastrojów. O lawinie na Rysach dowiedziała się szybko, zadzwoniła do niej kuzynka pracująca w stacji meteo. Pytała, czy Grzegorz się z nią kontaktował. Nie kontaktował się, więc Karolina zaczęła dzwonić, telefon milczał. – Byłam pewna, że Grześ żyje, ale ratuje Janka i Stefana i nie ma czasu rozmawiać – mówi. Potem przyszło zwątpienie. Mama Grzegorza zginęła w wypadku 10 lat temu, on, człowiek bardzo odpowiedzialny, od tego czasu zawsze dzwonił, informował, co się z nim dzieje, pytał, czy wszystko w porządku. Na pewno dałby znać, że jest cały i uczestniczy w akcji ratunkowej.
Lawina zeszła przed południem, telefon zadzwonił dwie godziny później. Informowano, że Grzegorz przeżył i jest w szpitalu. – Odetchnęłam. Skoro jest w szpitalu, wydawało mi się, że nie ma co się martwić, że jest już dobrze – relacjonuje Karolina. Jednak tak nie było, Grzegorz cały czas leżał nieprzytomny: – Jego stan był ciężki, ale lekarka dawała nam nadzieję. Mówiła, że są szanse. Gdy o północy wypraszano nas ze szpitala, byłam przekonana, że o szóstej rano będę u niego ponownie.
Około drugiej zadzwoniono, że Grzegorz nie żyje: – Nie wierzyłam, że to spotkało mnie, jego, naszego synka. Byłam pewna, że nie przeżyję następnego dnia. Później często mi mówiono: dobrze, że będziesz miała jeszcze jedno dziecko, drugą cząstkę Grzesia. A ja tak cierpiałam, że było mi to całkowicie obojętne. Grześ był kimś wyjątkowym. Wiem, że nigdy nie spotkam już nikogo takiego jak on…
Starszy synek, trzyletni Jaś, słyszał, że tata zginął, choć nie do końca wie, co to znaczy. Karolina przygotowała dla niego bajkę z ich wspólnymi zdjęciami, żeby pamiętał o tacie.
Olga Morawska po śmierci Piotra, niemal od razu tego samego dnia, powiedziała synom, co się stało: – Jeszcze nie rozumieli, co to znaczy, że ktoś umarł. Tłumaczyłam, że tata już nas nigdy nie przytuli, nie zobaczymy go, ale jest przy nas. Dziś obaj rozumieją, że jest życie, a po nim przychodzi śmierć. Starszy, sześcioletni Ignac, niedawno oświadczył: – Już nie będę miał więcej rodzeństwa, bo mój tata nie żyje.
Kilka miesięcy temu Olga wraz z synkami odwiedziła Karolinę. Gutek, młodszy syn Olgi, spytał wtedy: – A gdzie jest tata Jasia i Grzesia? – Tata Jasia i Grzesia nie żyje, zginął w górach – wyjaśniła Olga. Na to Ignaś powiedział: – A, to pewnie już poznał się z naszym tatą i razem chodzą po górach.
Olga zawsze odpowiadała na wszystkie pytania chłopców, nie chciała, żeby przestali pytać. Dużo ją kosztowało, by w rozmowach z synami nie płakać. Płakała później, w łazience. Przez rok nosiła żałobę. Oddała wszystkie kolorowe ubrania i kupiła wyłącznie czarne. Wcześniej nie miała niczego w tym kolorze. – Odczuwałam gigantyczną potrzebę chodzenia na czarno, czułam się wtedy bezpieczna.
Po śmierci Piotra chciała, żeby ukazał jej się diabeł. – gdyby zaproponował mi śmierć po to, żeby Piotrek mógł żyć, zgodziłabym się bez wahania.
Jako młoda wdowa Olga straciła wielu znajomych. Niektórzy chcieli, żeby po śmierci Piotra była taka sama jak wcześniej, a to nie było możliwe. Inni współczuli jej, gdy nosiła żałobę. Kiedy jednak z kategorii wdowa wróciła do kategorii kobieta, przestano ją tolerować i zaczęła być uznawana za konkurentkę. – W Polsce dla wdów i wdowców raczej nie ma przyzwolenia na dalsze, normalne życie. Dlatego założyłam fundację pod nazwą „Nagle sami”, pomagającą osobom, które nieoczekiwanie straciły kogoś bliskiego, i przełamującą stereotypy, że wdowa i wdowiec nie mogą układać sobie życia na nowo. Wręcz przeciwnie – muszą!
Kiedyś lubiła nurkować. Nie była to bezpieczna pasja, na Mazurach nurkowała razem z koleżanką, która zginęła na głębokości 40 m, ona przeżyła cudem. Po śmierci Piotra postanowiła zrezygnować z nurkowania, najprawdopodobniej na zawsze. Nie chciała, żeby synowie stracili oboje rodziców. W sportach ekstremalnych podobne nieszczęścia czasem niestety się zdarzają. Łukasz Wolf najpierw stracił w Karakorum mamę, Dobrosławę Miodowicz-Wolf, sześć lat później w Tatrach zginął jego tata, Jan Wolf.
Michał Jagiełło w takich sytuacjach mówi o straszliwym okrucieństwie wobec najbliższych ze strony tych, którzy się wspinają, ale także ich usprawiedliwia: – Wspinaczka jest aktem twórczym i jak każdy akt twórczy łączy się z ryzykiem, w tym przypadku dosłownym. Okrucieństwo wobec najbliższych można wyjaśnić tym, że wspinacze to osobowości artystyczne, egotycy. Oni muszą więc tak robić.
W lipcu 2011 r. w kamiennej lawinie na Mont Blanc zginął wybitny alpinista, instruktor i przewodnik, 30-letni Wojciech Kozub. Zostawił żonę Paulinę i miesięczną córkę. Wcześniej mówił, że w związku z założeniem rodziny zamierza ograniczyć wyprawy w góry. Nie zdążył. Żona też się wspinała, to była ich wielka pasja. – I nadal się wspinam – mówi dziś Paulina Kozub.
Chodzenie w góry jest potrzebne, co najmniej tak samo jak żeglowanie. Tych, którzy zostają i cierpią, można tylko prosić o wyrozumiałość. „W góry idziemy po życie”, napisał w 1997 r. młody taternik i dziennikarz Łukasz Wajs, jedynak. Gdy rok później zginął w Tatrach, dla jego mamy czas się zatrzymał. Ale czas się nie zatrzymuje, ludzie idą w góry, a każde pożegnanie może być ostatnie.
Książka Olgi Morawskiej „Góry na opak. Rozmowy o czekaniu” ukazała się nakładem wydawnictwa National Geographic: www.national-geographic.pl.

Wydanie: 2011, 44/2011

Kategorie: Kraj

Komentarze

  1. Grfol
    Grfol 31 lipca, 2020, 17:27

    Góry są groźne.

    Odpowiedz na ten komentarz

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy